Rozdział 7
Pisała właśnie list do Dragana, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Drewniane skrzydło uchyliło się i do komnaty wsunęła się Vlasta, ze swą zwykłą napiętą miną.
– O co chodzi? – zapytała opatka, zajęta pisaniem. – Czy to Zoran? – Spodziewała się posłańca, który zabierze list. Może też przyniesie wieści z Argynvostholtu.
– Abraham van Richten, pani.
Markovia uniosła głowę, zaskoczona. Zamierzała skontaktować się z van Richtenem wkrótce. Jakie wiatry przygnały tego dumnego szlachcica w skromne progi jej opactwa?
– Wpuść go, oczywiście – powiedziała jednak spokojnym tonem.
Vlasta przesunęła się, przepuszczając wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z bujnymi, ciemnymi włosami i zielonymi oczami. Markovia nie miała jeszcze nigdy okazji go spotkać. Słyszała, że van Richten spiskuje przeciw Strahdowi, ale nigdy nie szukał pomocy u niej, czy w Zakonie, ani oni nie wtrącali się do jego spraw. Z tego, co wiedziała, Abraham miał za sobą cesarza.
– Jaśnie pani. – Szlachcic ukłonił się zamaszyście. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Ależ skąd – opatka odsunęła niedokończony list i zwróciła się do wciąż stojącej w drzwiach zakonnicy – kiedy przyjdzie Zoran, niech zaczeka.
Vlasta skinęła głową i wyszła z komnaty, zamykając za sobą drzwi, a tymczasem Abraham wciąż stał.
– Usiądź, panie – Markovia wskazała ławę pod ścianą i sama też wstała od biurka, siadając obok gościa. – Co cię do mnie sprowadza?
– Słyszałem o ataku na jaśnie nam panującego księcia, jaki odbył się kilka miesięcy temu.
Opatka uniosła brwi.
– Też mnie doszły takie słuchy.
– Otóż widzisz, pani, wiem skądinąd, że wraz ze Srebrnym Smokiem dokładacie starań, by pozbyć się na zawsze tego uzurpatora.
– Śmiałe słowa, mój panie – zauważyła Markovia. – Skąd pewność, że są u mnie bezpieczne?
– Jesteś opatką obdarzoną łaską boską. Nie sądzę, byś sprzyjała temu diabłu wcielonemu.
– Z czym zatem przychodzisz?
– Dostałem list od cesarza. Jestem jego namiestnikiem w tych stronach i mam za zadanie strzec pokoju, ale działania księcia nie sprzyjają mojej pracy. Otóż cesarz, imaginuj sobie pani, postanowił coś z tym zrobić. Barov, ten samozwańczy król, nie został namaszczony przez cesarza i Kościół.
Markovia skinęła głową.
– Zatem cesarz zamierza upomnieć się o to, co cesarskie i już zbiera armię. Planuje przybyć w te strony najpóźniej jesienią przyszłego roku, kiedy plony zostaną zebrane, a armia dobrze wyposażona.
– Ale to za rok! Czy cesarz zdaje sobie sprawę z tego, w jakich warunkach są zmuszeni żyć tu ludzie? – Przez chwilę opatka miała nadzieję na zbrojną pomoc z zewnątrz, ale teraz zdała sobie sprawę, że to płonne oczekiwania. Wiedziała w jakim stanie jest Zakon, jak przetrzebione są jego siły i wiedziała, że nie przetrwają kolejnego roku nieustających potyczek i bitew.
Abraham rozłożył ręce.
– Słałem mu raporty, ale to cesarz. Nie jestem w stanie na niego wpłynąć.
Markovia zasępiła się, zanim przypomniała sobie, że również ma sprawę do Abrahama. Wstała z ławy i podeszła do skrzyni w rogu komnaty, otworzyła ją, a gdy zwróciła się z powrotem do szlachcica, w jej dłoniach znajdował się długi, szczelnie opakowany w kilkanaście warstw materiału, przedmiot.
– Czy możesz to dla mnie przechować, panie? To atrefakt wielkiej wagi, który jednak z pewnych względów nie może pozostać w opactwie.
Abraham zmarszczył czoło, jakby próbując rozpoznać kształt przedmiotu, ale dokładnie owinięty materiałem, artefakt nie był do rozpoznania.
– Czy to broń? – zapytał, przejmując pakunek z rąk opatki.
– Oręż – przytaknęła. – Jednak nie wolno ci go nikomu pokazać, ani broń Boże oddać. Musisz go strzec niczym własnego życia do momentu, kiedy będzie potrzebny.
