Część 7
Patrzył na jej oddalającą się sylwetkę, a jego serce rozsypywało się na kawałki. Nie miała się dowiedzieć o ich zaręczynach, nie w taki sposób. Teraz czuł, że bezpowrotnie stracił jaj zaufanie, które było tak misternie przez niego plecione, niczym sieć pająka, rozerwana przez kaprys nieznośnego chłopca. Mimo bólu, jaki się w nim urodził, nie potrafił patrzeć na nią inaczej, jak tylko z zachwytem. Nie znała atutów swego ciała. Ubrana w obcisłe getry ze skóry i z podkreśloną talią pasem ze szlachetnych kamieni, epatowała kobiecością. Jej biodra kołysały się lekko, gdy chodziła, a ramiona poruszały się, jakby miała skrzydła. Nawet jej łabędzia szyja była długa i zgrabna, nadając jej wrażenie szlachetności. Patrzył na nią i widział w niej wszystkie swoje zawiedzione nadzieje.
Pamiętał dzień jej narodzin. Jej intensywnie niebieskie oczy wpatrzone w niego i głośny śmiech ojca, gdy umawiał się z królem na ich małżeństwo. Pamiętał, jak mając piętnaście lat zobaczył ją po raz drugi w swoim życiu. Patrzyła wprost na niego, a on nie mógł oderwać od niej wzroku. Każdego dnia wyobrażał sobie, jak może wyglądać, ale jej faktyczna uroda zwaliła go z nóg. Wiedział, że będzie ją kochał po kres swoich dni. Od tego czasu wizualizował sobie ich wspólne życie i starał się maksymalnie kosztować jej obecnego. Był jak duch, który zza okna zagląda w swoją przyszłość. Widział ją jako swoją żonę, matkę swoich dzieci, a czasem jako swoją kochankę. Widział w niej swój świat, swoje jutro. Teraz zostało mu to wszystko bezpowrotnie odebrane. Rozumiał, że miała prawo się wzburzyć, ale nie sądził, że od razu mu odmówi. Bez chwili wątpliwości czy namysłu zniszczy wszystko, czym żył do tej pory. Rozpadł się na milion kawałków i jedynym wyjściem, jakie teraz widział, była ucieczka.
Powrócił do swojej komnaty, która była mu tak samo obca, jak jego nowe życie. Usiadł na brzegu łóżka i bezwiednie opadł na srebrną narzutę z wyhaftowanym wilkiem oraz liśćmi wielkiego drzewa. Do jego oczu napłynęły łzy. To było coś, co nie pojawiło się u niego od dziewiętnastu lat. Ostatni raz płakał w dniu Wielkiego Najazdu na Isstad, gdy zobaczył martwego ojca. Siedział przerażony w komnacie, gdzie nad ciałem zakrwawionej królowej pochylał się królobójca, Egil. Zwrócił na niego przez chwilę uwagę, ale potem zachowywał się tak, jakby ten nie istniał. Laurentius zamknął wtedy oczy i czekał, aż jego koszmar się skończy, a potem na ręce wzięła go matka i minąwszy zwłoki swojego męża, wyniosła go z komnaty. Pamiętał, jak głośno wtedy szlochał, ale jego rodzicielka napomniała go za to. Nie mógł okazywać słabości, był ich przyszłością. Musiał być silny. Więc był jak skała i nie sądził, że słowa kobiety, która powiedziała mu: „Nie!" sprawią, że po policzkach spłyną mu łzy. Chwycił za poduszkę, próbując je powstrzymać i przyłożył ją do twarzy, aby wyładować w nią całe swoje cierpienie. Jego krzyk został skutecznie stłumiony, ale ból pozostał. Miał wrażenie, że pozostanie z nim już na zawsze. Ważne było, że opanował ciało i powstrzymał emocje, ale czuł, że jest przytłoczony i potrzebuje oddechu, świeżego powietrza. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Miał nadzieję ujrzeć skaczącego po zamkowych parapetach kota, który umiliłby mu samotną noc i dał trochę bezwarunkowego ciepła i miłości. Zamiast tego ujrzał kobietę stojącą na skraju klifu w samej koszuli, którą wiatr wznosił i powiewał nią jak flagą. Od razu zrozumiał, kim była i bez namysłu wyskoczył na zewnątrz, chwytając się okiennicy.
