Rozdział V

Otworzyłem oczy, ale widziałem tylko ciemność. Nie czułem żadnego bólu co okropnie mnie zdziwiło. Wstałem i rozejrzałem się dookoła. Nie byłem w stanie niczego dostrzec. Otaczała mnie tylko i wyłącznie ciemność. Czy ja umarłem? Czy tak będzie teraz wyglądało moje życie? Pogrążone w nicości? Czy tak ma się to wszystko zakończyć?
Nagle dostrzegłem światło w oddali. Ruszyłem biegiem w jego kierunku. Tak desperacko pragnąłem, aby okazało się czymś dobrym. Moim ratunkiem. Stawało się coraz większe i większe. Po chwili musiałem zamknąć oczy, ponieważ stało się zbyt jasne. Gdy ponownie je otworzyłem znajdowałem się w zupełnie innym miejscu. Był to gabinet dyrektora Hogwartu. Rozejrzałem się dokładnie dookoła. Tak zdecydowanie był to gabinet Dumbledore'a. Wszędzie pełno ksiąg, buteleczek z eliksirami, a także pełno obrazów, które się oczywiście ruszały. Nagle drzwi otworzyły się i do środka wszedł sam dyrektor w towarzystwie profesora Snape'a.

- Profesorze? Co ja tu robię? Co się dzieje?

Jednak oni nie odpowiedzieli. Nawet nie spojrzeli w moją stronę. Zachowywali się tak jakby mnie tu nie było.

- Halo?! Dyrektorze?!

Stanąłem centralnie przed nimi. I dalej nic. Nie mogłem zrozumieć co się dzieje.

- Kiedy zamierzasz im o tym powiedzieć? - zapytał Snape.
- Jeszcze nie teraz Severusie...
- A kiedy?! Przecież oni muszą o tym wiedzieć!
- Tak wiem, ale to nie jest odpowiednia pora.
- Nigdy nie będę na to odpowiedniej pory i dobrze o tym wiesz!
Pora na co? I komu ma o czymś powiedzieć?
- Albusie nie możesz z tym zwlekać!
- Tak wiem o tym doskonale, ale chcę jeszcze chwilę poczekać. Powiem im o wszystkim za kilka lat kiedy już dojrzeją by o tym wiedzieć.
- Jeden z nich jest już na to gotowy.
- Tak, ale dajmy im się lepiej poznać.
Skoro moją razem wykonać te misję muszą sobie nawzajem ufać.
- Obyś się nie mylił.
- Nie martw się Severusie, wiem co robię.

Przysłuchiwałem się ich rozmowie z zaciekawieniem. Nie miałem pojęcia o kim mówią. Ale bardziej zastanawiało mnie to jak się tu znalazłem i dlaczego. A co ważniejsze dlaczego oni mnie nie widzą?

- Co z nimi zrobimy do tego czasu?
- Są sobie przeznaczni, więc nie będą w stanie trzymać się od siebie z daleka. Chciałbym tylko abyś im w tym trochę pomógł.
- Oczywiście zrobię co zechcesz Albusie, ale nadal uważam, że lepiej by było powiedzieć im od razu.
- Miej cierpliwość Severusie. Żałuję tylko, że Jung postanowił dać syna najpierw do Durmstrangu, a nie do Hogwartu byłoby nam dużo łatwiej, gdyby był tutaj od początku.

Zaraz, zaraz. Czy oni mówią o Jiminie?! Przecież to on przyszedł z Durmstrangu do Hogwartu! Dlaczego oni rozmawiają o nim?! I o co w tym wszystkim chodzi?!

- Tak to prawda, gdyby chłopak trafił tutaj kilka lat temu byłoby mam dużo łatwiej.
- W istocie, ale wiesz, że nie możemy już z tym nic zrobić. Trzeba im teraz tylko tak jak powiedziałem trochę pomóc.
- Czy to przeznaczenie to prawda?
- Tak, jestem pewien. Widziałem jak już pierwszego dnia na siebie patrzyli - zaśmiał się dyrektor.
To on nas widział?! On przecież mówił o mnie i o Jiminie! No bo o kim innym?! O co tutaj chodzi?!

