Rozdział piąty
Aiden
Chcę jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju. Zamknąć drzwi i być po prostu sam, w pojedynkę z całym tabunem przeplatających się uczuć. Potrzebuję ułożyć sobie wszystko. Wszystko to, co znów wymyka mi się spod kontroli.
Przypomnieć, po co tu jestem...
Dzisiejszy wieczór jest chyba najzimniejszym. Nie pamiętam, bym tak zmarzł od czasu, gdy zamieszkałem w Toronto. Może z wyjątkiem dnia, w którym pomyliłem się w przyjmowaniu leków i wziąłem ich trochę więcej, a z braku wody pod ręką popiłem tabletki wódką.
Od tamtej pory Paul trzymał moje leki pod kluczykiem, w oszklonej łazienkowej szafce. Patrzyłem czasem na nie przez szkło i myślałem o tym kim się stałem... Dwudziestosiedmioletnim facetem, którego trzeba pilnować. Żałowałem tego. Żałowałem, że nie wyszło mi wtedy, bo nikt nie musiałby się męczyć. Naprawdę najgorsze to być dla kogoś ciężarem.
Powoli zapominam, jak było mi wtedy zimno, nie chcę tego pamiętać.
W rodzinnym przedmieściu prawie zawsze panowało ciepło, a o deszcz wznosiło się zabobony i modły. Przez zimno, wiatr i śnieg moja tęsknota za ciepłym łóżkiem budzi we mnie podobne uczucia, gdy po skończonym locie stawiałem stopę na ziemi. Ulga, spokój a wcześniej niecierpliwość i strach. Wtedy był ktoś, kto samym trzymaniem mojej dłoni i spokojnym uśmiechem sprawiał, że czułem się chociaż trochę lepiej.
Zatrzymuję się, wodząc wzrokiem po mokrym chodniku i brudnej wodzie spływającej w dół ulicy. Jeszcze przed chwilą płatki pierwszego śniegu były widoczne na ciemnej ziemi, teraz dołączył do nich deszcz i moje buty tkwią w brei.
Przez cały czas od tamtego dnia unikałem myśli o szarych, smutnych oczach, wystarczająco prześladowały mnie po tym, gdy dowiedziałem się, że nie będę mógł już w nie spojrzeć, znaleźć odrobiny zrozumienia ani poprosić o obopólne przebaczenie... Szare oczy ojca śniły mi się tylko raz, kilka dni po jego pogrzebie; stałem przy cmentarnej bramie i patrzyłem z oddali na zgromadzonych. Moją uwagę zwróciła drobna postać, stojąca przy grobie jeszcze długo po tym, gdy inni się rozeszli. Z oddali mogłem dostrzec jedynie długie, kasztanowe włosy...
Nie czułem zupełnie nic, nawet w chwili, gdy trumna została spuszczona w dół, a szansa na pożegnanie pogrzebana razem z nią.
Ojciec na zawsze będzie tym, który pojawił się za późno, który zwątpił, pozwolił upaść jedynej osobie, którą kochałem. Poddał się, pozbył problemu, aż ten w końcu przestał istnieć.
Czy przed chwilą nie stwierdziłem, że najgorzej to być dla kogoś ciężarem? Z tym że ani ja ani Paul nie przysięgaliśmy sobie przed ołtarzem na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, a moja mama i ojciec tak, do cholery. Przysięgał przed Bogiem, w którego nie wierzę, ale wierzę w obietnice. Jeśli się nie wypełni złożonej, to jest się nikim. Paul też w to wierzy, dlatego ciągle przy mnie jest... Błędne, popieprzone, kanciaste koło...
Unoszę głowę i mrużę oczy od kroplistego deszczu uderzającego o moją twarz. Otwieram powieki i opuszczam ręce, tym razem słysząc jak przez grubą ścianę głos Clary i ten jej błagalny ton bym nie podchodził do tego faceta, a potem zostawił go w spokoju.
Tak bardzo pragnąłem rozetrzeć obleśny uśmiech na ścianie, już czułem zapach jego strachu, widziałem krew na dłoniach... Suchość w gardle, dreszcze na ciele. I wtedy spojrzałem w duże zielone oczy, a po chwili wszystko minęło, pozostawiając mnie słabym.