Potrzebował kilku minut, by przy pomocy mięśni rąk i nóg znaleźć się na dole. Był zwinny i doskonale się wspinał. Zamkowe konstrukcje nie stanowiły dla niego wyzwania, a już na pewno nie te, które pozwalały mu wydostać się z własnego pokoju. Te znał na pamięć.
Stanął na miękkiej trawie i bezgłośnie podszedł na dwa metry do Poli, zapatrzonej w przestrzeń przed sobą. Serce podskoczyło mu do gardła. Czuł lęk, że jeśli wykona nieodpowiedni ruch, ona spadnie. Zrobił delikatnie krok i usłyszał chrzęst łamanego patyka pod swoją stopą. Zaparło mu dech w piersi, a dziewczyna gwałtownie odwróciła się w jego kierunku.
– Nie skacz, proszę... – wyszeptał, wyciągając do niej ostrożnie rękę.
– Patrzyłam tylko, jak wysoki jest klif – odpowiedziała beztrosko.
– Odsuń się, proszę. Jeśli spadniesz, nie zdołam cię uratować.
Nie spodziewał się tego, ale posłuchała jego prośby. Zrobiła dwa kroki w tył i usiadła na trawie. Koszula nocna odsłoniła jej zgrabne nogi. Miała bose stopy. Oparła się ramionami na trawie i spojrzała ponownie na granatowe morze.
– Nikt nie każe ci mnie ratować. Nie musisz poświęcać swojego życia dla mnie – powiedziała, jakby chciała mu to wytłumaczyć.
– Po to się urodziłem – wyjaśnił, ale w odpowiedzi usłyszał tylko jej delikatny śmiech.
– Ktoś ci wmówił, że tak jest, ale to nieprawda. Musisz poznać własne życie.
Jej głos przybrał nieco lodowatą barwę i miał wrażenie, że sobie nie życzy jego obecności, ale poklepała dłonią trawę obok siebie, co było zachętą do towarzystwa. Usiadł krok za nią. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Bał się, że znowu straci panowanie nad sobą. Miał być cieniem, a te nie stoją u boku swych właścicieli. Jego dłonie wciąż drżały. Zauważył to, więc zaczął skubać trawę przed sobą, aby je uspokoić.
– Znasz praktycznie całe moje życie, a ja nie mam pojęcia, kim jesteś. Opowiedz o sobie – poprosiła.
– Nie ma w moim życiu nic nadzwyczajnego. Mój ojciec był doradcą wojennym króla Urlika i jego najlepszym przyjacielem, a matka przyjaźniła się od dziecka z królową Eriką. Po śmierci ojca wszystko się zmieniło i musiałem stać się mężczyzną.
– Miałeś zaledwie dwa lata, nie musiałeś...
– Nie rozumiesz – przerwał jej. – Po śmierci ojca nie było nikogo, kto mógłby przejąć jego obowiązki. Jestem jego jedynym spadkobiercą, a u nas stanowisko i pozycja w państwie są dziedziczne. Miałem niespełna trzy lata, gdy zostałem mianowany Dowódcą Armii Królewskiej. Ludzie mówili, że była to farsa, a nie ceremonia. Moja matka trzymała mnie na rękach, bo po wydarzeniach, jakie miały miejsce w zamku, bałem się puścić jej dłoń, żeby i ona nie odeszła. Coś w sercu mówiło mi, że mogło się to wydarzyć. Byłem małym dzieckiem, więc praktycznie całą decyzyjność przejął mój dziadek. Jestem najmłodszy w Radzie i przez większość traktowany wciąż jak dziecko, choć od najmłodszych lat udowadniałem, że jestem godzien stanowiska. Całe życie walczę.
– To dlatego masz takie napięte stosunki z Vidarem?
Zaskoczyła go tym pytaniem. Nie sądził, że z całej jego wypowiedzi akurat to zwróci jej uwagę.
