Rozdział 6
Spodziewali się powrotu księcia, ale jego pojawienie się znienacka na zamku i tak było dla nich zaskoczeniem. Mimo obstawionych granic, zdołał przemknąć jakimś sposobem do Barovii i pewnego poranka po prostu tryumfalnie wyjechał na objazd po włościach.
Kruk przyniósł wiadomość do opactwa jeszcze tego samego ranka, a niedługo potem pojawiła się sama Muriel, lądując z łopotem skrzydeł na dziedzińcu, swoją przemianą wywołując okrzyki i westchnienia znajdujących się tam dzieci. Markovia patrzyła przez okno na piętrze, jak kobieta przygładza swoje długie czarne włosy i obciąga suknię, zanim wkroczy w progi sanktuarium. Odwróciła się od okna i czekała na gościnię, założywszy ręce na piersi.
– Witaj, pani – powiedziała Muriel, dygając, gdy tylko weszła do komnaty.
– Witaj, pani – Markovia odwzajemniła gest, skłaniając głowę. – Nowe wieści?
Czarodziejka zaprzeczyła.
– Nic poza tym, co już wiesz. Strahd wrócił. Wygląda na wypoczętego i pełnego wigoru.
– Tutejsze powietrze mu służy.
Muriel przygasła.
– Jaką muszę być matką, jeśli pragnę śmierci własnego syna? – zapytała cicho.
– Miłosierną, wasza wysokość. Miłosierną dla całego ludu.
– Tchórzliwą, jeśli nie zdołałam sama podnieść na niego ręki, kiedy tylko zobaczyłam w nim tę iskrę okrucieństwa. Wolałam uciec w trosce o własną skórę.
– Nie wiedziałaś, co by ci mógł uczynić, gdyby dowiedział się, kim naprawdę jesteś – rzekła Markovia pocieszająco.
Muriel uniosła dłonie do twarzy, zakrywając ją.
– I co to dało? – zapytała gorzko. – Moja siostra jest jego wierną sługą, a mój mąż jeszcze go zachęca! Uratowałam tylko-li własną skórę! Nawet mój wnuk jest bardziej odważny ode mnie!
– Wyskakując z okien dzierlatek pod ostrzałem rozdrażnionych ojców i braci – mruknęła opatka. – Ostatnio znowu go pogonili z Richtenhausu, Abraham Van Richten nakrył go, kiedy próbował bałamucić Klaudię. Zarkon jest zdeterminowany, żeby pozbyć się niechcianego amanta. Nie porównuj się, pani, do Konstantina.
Podeszła do zrozpaczonej kobiety i objęła ją z wahaniem. Nie do końca wiedziała, jak ma się zachowywać w stosunku do Muriel. Czarodziejka była wyższa od niej zarówno urodzeniem, jak i mocą. No i, technicznie rzecz biorąc, była królową. To, że dobrowolnie zrzekła się tej funkcji, odeszła z zamku i zmieniła imię, nie zmieniało faktu, że nadal była żoną króla.
– Pani – szepnęła zakonnica – będzie lepiej.
– Kiedy? – Również szeptem zapytała tamta. – Kiedy mój mąż się opamięta, a syn przestanie być potworem obracającym w gruzy wszystko, co powinien doprowadzać do rozkwitu? Robię wszystko, żeby zadośćuczynić ludziom za ich krzywdy, wyrządzone przez człowieka, którego sama wydałam na świat, ale to za mało. Za mało!
– Poczyniłam... pewne kroki – rzekła Markovia ostrożnie.
Ravena poderwała głowę.
– Nie mów, że wciągnęłaś w to mojego młodszego syna! Widziałam, jak odjeżdżał stąd kilka dni temu! On jest niewinny!
– I umrze niewinny – odparła opatka, nie zdając sobie sprawy, jak prorocze są to słowa.