Wyciągam telefon i odnajduję konwersację z Clarą.
Aiden. 17.40
• Przepraszam. Nie wracaj do domu pieszo, zadzwoń po taksówkę, albo zadzwoń do mnie, przyjdę od razu.
Przepraszam - słowo, które chce się usłyszeć po wyrządzonej krzywdzie chociaż nie daje ulgi.
Wpisuję swój numer i blokuję telefon.
Pocieram twarz dłonią i ruszam z miejsca, trzęsąc się od zimna, które potęgują mokre ubrania.
*
Nasz pies, Głupek siedzi przy drzwiach, jakby od dawna na mnie czekał. Nie pozwala mi nawet zdjąć kurtki, od razu rzuca się na mnie z długimi, ciężkimi łapami. Klękam obok i pozwalam ułożyć mu je na moich barkach. Wtulam się w psa i uśmiecham blado, gdy ten delikatnie kąsa moje ucho.
Odpycham go lekko, ale zdecydowanie, gdy ponosi go uczucie i idę do kuchni, by dać mu coś do jedzenia. Wyjmuję surowe mięso, które miało być moim obiadem, a którego wiem, że nie przełknę. Chwytam za plastikowe naczynie i wrzucam zawartość do garnka, wzdychając przy tym ciężko. Stoję obok kuchenki, patrzę w mięso zakryte wodą, na powolny taniec płomieni pod metalowym spodem.
Kropla skapuje z moich włosów wprost do garnka, to przypomina mi o mokrych ubraniach. Znów wzdrygam się od zimna, idąc do pokoju po suche rzeczy.
*
Pies leży obok mnie na kanapie, z napełnionym brzuchem, ciszę przerywa tylko jego miarowe chrapanie.
Moje palce prześlizgują się przez kartki tak dobrze znanej mi książki. Głaszczę jej boki, naciskam opuszkami na kanty. Otwieram ją na chybił trafił, pochylam w końcu głowę i zahaczam wzrokiem pierwszy wyraz, potem kolejne:
"Podobno miłość jest chorobą psychiczną. Jeśli tak, to większość ludzi jest chorych? Wolał tak myśleć. I udowadniać jej to codziennie. Mówił: sądzisz, że nie ma straszniejszej i silniejszej choroby niż ta, która cię męczy. Codziennie staram się pokazać ci, że jestem równie chory, a nawet, że moja choroba jest najsilniejsza na świecie. Bo jestem chory — z miłości. Jej nie leczy nawet śmierć".
Przerywam, wpatrując się z ukosa na ostatnie słowo. Mrugam szybko powiekami, czuję wilgoć na rzęsach i odwracam głowę, podpierając ją ręką ułożoną na oparciu fotela.
Zamykam jednym ruchem książkę, gdy drzwi otwierają się szeroko, a Głupek unosi się niespokojnie z miejsca.
— Witaj brachu — krzyczy Paul radośnie, na co tylko potrząsam głową.
Kuzyn składa parasol i rzuca go w kąt. Roztrzepuje palcami mokre, kręcone, czarne jak smoła włosy i podchodzi do mnie szybkim krokiem, poklepując psa po głowie.
— Co jest? Wyglądasz, jakbyś się naćpał, wszystko dobrze? — pyta poważnie.
— Yhm... — mruczę, uśmiechając się połową twarzy, zakrywam dłonią policzek.
Mam ochotę zacząć się miotać i wykrzyczeć, że nic nie jest, kurwa, w porządku.
Paul pochyla się i spogląda mi w oczy ze skupieniem.
— Co rżniesz głupa. — Uderza mnie z całej siły w rękę i uspokojony siada na fotelu obok. Gładzi palcami czarny materiał na oparciach. — Cięższe dni — stwierdza, po czym opiera głowę o zagłówek fotela i spogląda w sufit. — Rozumiem, też ledwo żyję... — Odrywa się od oparcia i przez chwilę nasze spojrzenia się krzyżują. — Muszę z tobą porozmawiać. — Przenosi wzrok na moją rękę i zniszczony egzemplarz „Przejrzystości".