– To nie tak, że mamy złe stosunki – wyjaśnił. – Moja matka twierdzi, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. „Obaj uparci jak osły", mówi, i ma rację. On stał się bardzo zgryźliwy po śmierci babci. Jego obowiązki w królestwie zawsze miały dla niego kluczowe znaczenie, ale gdy Helle odeszła, on oddał się pracy bez reszty. Babcia była wyjątkowa, praktycznie mnie wychowała wspólnie z dziadkiem, bo mama nie miała czasu.
– Czyli masz dobre relacje z nim?
– Muszę mu cały czas udowadniać, że jestem gotów, że jestem już mężczyzną, ale on nadal twierdzi, że jestem jeszcze za młody i sobie nie poradzę. Chce dla mnie jak najlepiej, jednak nie potrafi zaakceptować, że nadszedł już mój czas, bo to by znaczyło, że jego przeminął.
– Czyli nie jest taki zły?
Odwróciła się do niego i spojrzała swoimi niebieskimi oczami, które go tak bardzo onieśmielały. Ze wszystkich wojen, do tej jednej nie został przygotowany.
– Nie jest – przyznał, opuszczając głowę i patrząc w wyskubaną kępkę trawy.
– A Håkan? Jest twoim przyjacielem czy wrogiem?
Na dźwięk jego imienia wyrwał mlecza razem z korzeniami i rzucił w otchłań przed sobą.
– I jednym, i drugim – przyznał.
Zmarszczyła brwi, więc poczuł się w obowiązku jej to wyjaśnić.
– Mamy tyle samo lat, robimy w życiu praktycznie to samo, pochodzimy z tych samych sfer społecznych i mamy podobne spojrzenie na świat. Jesteśmy przyjaciółmi odkąd pamiętam, ale jesteśmy też całkowicie różni i zazdrościmy sobie nawzajem tej odmienności. Håkan pragnie pozycji, szacunku i władzy, które rzekomo posiadam, a przynajmniej powinienem posiadać, ja zaś zazdroszczę mu wolności, która jest mu dana. Możliwości decydowania o swojej przyszłości i tego luzu, który zawarty jest w samym Håkanie. Jego ojciec nie pochwala wielu jego decyzji, a on i tak je podejmuje. Koleje mojego życia były mi od urodzenia przypisane. Zatem, choć jesteśmy zgraną paczką, to z Håkanem zawsze rywalizujemy.
– Paczka? – zainteresowała się.
– Tak, ze Stajni... To znaczy ze szkoły dla wojowników, którą nazywamy Stajnią. Jestem ja, Håkan, Mallena i Knut. Håkan, tak samo jak mój ojciec, walczy dwoma mieczami, Knut jest doskonałym wspinaczem, który walczy przy pomocy nadziaków, czyli czegoś w rodzaju młotka połączonego z hakiem. Mallena to najbardziej zawzięta kobieta, jaką znam. Jest tak nieustępliwa, że swoją siłą dorównuje mężczyznom. Björn traktuje ją jak swoją podopieczną i faworyzuje, ale ma powód. Gdyby urodziła się mężczyzną, to by nas wszystkich pobiła na głowę. Ona walczy dwoma zakrzywionymi sztyletami, które są dla niej jak przedłużenie pięści. Ja, jestem łucznikiem i posługuję się kordelasem.
– Dobrze! – zaśmiała się. – Tylko, że ja bardziej pytałam o to, co robicie poza walką.
Zawstydził się na chwilę i przełknął ślinę. Im dłużej przebywał w jej obecności, tym większy wywoływała w nim stres, a im mocniej się stresował, tym bardziej chciał z nią przebywać. Nabrał powietrza w płuca i odpowiedział na jej pytanie:
– Głównie chodzimy do karczmy. Knut ma słabą głowę, a ja mam zbyt dużo obowiązków, by zapominać się w alkoholu, ale Håkan i Mallena zawsze się zakładają, kto da radę więcej wypić, albo kto nie spędzi nocy samotnie. Mallena pochodzi z niższych warstw społecznych, a tam kobiety nie są takie powściągliwe, Håkan zaś korzysta z życia i...