***
Wóz podskakiwał na wybojach i trząsł się niemiłosiernie, i początkowo mój żołądek buntował się przeciw takiemu traktowaniu, ale zaciskałam zęby i oddychałam przez nos, próbując zapanować nad własnym ciałem. Po kilku dniach podróży przywykłam jednak do ciągłego szarpania. Pomogła mi w tym wdzięczność do tych ludzi – Vistan – którzy zabrali mnie ze sobą, dzięki czemu nie musiałam wędrować pieszo do tego odległego miejsca, zwanego Barovią, którego nie znałam i w którym nie wiedziałam, co mnie czeka.
Vuko, kiedy go w końcu przekonałam, że nie postradałam zmysłów – choć tutaj pewnie zdania byłyby podzielone, zależy kogo pytać – umówił się ze mną wieczorem w jadalni mojego zajazdu i zniknął. Przechadzałam się nieco bezmyślnie po targu, a raczej przeciskałam wśród ciżby, ale uciekłam stamtąd, kiedy złapałam się na oglądaniu rzeźbionego drewnianego konika. Palcami muskałam gładkie boki zabawki, a moje myśli uciekały do czasu, kiedy byliśmy jeszcze szczęśliwą rodziną. Damien uwielbiał konie.
Wypuściłam konika z ręki, jakby parzył i odeszłam, a łzy przesłaniały mi widok. Wróciłam do swojego pokoju w zajeździe i resztę dnia przeleżałam na łóżku, starając się oczyścić umysł z niechcianych wspomnień. Wieczorem zabrałam moją książeczkę i zeszłam do głównej sali. Siedziałam, popijając cydr, i czytałam o magicznych rytuałach oraz recepturach na wywary, nalewki i esensje. Zastanawiałam się, czy jestem w stanie znaleźć gdzieś korzeń mandragory, który wydawał się być potrzebny w stosunkowo wielu przepisach z książki.
Vuko zjawił się po dłuższej chwili i wsunął się na ławę naprzeciwko mnie.
– Jutro o świcie z portu wyrusza statek – powiedział bez wstępów. – Królowa Ravena.
Podniosłam głowę – to imię nie było mi obce. Przewijało się w tych dziwnych snach, których znaczenia nie umiałam zrozumieć.
– Statek należy do człowieka związanego z Vistani przez małżeństwo – kontynuował Vuko, nieświadomy moich myśli. – Wysadzi cię po drugiej stronie kanału, gdzie znajdziesz Vistanich i powołasz się na mnie.
– Zawiozą mnie do Barovii?
Chłopak westchnął ciężko.
– Jesteś pewna, pani, że taki jest cel twojej podróży?
Skinęłam głową. Nie rozumiałam, dlaczego tak bardzo upewnia się, gdzie chcę jechać. Co było nie tak z tym krajem, do którego wysyła mnie mój mroczny pracodawca?
– Zawiozą mnie tam? – powtórzyłam pytanie.
– Tak. Ale... – widziałam, że chce coś powiedzieć, ale słowa nie chcą mu przejść przez gardło.
– Ale?
Potrząsnął głową, jakby w myślach prowadził batalię sam ze sobą i w końcu nic nie powiedział.
– Koszty? – zapytałam, mając w pamięci moje skromne finanse.
Podał kwotę w granicach rozsądku i wkrótce potem odszedł. Myślałam wtedy, że zachowuje się dziwnie – zupełnie inny był, kiedy razem ze swoim taborem przyjeżdżali w pobliże mojej wioski. Był wtedy radosny i pełny werwy, niemal chłopięcy, jakże różny od tego zatroskanego mężczyzny!
W porcie pojawiłam się jeszcze przed świtem, ale ruch na statku wskazywał, że szykuje się do odpłynięcia. Załatwiłam formalności i stanęłam przy relingu, starając się nie wchodzić nikomu w drogę. Marynarze spoglądali na mnie z zaciekawieniem – samotnie podróżująca kobieta nie była zbyt częstym widokiem – ale żaden nie próbował do mnie zagadywać.