— O czym? — Odrywam dłoń od policzka i siadam prosto.
Paul spuszcza spojrzenie, a potem unosi się i wskazuje ręką w stronę balkonu:
— Zapalimy?
Marszczę brwi zaintrygowany jego zachowaniem, ale bez słowa wstaję i idę za nim.
Paul wyciąga z kieszeni paczkę papierosów, częstuje mnie jednym, po czym odpala zapalniczkę. Przez cały czas trzęsą mu się dłonie, drapie się nerwowo w płatek nosa, pociera brwi.
— O co chodzi? — pytam, opierając się o barierkę. Rozcieram dłonią ramiona, zimne powietrze pachnie mokrym asfaltem i ozonem.
Kuzyn zaciąga się mocno papierosem, zanim zaczyna mówić:
— Dostałem propozycję świetnej pracy — wydusza, podczas gdy ja jedynie błądzę wzrokiem po sylwetce kuzyna, nie rozumiejąc jego zdenerwowania.
— To super, ale co jest nie tak?
— Ta praca jest w Anglii... Musiałbym wyjechać — odpowiada, wpatrując się we mnie intensywnie.
Przełykam ślinę, przenosząc wzrok na zarośnięty drzewami plac przed budynkiem.
— W takim razie jedź — odpowiadam szeptem.
— Aiden, ty musisz lecieć ze mną. Wiesz, że cię nie zostawię, ciąży na mnie obietnica, którą dałem twojemu ojcu. — Wzdycha. — Raz już zawiodłem...
— Daj spokój, nie jestem dzieckiem, mam swój rozum i jeśli coś się kiedyś stało to tylko z mojej winy, nikogo innego. Nie masz prawa się za cokolwiek obwiniać, masz swoje życie, trafia ci się świetna okazja, możesz coś osiągnąć, a ty patrzysz na jakiś sypiący się wrak? — Zaciskam dłoń na metalowej barierce, a Paul unosi palec, jakby dostał olśnienia.
— I dlatego nigdzie nie lecę.
— Do cholery. Usłyszałeś tylko ostatnie zdanie? Jest dobrze, naprawdę, nigdzie się stąd nie ruszam, dopiero tutaj zaczynam sobie coś układać, dobrze wiesz, że nie lubię zmian...
— Wiem, Aiden, wiem... ale czuję się podle, że cię zostawię. Nie mogę sobie tego wyobrazić — błądzi rozbieganym spojrzeniem po spokojnej ulicy — nie, nie pojadę. Co to był za pomysł w ogóle, psia krew, nie było tematu.
— Nie jestem dzieckiem. — Zaciskam zęby i przeczesuję włosy dłonią, w której trzymam tlący się papieros. — I tak przez cały czas mieszkam jakby sam, powiedz, ile razy spałeś w domu, a ile u jakichś dziewczyn?
— Tak, ale masz świadomość, że kiedyś wrócę. Ja wiem, że w każdej chwili mogę wrócić, jestem pod telefonem. Widzisz moje łachy, różne rzeczy, cały ten pierdolnik w łazience. Poza tym jest pies.
— Głupka zostawiasz. W końcu spędza więcej czasu ze mną niż z tobą, a jego towarzystwo bardzo mi pomaga... Nie martw się i rób swoje, mam kilku kumpli, ojciec jednego z nich ma dom, który wynajmują inni studenci, wspomniał raz czy nie chciałbym wprowadzić się do jednego z pokoi.
Paul spogląda na mnie nieprzekonany.
— I zamierzasz zamieszkać w tym mini bloku dla studentów? To tu ci nie jest lepiej? Nie będziesz musiał nic płacić za żaden wynajem.
— Jest, ale wyjeżdżasz, a nie chcesz, bym był sam, tak? I nawet nie chcę o tym słyszeć.
— Cholera, szkoda, że Chester nie może cię wziąć do siebie.