– A ty?
– Ja... – Poczuł, jak jego twarz zalewa rumieniec. Dobrze, że jedyne światło, jakie ich oświetlało, padało od księżyca. – Ja nigdy nie...
– Dlaczego? – dociekała, jakby nie było to oczywiste. Nie mógł jej powiedzieć. Jeśli to zrobi, znowu się wścieknie.
– Jak powiedziałem, osoby z niższych warstw społecznych, takie jak Mallena czy Knut, nie są zobowiązani obietnicami. Oni sami decydują. Wśród szanowanych rodów występuje tradycja...
– To niepoważne! – podniosła głos, a on się wystraszył, że powiedział zbyt wiele. – Nie da się stworzyć szczęśliwej relacji z osobą, którą ktoś ci narzucił. Uważam, że w takich związkach nie ma równości. Ktoś dominuje, a ktoś jest uległy. To niezdrowe.
– Nieprawda! – zaprzeczył, czując pewien rodzaj siły do dyskusji i nieco bardziej rozumiejąc jej punt widzenia. Czuł, że ma mocne argumenty. – Twoi rodzice byli sobie obiecani i kochali się nad życie. Moi też nie wybrali siebie sami, a jednak moja matka stanowiła dla ojca cały jego świat, a we mnie widział swoją przyszłość, ona zaś od czasu jego śmierci z nikim się nie związała, choć mówiłem jej, że powinna poszukać szczęścia i ułożyć sobie życie na nowo. Miała wielu zalotników. Josef był dla niej zbyt wiekowy i poważny. On jest wdowcem i współpracują ze sobą w porcie, więc go odrzuciła, choć świetnie się dogadują. Ale ona nawet Thorvaldowi, mojemu nauczycielowi, odmówiła, choć teoretycznie spełniał wszystkie jej oczekiwania.
– Thorvald? To nie Björn jest twoim nauczycielem?
– Obydwaj są. Björn jest moim mistrzem w Stajni, Thornvald zaś uczy mnie od najmłodszych lat sztuk walki. To on był ze mną tego dnia, gdy zostałaś zaatakowana. On prowadził ciężarówkę. Matka zgodziła się, żebym wstąpił do Wtajemniczonych tylko dlatego, że on nimi dowodzi i zgodził się mnie pilnować, choć tak naprawdę, to była tylko moja decyzja. Ona, mimo że ich założyła, jest moją podwładną, ale jak już mówiłem, nie jestem w Radzie traktowany poważnie.
– Więc co jej w Thorvaldzie nie odpowiadało?
– Mówiła, że jest dla niej za młody. Jest od niej młodszy o dwanaście lat, ale tak naprawdę to był pretekst, by nie przyznać się, że nie pogodziła się jeszcze ze śmiercią ojca. Wciąż jest mu wierna, mimo że z nim nie jest. W sumie to rozumiem, gdy się kogoś kocha...
– Nie kochasz mnie – przerwała mu po raz kolejny. – To platoniczna miłość do osoby, którą uważasz, że jestem. Wiem, bo kiedyś też się tak zakochałam, a gdy myślałam, że moje marzenie się spełnia...
– ...umówił się z tobą, by być bliżej twojej przyrodniej siostry, Karoliny – dokończył za nią, bo dobrze znał tę historię. Był jej częścią. Czuł zazdrość, ilekroć widział tego chłopaka. Czuł do niego nienawiść, ilekroć ją krzywdził i wcale nie poczuł ulgi, gdy ją porzucił. Chciał ją pocieszyć, ale nie mógł. Bezradność tej sytuacji go przytłaczała.
Pola zmarszczyła brwi, jakby nad czymś się zastanawiała. Na chwilę otworzyła usta, a potem je zamknęła, by w końcu powiedzieć, o czym myślała:
– Przewrócił się na rowerze, gdy odjeżdżał z mojego domu. Patyk ponoć wkręcił mu się w szprychy i zdarł sobie skórę z połowy twarzy o beton.
– Wystrzelenie kijka z łuku wcale nie jest takie trudne dla dobrego łucznika, a ja jestem wyśmienity! – przyznał z dumą, ale nie zobaczył pochwały w jej oczach.
