Rozdział 1


– Posłaniec, pani! –Zakonnica wsunęła się niepostrzeżenie do gabinetu i stanęła przy drzwiach. Drobna kobieta, siedząca przy dużym dębowym biurku, podniosła wzrok.

– Wpuść go, Vlasto.

Osuszywszy pióro, odłożyła je na podstawkę i posypała piaskiem zapisany pergamin. Słyszała kroki na korytarzu, a następnie szelest ubrania posłańca, kiedy wchodził do pomieszczenia. Zmusiła się, by najpierw dokładnie zapieczętować list, po czym podniosła głowę.

Zoran patrzył na nią poważnie, w jego szarych oczach nie było cienia uśmiechu.

– Generał pozdrawia cię, o pani – rzekł, kłaniając się.

Kobieta skinęła głową.

– Mów.

– Południowa granica w ogniu. Berez jeszcze się trzyma, ale ich mury nie postoją zbyt długo, jeśli armia króla będzie wciąż napierać. Generał Vladimir przesunął lewą flankę ku przodowi, ale po stronie Czarnego Księcia stoją chyba siły piekielne. Czego byśmy nie robili, giną setki naszych, a on nadal prze naprzód.

– Wiem, Zoranie. Jak się miewa mój bratanek?

Na pooranej niepokojem twarzy żołnierza zakwitł uśmiech.

– Uczy się pilnie, wasza łaskawość. Będzie z niego dobry rycerz.

Zapadła cisza, a kobieta popadła w zadumę. Bezwiednie przebierała palcami po koralikach zawieszonego na szyi różańca.

– Wycofajcie się – powiedziała wreszcie. – Trzeba poddać Berez.

– Pani! – żachnął się rycerz.

Podniosła rękę, żeby pozwolił jej mówić.

– Trzeba. Zanim poleje się krew mieszkańców. Król i książę wiedzą, że nie pozwolę przelewać krwi niewinnych i niecnie to wykorzystują. – Wzięła do ręki zapieczętowany przed chwilą list. – Zanieś go generałowi.

Rycerz wziął pergamin, przyłożył dwa palce do serca, a potem odwrócił się do wyjścia.

– I, Zoranie...

Zatrzymał się i spojrzał na kobietę.

– Dbaj o Leona.

***

Nigdy nie byłam specjalnie wierząca. W przeciwieństwie do mojego męża, który modlił się żarliwie rano i wieczorem, ja stąpałam twardo po ziemi. Wolałam zaufać pracy swych rąk, miast zdawać się na kaprysy Boga. Kiedy wczesną wiosną zaczęła się ta straszna choroba i dzieci w wiosce zaczęły umierać, a nasz synek był jednym z tych, które zaniemogły, mój mąż wiele czasu spędzał na kolanach, zanosząc błagania do sił niebieskich o jego zdrowie. Jednak Damien słabł z dnia na dzień, a potem już z godziny na godzinę. Przelewał się przez ręce, tracił przytomność, a gorączka trawiła jego ciało. Mój chłopczyk. Mój słodki synek.

Płakałam, kiedy spojrzał na mnie po raz ostatni, ledwie przytomnie. Przez łzy widziałam jego słaby uśmiech i ruch warg, kiedy próbował coś powiedzieć, ale wyschnięte gardło nie wydało żadnego dźwięku. Miałam wrażenie, że tygodnie minęły od czasu, kiedy biegał szczęśliwy po chacie, choć tak naprawdę zachorował ledwie kilka dni wcześniej.

Spojrzał na mnie przejrzystymi oczyma, tym swoim przenikliwym, tak świadomym w tym momencie wzrokiem, po czym westchnął i zamknął powieki. Mój synek. Moje ukochane dziecko.

Przez pięć dni nie wychodziłam z chaty. Nie obchodziło mnie, co się dzieje z resztą świata, trwałam w jakimś strasznym odrętwieniu, jakbym sama przestała żyć. Mój mąż nieustannie się modlił, a szmer potoku jego słów działał mi na nerwy. Pragnęłam ciszy, chciałam przestać istnieć, móc zatopić się w swojej żałobie i trwać w niej już na zawsze.

Pater noster, qui es in caelis: sanctificetur nomen Tuum; adveniat regnum Tuum...

Nie wytrzymałam. Zaczęłam krzyczeć. Miałam wrażenie, że jeśli usłyszę jeszcze choć jedno słowo skierowane do tego bezdusznego Boga, który zabrał mi moje dziecko, moje! jedyne światełko, które miałam w tym życiu... to zrobię coś niewybaczalnego mojemu mężowi. Jak mógł nadal pokładać ufność w byt, który był tak nieczuły wobec jego żarliwych błagań?

Ale jeśli nie do Boga, to gdzie można zanieść swoje prośby? Odepchnęłam swojego męża, który nachylał się nade mną z niepokojem i wybiegłam z chaty. Szeptun! On będzie wiedział, jak mi pomóc!

Zaskoczył mnie jasny dzień na zewnątrz. Słońce stało wysoko i zalewało okolicę jaskrawymi promieniami, które odbijały się oślepiającym blaskiem od pobielonych chat. Było niemiłosiernie gorąco, jak na kwiecień, a jednak mnie przebiegł dreszcz. Wydawało mi się, że już nic nigdy nie zdoła ogrzać moich kości, czułam się zimna i pusta w środku i miałam pretensje do świata, że życie dookoła toczy się dalej, mimo że moje właśnie się skończyło. Ale miałam też postanowienie, podjęte nagle i gwałtownie, szalone. Patrząc na siebie z perspektywy czasu, ubolewam nad swoją ignorancją i nad tym, że pozwoliłam wtedy emocjom kierować sobą. Cóż mogę powiedzieć, żal i ból po stracie ukochanego dziecka zamroczyły mój umysł.