— Ja pierdole, zaraz ci przypierdolę! — Wybucham, spoglądając mu prosto w oczy, ten tylko przez chwilę się kuli, by zaraz wybuchnąć śmiechem. — Naprawdę zaczynasz mnie denerwować, skończ. Poza tym, ja i wujek Chester mieszkający razem? Wyobrażasz sobie tę meliniarnię?
— Dobra, jak zamierzasz przekonać tego kolegę do zabrania psa?
— Na pewno sobie z tym poradzę.
—Jeszcze o tym pogadamy, mam dwa tygodnie. — Paul wzdycha, kręcąc głową na boki.
— O czym tu gadać? Zaraz spalę papierosa i sam cię spakuję.
Paul unosi twarz i lustruje w skupieniu odpadający tynk ze ściany obok okna.
— Dobrze ci idzie? Wiesz na tych całych studiach? — pyta, po długiej ciszy, zmieniając temat. Odwraca twarz w moją stronę.
— Tak — odpowiadam, zapalając od niego drugiego papierosa.
Spoglądam w niebo, patrzę, jak deszcz kapie z przezroczystego daszka, nad naszymi głowami.
— Nie wierzę, że jesteś tą samą osobą. — Paul kręci głową. — Tak nagle się zmieniłeś, jeszcze rok temu chciałeś umrzeć w fotelu, grając ze świrami w planszówki.
— Zmieniłem zdanie — przerywam mu z lekkim uśmieszkiem. Cieszę się, że wrócił mój stary kuzyn. Może aura wyjazdu tak na niego działa, że nie uważa na każde słowo...
— Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy, musisz tylko ciągle brać leki, pilnować się i będzie dobrze, musi być. Mam nadzieję, że przeszło ci ze sprzedażą domu. Może dorośniesz i będziesz chciał założyć rodzinę, wtedy dom w sam raz.
— Nigdy tego nie zrobię. — Prycham śmiechem, trochę z wymuszeniem.
Tak naprawdę w tej chwili w ogóle nie interesuje mnie ten budynek. Nie pamiętam nawet, że chciałem go sprzedać... Podobno zamierzałem puścić go za bezcen i pojechać do Vegas, by zainwestować na maszynach. Miałem zdobyć dzięki temu fortunę. Cierpnę na myśl, co mój głupi łeb chciałby zrobić z tym majątkiem.
— Oczywiście. Na twoim weselu przypomnę ci, co mówiłeś tu, na tym balkonie. Przy twojej żonie. — Paul dźga palcem w powietrze, potrząsa głową z taką szybkością, że mam wrażenie, iż ta mu odpadnie.
— Przestań chrzanić. — Opieram łokcie o barierki balkonu i rzucam kuzynowi krótkie spojrzenia.
— To ty pieprzysz. – Unosi się, odrzucając z oczu czarne loki. – Nie chciałbyś kiedyś patrzeć na swoje dzieci? Na piękną żonę? Nie chcesz mieć swojej rodziny? Takiej naprawdę swojej?
— Nie, nie chcę — odpowiadam szybko, by nie zacząć się nad tym zastanawiać.
Już widzę tę rodzinę. Ja, ja, żona i dzieci.
— Nie wierzę ci, Aiden, każdy tego chce. Ty szczególnie na to zasługujesz.
Chcę, a mogę, albo powinienem to inna sprawa. Sam związek ze mną, to katastrofa...
— Już się o tym kiedyś przekonałem.
— Mówię o własnej... Idealnej.
Wzdycham z irytacją i obieram inny kierunek:
— I to mówisz ty, ten, który codziennie śpi z inną.
— Ja w taki sposób szukam tej jedynej. — Zaciąga się, z uśmiechem poruszając brwiami.
— Trzeba ostrzec laski z Anglii — rzucam, a ten znów zanosi się od śmiechu. Zębami trzyma niedopałek. Posyłam mu szczery uśmiech, opierając się o barierkę balkonu i spoglądam z góry na chodnik.
— Cieszę się, że wychodzisz na prostą, cholernie się cieszę. — Gasi papieros w doniczce z uschniętym kwiatem. Jego błękitne tęczówki błyszczą spod czarnych loków.