Nagle bardzo spoważniały, Abraham van Richten położył dłoń na sercu, przysięgając chronić artefakt.
***
Dwa dni spędziłam w obozie Vistanich. Wozy przyjeżdżały i odjeżdżały, ludzie się zmieniali. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że tak to wygląda, ale skąd niby miałam to wiedzieć? Vistani przyjeżdżali do mojej wioski raz lub dwa razy do roku i poza kilkoma osobami nie kojarzyłam ich za bardzo.
Ludzie w obozie byli bardzo mili, przyjęli mnie jak swoją i nie zadawali zbędnych pytań. Po obfitym śniadaniu pierwszego dnia zostałam przedstawiona Milenie i Andreszowi, którzy mieli mnie zawieźć do Barovii. Okazali się sympatyczni i pełni ciepła. Zanim tu przyszłam, widziałam jednak reakcje mieszkańców pobliskiego miasteczka na Vistan i nie potrafiłam ich zrozumieć. Miejscowi wydawali się bać albo wręcz brzydzić wędrownym ludem i nie chcieli utrzymywać z nimi kontaktów.
Dzieciarnia pozostała w obozie żegnała nas tłumnie, gdy wyruszaliśmy w drogę. Serce mi się ściskało na widok tych wszystkich rozjaśnionych uśmiechami twarzyczek. Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze swojego synka? Czy ta wyprawa przybliży mnie jakoś do tego niedostępnego celu? Vistanie, którym opowiedziałam o chorobie Damiena i mojej rozpaczy po jego śmierci – omijając wszelkie nadnaturalne fragmenty – mówili o opactwie w Barovii, gdzie niegdyś dokonywały się wielkie święte cuda. Powoli zaczynałam mieć nadzieję na rozwiązanie mojego kontraktu. Może święta Markovia, kimkolwiek jest, będzie w stanie mi pomóc?
Przez kilka dni przyzwyczajałam się do ciągłego kołysania i czytałam swoją książkę, a różne fragmenty wiedzy w niej zawartej po prostu pojawiały się w mojej głowie każdego ranka. Szóstego dnia, kiedy rozbiliśmy niewielki obóz, by przenocować w małym zagajniku, zaczęłam eksperymentować.
Próbowałam przywołać coś, co w księdze było nazwane Piekielnym Uderzeniem, ale im bardziej się starałam, tym gorzej mi szło. Uznałam jednak, że ognisty promień, wystrzelony do odległego celu, może mi się przydać. Po kilku dniach zaczęłam zauważać postępy – umiałam już skoncentrować się na tyle, że bez trudności wykonywałam ruchy rękoma i bez zastanowienia przywoływałam odpowiednie słowa zaklęcia. Zauważyłam też, że mój naszyjnik w jakiś sposób łatwiej pozwala mi ukierunkować zaklęcie.
Godziny żmudnych ćwiczeń przydały się, kiedy jednego dnia natknęliśmy się na zwalone drzewo, zagradzające drogę. Zeszliśmy z wozu, by wspólnymi siłami pozbyć się przeszkody, gdy nagle zza drzewa wyszło czterech drabów.
– Kogo my tu widzimy? – zapytał jeden, choć najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. Jednak otrzymał ją od jednego ze swoich kamratów.
– To zawszeni Vistani, Johann.
Pierwszy zarechotał, celując z pistoletu do Andresza, który najwidoczniej wydawał się im najbardziej niebezpieczny z naszej trójki. Milena wydała cichy okrzyk, gdy kolejnych dwóch drabów wyjęło broń.
Zareagowałam instynktownie, bez udziału umysłu. Wyszarpnęłam naszyjnik, jednocześnie wykonując palcami wolnej dłoni nieznaczny ruch i wyszeptałam słowa zaklęcia. Snop płomieni wyglądający, jakby się wydobywał z mojego naszyjnika, uderzył w jednego z rabusiów. Mężczyzna upadł na plecy bez życia. W jego piersi ziała wypalona dziura, a całe ubranie dymiło.
– Wiedźma! Czarownica! Ubiła Dietera! – rozległo się z trzech stron.
Patrzyłam na człowieka, którego właśnie zabiłam i zrobiło mi się niedobrze. Więc tym właśnie się stałam? Morderczynią? Nie było ważne, że ten człowiek groził bronią mnie i moim towarzyszom, nadal był człowiekiem. Kiedy trzech zbirów w szybkim tempie brało nogi za pas, podjęłam decyzję, że od tej pory nie będę zabijała ludzi. Wykorzystam te moce do ratowania ich.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top