Biegłam bez zatrzymywania się aż do chaty szeptuna. Musiałam minąć cmentarz, na którym świeżą ziemią odznaczały się nowe groby, w tym Damiena. Zamknęłam oczy, by nie patrzeć, ale wtedy pod moimi powiekami pojawiły się obrazy, wspomnienie w którym ktoś mi wydziera ciało mojego synka z ramion, by złożyć go w tej zimnej i ciemnej ziemi. Krzyczałam wtedy, żeby mi go nie odbierali, że on będzie się bał w tej ciemności, że nie usłyszę jego płaczu i wołania. Nie słuchali. Ktoś przytrzymał mnie za ramiona, a inna osoba zabrała moje dziecko. Zabrała.

Nie byłam na pogrzebie. Nie czułam się na siłach patrzeć, jak ciałko mojego synka zamykane jest w trumnie z sosnowych desek i opuszczane do wykopanego wcześniej dołu. Wtedy, gdy tak biegłam, też nie byłam jeszcze gotowa, by tam pójść. Bardzo długo nie byłam gotowa. W zasadzie nigdy.

Szeptun mieszkał za cmentarzem i lasem, w zagajniku, w którym rosły jarzębiny i silne, rozłożyste buki. Trawa wokół jego domu wydawała się bardziej zielona, a w powietrzu unosił się zapach, którego nie umiałam z niczym skojarzyć. Jego chata wyglądała zwyczajnie, ale wiedziałam, że ani w niej, ani w jej właścicielu nie było nic zwyczajnego. Byłam tu już wcześniej, w dniu, kiedy Damien zachorował.

Drzwi uchyliły się, gdy tylko podeszłam, ale nie od razu weszłam do środka. Stałam na progu, czekając na zaproszenie, a z wewnątrz dobiegł mnie melodyjny dźwięk dzwoneczków, który wywołał dysonans w mojej duszy. Nie chciałam słyszeć żadnych dźwięków.

Szeptun kazał mi czekać dłuższą chwilę, nim otworzył drzwi szeroko i wykonał zapraszający ruch ręką. Zawahałam się, ale weszłam. Chata była przestronna, wydawała się większa niż z zewnątrz i pełna zapachów ziół suszących się u powały, mieszających się ze sobą, a jednak układających się w harmonijny aromat. Pamiętałam to z mojej poprzedniej wizyty. Ta woń była w jakiś sposób kojąca, z każdym oddechem przesyconym nią powietrzem, czułam wnikający w moje udręczone ciało spokój. Nie chciałam tego. Pragnęłam zachować owo wzburzenie, które, wedle mojej oceny, pozwalało mi jasno widzieć cel. Szeptun nic nie mówił. Poprowadził mnie do ławy pod ścianą, a sam usiadł na zydlu. Jego długi płaszcz spływał mu z ramion, ścieląc się u jego stóp miękkimi fałdami, a siwe włosy połyskiwały w promieniach słońca wpadających przez okno. Patrzył na mnie swoimi mądrymi oczami i czekał.

Przez chwilę i ja milczałam, nie wiedząc jak zacząć i mając w głowie tylko niejasny zarys tego, po co przyszłam. A potem zaczęłam mówić. Szeptun nie przerwał mi ani słowem, cały czas tylko wpatrywał się we mnie, jakby wzrokiem chciał dotrzeć do samej głębi mojej udręczonej duszy. A ja mówiłam.

– Czy wiesz, o co mnie prosisz? – zapytał w końcu.

Skinęłam głową. Byłam przekonana, że nie mam innej opcji. Że jeśli mam odwoływać się do sił nadprzyrodzonych, to nie do Boga.

– Będziesz musiała poświęcić bardzo dużo, a rezultat...

– Cena nie gra roli – przerwałam mu, unosząc hardo podbródek.

Pokiwał głową, jakby dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewał i ciężko westchnął.

– Musisz to zrobić sama. Potrzebne ci będą topola i cis. Jesteś pewna, że nie chcesz krzyżyka z wiązu?

– Nie! – ucięłam ostro. – Żadnych krzyży!

Szeptun nie skomentował moich słów. Wstał z zydla i ruszył w kierunku drugiej izby. Ruch powietrza sprawił, że dzwoneczki zawieszone na sznureczkach w jednym z kątów chaty rozdzwoniły się ponownie dźwięcznymi głosami. Zakryłam uszy, żeby nie krzyczeć. Po chwili mężczyzna wrócił i położył przede mną niezbyt grubą książeczkę w skórzanej oprawie z wypalonym znakiem dziwnej gwiazdy na okładce.

Sięgnęłam do mieszka u pasa, ale powstrzymał mnie ruchem ręki.

– Weź ją. Nigdy nie była moja, trafiła tu przypadkiem i zawsze mnie niepokoiła. Bądź ostrożna i... zastanów się jeszcze.

Skinęłam głową na poły świadomie, sięgając po książkę. Wychodząc z chaty usłyszałam ponowne ciężkie westchnienie za plecami.


Czy zastanawialiście się kiedyś, jak mogła wyglądać ceremonia przyzwania Szatana wykonana przez Agathę, albo jak dostała się do Barovii? Przed Wami moja wersja tych wydarzeń, mam nadzieję, że spełni Wasze oczekiwania.

Jeśli ktoś nie ogląda bądź nie słucha Spalmy to! i nie wie, kim jest Agatha – nie obawiajcie się. To opowiadanie dzieje się w znaczącej części przed akcją "Mgieł Ravenloftu", a może zachęci Was do sięgnięcia po tę serię – do czego bardzo zachęcam.

https://www.youtube.com/c/Spalmyto/about

Sol

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top