Poważnieję, zatrzymując wzrok na wysokości jego klatki piersiowej. Nie spojrzę mu w oczy, nie chcę, by mnie przejrzał i zobaczył, co tak naprawdę czuję. Co tak naprawdę myślę o jego wyjeździe, jak panicznie się tego boję.
— Myślałem, że zostaniesz warzywkiem tak, jak obiecywałeś. A przyrzekłem twojemu ojcu, że wyrośnie z ciebie... — Przymykam oczy i wzdycham, odwracając głowę w przeciwną stronę. To nie jest dobra pora na mówienie o tym, zbyt wiele emocji we mnie jeszcze siedzi bym mógł chcieć o tym mówić. — Chciałbym być spokojny, wiedzieć, że nie muszę się o ciebie martwić. — Kuzyn zakłada ręce na piersiach i patrzy na mnie z uwagą, wiem, że czeka tylko na moje zapewnienie, iż jest tak, jak mówi.
— Powtórzę to ostatni raz. Nie musisz się martwić, możesz jechać i zająć się życiem. Może w końcu znajdziesz jakąś porządną dziewczynę... Usiądziesz na tyłku.
— I wzajemnie. Pamiętaj, że nasi synowie mają iść do przedszkola w tym samym czasie.
— Jesteś porąbany, wiesz?
— Masz tę samą krew, wiesz?
— Mnie to akurat udowodniono. — Uśmiecham się smutno.
Paul wzdycha, po czym kładzie dłoń na moim barku.
— Będę dzwonił do ciebie codziennie. A najpierw zadzwonię do twojego lekarza. Barish? — Celuje we mnie palcem na co potrząsam głową.
Posyłam mu wymowne spojrzenie i wchodzę pierwszy do pokoju, przytrzymując długą firankę, by przypadkiem się w nią nie zaplątał, jak ostatnio.
Zatrzymuję się w pół kroku, gdy słyszę dochodzący z pokoju dźwięk. Paul otwiera lodówkę, opiera się całym ciałem o drzwiczki, a ja idę do siebie i odnajduję leżący pod łóżkiem telefon. Spoglądam na wyświetlacz i nieznany numer. Odbieram, a po chwili ciszy słyszę niepewny głos.
— Hej, wolałam zadzwonić, skoro już mam twój numer.
Uśmiecham się delikatnie i opadam na łóżko.
— Tak? Nie możesz w pracy pić kawy, ale gadać przez telefon już tak?
— Bez przesady — nie słyszę w jej głosie rozbawienia — mogę przecież mieć przerwę na wyjście do toalety.
— Jesteś teraz w toalecie? Hmm?
— Nie — prycha — jestem w łazience, ale tej części z lustrem i umywalką...
— Niech będzie...
Zapada cisza, czuję napięcie po drugiej stronie.
— Nie jestem na ciebie zła, to znaczy byłam, ale właściciel jak się okazuje stoi po twojej stronie... Nie wyleje mnie. Wychodzi na to, że zachowałeś się właśnie bardzo w porządku. I dzięki za propozycję, ale wrócę taksówką.
To pocieszające, biorąc pod uwagę fakt, że stary zbok planuje wnieść na mnie oskarżenie, za to, że dostał po ryju za molestowanie...
— Ok... Ważne, że nie sama pieszo, chociaż taksówkarze są różni, szczególnie w nocy...
— Rany, jakim cudem ja jeszcze żyję? Od roku pracuję w tym barze i od roku wracam sama.
— Powiedzmy, że jestem twoim aniołem, który przez cały czas był przy tobie, ale postanowił zejść na ziemię, by trochę się zabawić...
Urywam, słysząc jej szczery śmiech.
— O Boże, jestem tak zażenowana, że muszę się rozłączyć.
— Jasne, sam sobie zaraz palnę w łeb.
— Na razie i dzięki... Wiesz... Za wszystko, co do tej pory.
Jej głos brzmi miękko, gdy wypowiada każde słowo. Pocieram palcem rozciągnięte w uśmiechu usta. Nastaje cisza, którą pragnę przeciągnąć jak najdłużej. W końcu jednak odpowiadam:
— Trzymaj się, Clara.
— Ty również, Aiden.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top