Nagle sceneria zupełnie się zmieniła. Już nie byłem w gabinecie Dumbledore'a. Znajdowałem się w kompletnie innym miejscu. Rozejrzałem się dookoła. Przecież to mój dom! A raczej dom moich rodziców. Nigdy nie czułem się tutaj bezpiecznie. Gdy przebywałem w tym miejscu podczas wakacji po powrocie ze szkoły czułem, że coś nie jest w porządku. Panowała tutaj jakąś zła i tajemnicza energia. Zupełnie inna, iż ta którą się odczuwało podczas pobytu w Hogwarcie. Mimo, iż często narzekałem na panujące tam zasady to muszę przyznać, że czuję się tam dużo lepiej i bezpieczniej niż w tym niby domu.

- Jak zamierzasz powiedzieć mu o tym co zrobiłeś?!

Usłyszałem głos mojej mamy, więc odwróciłem się w kierunku, z którego dochodził głos. Po schodach schodził mój ojciec, a za nim moja matka.

- Nie o tym co ja zrobiłem, ale o tym co my zrobiliśmy!
- Tak czy inaczej będzie wściekły jak się o tym dowie!
- On nie ma tu nic do powiedzenia! Jest moim synem i ma robić to co ja chcę!

Zacisnąłem pięści słysząc słowa mego ojca. Doskonale wiedziałem, że ułożył mi już całe życie, ale i tak mnie to oburzyło.

- On jest także moim synem i nie pozwolę ci na to!
- Dobrze wiesz, że nie mamy wyboru! Musi to zrobić inaczej już nigdy nie dadzą nam spokoju!

O kim oni mówią? Co muszę zrobić? To wszystko robi się coraz dziwniejsze, a w mojej głowie rodzi się coraz więcej pytań.

- Wiem o tym, ale nigdy sobie tego nie wybaczę, jeśli zniszczymy życie naszego syna!
- Że też od razu zniszczymy, przecież to będzie dla niego zaszczyt!
- On jest na to za młody! Nie pozwolę ci na to! Nie wciągniesz w to naszego jedynego dziecka!
- Za późno! ON już o nim wie i chce go mieć po swojej stronie!

Jaki ON?! O kim oni do cholery mówią!? I na co mama nie pozwoli ojcu?! Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby była tak zdenerwowana. W ogóle nie widziałem, żeby rodzice kiedykolwiek się kłócili w ten sposób. Moja rodzicielka ruszyła do kuchni przechodząc tuż obok mnie. Ruszyłem za nią. Nalała do szklanki wody i upiła łyk. Po chwili rozpłakała się, a do pomieszczenia wszedł ojciec.

- Przestań! Dobrze wiesz, że nie możemy nic z tym zrobić!
- Nigdy nie zdołam się z tym pogodzić... - wyjąkała przez łzy.

Przypatrywałem się temu wszystkiemu i nie miałem pojęcia co to wszystko ma znaczyć. Wiedziałem tylko, że ojciec chce w jakiś sposób zniszczyć mi życie na co nie chce pozwolić mu matka. Szkoda tylko, że nie mówią jaśniej o co w tym wszystkim chodzi.

- Kiedy zamieszasz mu o tym powiedzieć?
- Jeszcze jest na to za wcześnie, powiem mu jak trochę bardziej dojrzeje i będzie na to gotowy.
- On nigdy nie będzie gotowy na coś takiego - syknęła w odpowiedzi.
- Cóż będzie musiał się z tym pogodzić, innej opcji nie ma! - zakończył temat stanowczo ojciec i wyszedł z kuchni zostawiając moją matkę samą.

Patrzyłem na nią przez chwilę. Wiedziałem, że coś jej nie daje spokoju. Coś ją dręczyło.

- Przepraszam Kookie - wyszeptała.
- Mamo...

Jednak ona zniknęła zanim zdążyłem cokolwiek zrobić. Tak jak wszystko co ją otaczało.