Zemścił się za nią. Wtedy myślał, że robi dobrze. Odwróciła głowę i nic nie powiedziała przez kilka minut.
– Nie ogarniam tego wszystkiego – przyznała w końcu, oddychając ciężko. – Tych wszystkich wampirów, wilkołaków i czarownic. To takie nierealistyczne. Nigdy nie wykazywałam się niczym wybitnym. Jestem przeciętna, a teraz to. To musi być jakiś sen...
– Nic nie wiem o wilkołakach! – zażartował. – Jeśli to trochę przetłumaczyć na język ludzki, który jesteś w stanie zrozumieć, to jesteśmy łowcami wampirów. Od pokoleń z nimi walczymy, a oni od pokoleń pustoszą ludzkość. Myślę, że czary to sprawa bardziej złożona i tak naprawdę się na nich nie znam. Moja matka cię z nimi zapozna, ale sądzę, że jest to forma nauki. Odpowiednie układy runów potrafią kumulować jakieś właściwości, a znajomość pewnych dziedzin nauki może tworzyć na przykład moje płonące strzały albo maści na gojenie się ran. Jesteś magiczna, bo twoja krew jest wyjątkowa. Wątpię, byś miała jakieś inne zdolności, jak te postacie z komiksów. Poza tym wierzysz w kolesia w czerwonym kubraku, który wchodzi przez komin, a nie wierzysz w magię? – zdziwił się.
– W Mikołaja? – zaśmiała się. – Nie wierzę w niego, ale młodsze dzieci tak, więc starsi przed nimi udają. Obchodzicie tu święta Bożego Narodzenia?
– Nie mamy tu bogów – przyznał z żalem. – Mój dziadek czasem wspomina dawnych bogów, moja babcia o nich opowiadała, ale młodzi wierzą w wojnę, tylko ona nam pozostała. Choć muszę przyznać, że lubiłem ten dzień oglądać w twoim świecie. Nie rozumiem go, ale wydawał się bardzo ciepły, mimo śniegu. Jakby wewnątrz zapalał się niewidzialny ogień.
– To moje ulubione święto – powiedziała ze smutkiem w głosie i objęła ramionami swoje kolana.
– Gdy zostaniesz królową, będziesz mogła je wprowadzić. Byłoby fajnie mieć tu jakieś uroczystości.
– Nic tutaj nie świętujecie?
– Kiedyś był festiwal jesienny. Oddziały Gunnara i Mikkela przybyły tu jesienią. Te tereny były bogate w zwierzynę i roślinność. Świętowaliśmy założenie królestwa, ale po Wielkim Najeździe na Isstad zakazano jakichkolwiek uroczystości. Skupiliśmy się na przetrwaniu, a zabawy, które mogą nas rozpraszać, zostały zakazane. Oczywiście możesz to zmienić po swojej koronacji. Możesz nawet wprowadzić Dzień Hamburgera.
– Dzień Hamburgera? – zaśmiała się z jego pomysłu, więc poczuł, że musi jej to wyjaśnić. – Lubisz je. Jadłem raz jednego, żeby sprawdzić, co ci tak w nich smakuje. Dobry był, ale chyba w ich przypadku nie chodzi o smak, ale o to, by jeść je z kimś. Tak jak ty je jadłaś ze swoją rodziną, gdy chodziliście do tej dziwnej knajpki. Jedliście hamburgery i się śmialiście. Uznałem, że to dobry sposób na świętowanie.
– Rozumiem – odpowiedziała, a on zwątpił w swoje słowa.
Teraz wydawało mu się, że powiedział coś bardzo głupiego. Pola znowu zapatrzyła się w przestrzeń i szepnęła melancholijnie:
– Na klifie rośnie kwiat. Mały, niebieski. Czuję się tutaj jak on. Wyrósł pomimo przeciwności, ale na jego życiu zakończy się cykl. Nasiona, które wypuści, pofruną do morza i w nim zatoną. Nikt nie odmieni jego losu, więc nie wiem, po co w ogóle się wybił...
To nie była prawda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top