Rejs był spokojny. Dobiliśmy do brzegu wieczorem, kiedy słońce chowało się już za horyzontem. Kapitan wskazał mi miejsce obozowania Vistanich, około kilometra od miasteczka, widocznie nie byli tu mile widziani. Postanowiłam iść tam rano, a noc spędzić w gospodzie w miasteczku.
Mimo zmęczenia nie mogłam zasnąć. Kręciłam się na swojej pryczy, a moje myśli wciąż wracały do celu mojej podróży. Do tej pory nie czułam, jakbym podejmowała jakąś wielką wyprawę – ot, poszłam do miasta. Teraz byłam w innym kraju, a przede mną – o ile wierzyć kapitanowi statku, który mnie tu przywiódł – jeszcze bardzo daleka droga.
Ta cała Barovia jawiła mi się jakąś tajemniczą krainą. Poza napotkanymi Vistanimi nikt nie umiał mi nic o tym kraju powiedzieć, jakby nie istniał. A przecież musiał gdzieś być, skoro miałam się tam udać. Nie rozumiałam tego, ale postanowiłam zaufać Vuko, że Vistanie mnie tam zaprowadzą.
Rano udałam się do obozu Vistanich, rzeczywiście znajdującego się jakiś kilometr od miasteczka, do którego przybyłam poprzedniego wieczoru. Jakże inny był ten tabor od tego pełnego barw, śmiechu i radości, który zwykle przybywał do naszej wioski! Tutaj ludzie, mimo że w kolorowych szatach, zachowywali się spokojniej, ciszej. Jakby nie chcieli na siebie zwracać zbytniej uwagi.
Tabor znajdował się w lasku, na szerokiej polanie przeciętej wartkim strumykiem na dwie części. Kolorowe namioty i barwne wozy rozlokowane były po obu stronach szemrzącej wody, nad którą rozpościerał się niewielki mostek. Nawet o tak wczesnej godzinie widziałam kotły z parującą strawą, rozwieszone nad ogniskami. Kilka kobiet mieszało w garach, a nieliczne dzieciaki przynosiły znaleziony w lesie chrust.
Stałam, nie do końca zdecydowana, czy podejść, kiedy jedna z kobiet podniosła wzrok i mnie zauważyła. Powiedziała coś do stojącego obok niej chłopca, który natychmiast pobiegł do jednego z wozów. Patrzyłam za nim, zanim przeniosłam wzrok z powrotem na kobietę. Nie wyglądała wrogo, ale jej wyraz twarzy nie był też zaproszeniem.
Po chwili z wozu wyszedł zaspany mężczyzna, drapiąc się po nieogolonym policzku i srogo ziewając. W drodze do kobiety opędził się od chłopca, który zawrócił w stronę wychodzących z lasu innych dzieci. Czekałam. Nie chciałam zakłócać spokoju ich taboru, dopóki mnie nie zaproszą, ale zastanawiałam się, co pocznę, jeśli nie zgodzą się mi pomóc.
Zgodzili się. Nie zachowywali się jak Vuko, byli raczej zdziwieni faktem, że przyszłam do nich po pomoc, widocznie tutejsza ludność nie była przychylnie nastawiona do tego wędrownego ludu. Zostałam poczęstowana śniadaniem, na które składał się gęsty gulasz mięsny z dodatkiem warzyw i cienkie placki pieczone na rozgrzanych kamieniach. Rodzina, z którą jadłam, wydawała się sympatyczna. Dowiedziałam się, że niedługo wyruszają w stronę owej Barovii i choć nie mieli w planach odwiedzenia tego kraju, przewiozą mnie przez granicę. Nie wydawali się skłonni do wynurzeń na interesujące mnie tematy: gdzie jest Barovia, ani czy wiedzą cokolwiek na temat książki, którą dostałam od szeptuna. Nie pokazywałam jej zresztą, postanowiłam najpierw lepiej poznać moich dobroczyńców.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top