Znów wylądowałem w kompletnie innym miejscu. Jednak tym razem nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Nie rozpoznawałem tego miejsca. Wyglądało jak loch. Ciemny i mokry. Niebyło tutaj nikogo. Pomieszczenie, w którym się znajdowałem było bardzo małe. Nie było w nim ani jednego okna. Nagle drzwi celi otwarły się. Wyszedłem z ciasnego pomieszczenia i znalazłem się na korytarzu, po którego obu stronach znajdowało się więcej cel. Szedłem powoli przed siebie rozglądając się dookoła, ale i tak nie byłem w stanie niczego dostrzec przez panującą wokół ciemność. Nagle usłyszałem przeraźliwy krzyk. Bez zastanowienia ruszyłem szybciej przed siebie. Kolejny krzyk. Przyspieszyłem jeszcze bardziej aż w końcu zacząłem biec przed sobie. Kolejny krzyk pełen bólu. Znałem ten głos. Nie wiem skąd, ale go znałem. Moje serce biło jak szalone, kiedy wyobrażałem sobie do kogo mógł on należeć. Nie! Nie myśl o tym! Kolejny krzyk. W głowie układały mi się same czarne scenariusze. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Oddychałem ciężko, mimo, iż jestem wysportowany to moja kondycja ma też swoje granice. Nagle zobaczyłem drzwi. Wykorzystując resztki sił jakie mi zostały przyspieszyłem jeszcze bardziej. Wpadłem przez nie do dużego i jasnego pomieszczenia. Na środku dostrzegłem mojego ojca i matkę stojących obok zakapturzonej postaci. Nie byłem w stanie zobaczyć kim była. Jedyne co zobaczyłem to blade, wręcz białe ręce tajemnicze postaci. Naprzeciw nich stała jeszcze jedna osoba z batem w ręku, a na podłodze leżał...

- Nie...

Tylko tyle byłem w stanie wydusić. Czułem, że brakuje mi powietrza, że się duszę. Na podłodze w rozdartej koszuli i z plecami, po których płynęły stróżki krwi leżał on. Park Jimin. Moje oczy zeszkliły się i już po chwili zaczęły spływać po moich policzkach słone łzy. Nie byłem w stanie się ruszyć mimo, iż tak bardzo chciałem. Jak moi rodzice mogli na coś takiego pozwolić?! Myślałem, że mimo wszystko są dobrymi ludźmi! Pomyliłem się. Czułem do nich w tym momencie obrzydzenie. To nie byli moi rodzice! Już nie...

- Pytam ostatni raz gdzie to jest?!! - wrzasnęła tajemnicza postać.

Jimin milczał. Jego anielska twarz była posiniaczona, jego cudowne wargi napuchnięte i czerwone od krwi. Blond włosy nie były już jak zawsze idealnie ułożone, lecz w nieładzie opadły mu na czoło. Mimo, iż cierpiał to w jego oczach nadal widziałem przebłyski nadzieji i to sprawiło, że rozpłakałem się jak dziecko. Jak mogłem do tego dopuścić?! Czemu mnie przy nim nie było?!! Dlaczego on, a nie ja?!!

- Dobrze ja mogę się tak bawić bez końca!! - zakapturzona postać wzięła bat od nieznanego mi mężczyzny i uniosła go w górę.

W tym momencie coś we mnie pękło i jak strzała pognałem w ich stronę. Gdy już byłem tak blisko, nagle na mojej drodze pojawiła się znikąd jakaś niewidzialna ściana. Zacząłem uderzać w nią pięściami z całej siły, ale to nic nie pomagało. Desperacko pragnąłem przedostać się na drugą stronę i uratować tak bardzo ważną dla mnie osobę.

- Nie!!! - krzyknąłem i opadłem na kolana zanosząc się płaczem. - Jimin!!

I w momencie, gdy bat miał zetknąć się z plecami Jimina wszystko nagle zniknęło. Znów otaczała mnie tylko i wyłącznie ciemność i pustka.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top