ROZDZIAŁ TRZYNASTY

xiii.❝Dlaczego to musiałam być ja?❝

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

SKUPIAM SIĘ NA NAUCE DO EGZAMINÓW KOŃCOWYCH I Z CAŁEJ SIŁY STARAM SIĘ ZAPOMNIEĆ O REMUSIE LUPINIE. Nawet gdy przychodzi do skrzydła staram się ignorować go najbardziej jak potrafię. Niby wiedziałam, że tak musi być, w środku jednak łudziłam się, że Lupin być może przyjdzie choć jeszcze raz ze mną porozmawiać.

Nie zrobił tego. Nasze kontakty ograniczyły się do krótkich, rzeczowych rozmów po pełni.

I tak zostało niemalże do samego końca mojej edukacji. Avery okazał się być niedocenionym wsparciem w tym czasie – podnosił mnie na duchu, nawet gdy nie wiedział do końca co się stało. Chyba w końcu mogę powiedzieć, że został moim przyjacielem.

Owutemy piszę zacnie, a ostatnie tygodnie szkoły spędzam ciesząc się ostatkami wolności. Wszyscy wokół wydają się być szczęśliwi, tylko mnie pogrąża smutek.

W domu przecież czekają mnie oficjalne zaręczyny i przygotowania do ślubu. Z mężczyzną, którego nawet nie znam.

Siedzę w przeddzień wyjazdu ze szkoły na jednej z ławek na dziedzińcu – wszyscy uczniowie skupieni są na imprezach, błoniach i wiosce. Tu mam spokój.

Mogę w ciszy czytać jeden z francuskich romansów i rozmyślać o tym jak bardzo ucierpię przez powrót do domu.

Ignoruję ciche kroki, przekonana, że ich twórcą jest Keira bądź Andrew. Oboje wiedzą, że pogrążyła mnie dziwna melancholia. Ten stan nie rozpoczął się wczoraj.

— Ustaliliście już datę ślubu?

Mam wrażenie, że to co słyszę to wytwór mojej wyobraźni. Podnoszę wzrok i dostrzegam Remusa Lupina stojącego z dłońmi w kieszeniach swoich ciemnych spodni. Jasna koszula podwinięta do łokci jest na niego za duża i rusza się pod wpływem lekkiego, czerwcowego wiatru.

Zamykam książkę z hukiem. Niezamierzonym.

— Nie.

To jedyne co wychodzi z moich ust. Nie umiem powiedzieć nic więcej.

— Myślałem, że przygotowania idą już od jakiegoś czasu.

— Zaręczyny zostały zatwierdzone przez mojego ojca, ale jeszcze do nich nie doszło. Nawet w wysoko postawionych rodzinach mężczyzna musi uklęknąć na kolano, nie jesteśmy zwierzętami.

— I zamierzasz się zgodzić?

Spuszczam wzrok czując salwę przechodzącego mnie wstydu. Co mam mu odpowiedzieć? Tak? Nie?

Jego westchnięcie jest wymowne. Siada obok mnie i poprawia rękawy koszuli. Dostrzegam kątem oka jego pełne blizn przedramiona.

— Nie mam innego wyjścia.

— Nie będę cię na siłę przekonywał, że jest inaczej.

Wzdycham ciężko. Przecieram moją zmęczoną twarz dłonią i poprawiam roztrzepane już zapewne włosy.

Ostatnio nie śpię najlepiej.

— To nie takie proste jak ci się wydaje.

— Mhm.

Siedzimy w ciszy, a do naszych uszu dociera tylko śpiew ptaków i rozmowa jakiejś pary Puchonów na dziedzińcu.

Chwytam książkę w dłonie, aby zająć czymś ręce. Remus spogląda na nie od razu.

— Czytałem ten tytuł. Wiesz, że na koniec główna bohaterka wraca do swojej pierwszej miłości?

Spoglądam na niego zdziwiona, pierwszy raz patrząc mu w oczy. Zupełnie jakby mówił o czymś innym.

— Och. Byłam pewna, że...

— Ja też. Gary zjawia się w jej drzwiach dzień przed jej ślubem i błaga ją o to, aby nie niszczyła sobie życia z mężczyzną, którego nie kocha. Docierają wtedy do niej te wszystkie uczucia, które do tej pory skrywała.

Prycham.

— Denne. I nie musiałeś mi tego mówić, teraz już nie skończę tej książki.

— Romantyczne. Powinnaś skończyć, to dość... życiowa historia.

Och. W ten sposób. Rozumiem co Lupin ma na myśli.

— Romantycznym byłoby zostawienie jej w spokoju. Jak kogoś kochasz, pozwalasz mu na bycie szczęśliwym.

— Sęk w tym, że on jak nikt inny wiedział, że to co wybrała jej nie uszczęśliwi.

Zamykam usta i wbijam swój wzrok w poruszające się na dziedzińcu liście drzew. Nie chce mówić nic więcej. Nie powiem nic mądrego.

Remus chyba również rezygnuje i opiera się o oparcie ławki.

I bez słowa spędzamy tak dłuższą chwilę. I bez słowa się rozchodzimy.

•••

Rok. Tyle udało mi się przekładać przyjęcie zaręczynowe. Wszystko dzięki Faustine, która sabotowała przygotowania i pomagała mi w odgrywaniu różnorakich chorób. W końcu jednak skończyły się choroby, a ojciec domyślił się, że to wszystko nie mogło dziać się przypadkiem. Dostałam ultimatum – albo przestaję to odwlekać, albo wyrzuca Faustine na bruk.

Nie chciałam aby cierpiała. A ojciec dopatrzył się naszej przyjaźni.

Siedząc przy długim stole, mam wrażenie, że ilość gości się nie kończy. Co sekundę przybywa ktoś nowy, a mój brat i ojciec serdecznie witali nowoprzybyłych.

Narcyza siedzi obok mnie, uśmiecha się nerwowo i ściska mocno moją dłoń.

— Dogadacie się, jestem tego pewna.

— O ile nie zamorduje mnie przed ceremonią.

— Nawet tak nie mów!

— Cyziu — zaczynam odwracając głowę w jej stronę. Nasze szepty nie wzbudzają większego zainteresowania, na całe szczęście. — Wiesz doskonale kim on jest. Sprzedajecie mnie i nie sądzę, aby cena za mnie była wyjątkowo wysoka.

Blondynka zawstydzona wbija wzrok w blat stołu. Nie powinnam być dla niej tak ostra, decyzje nie należą do niej. Jest przecież tylko żoną Lucjusza, nie ma wpływu na to co się dzieje.

Ale gorzki żal dalej zapętla się gdzieś w środku mnie. Mogła chociaż okazać sprzeciw.

Wzdycham, gdy do środka wchodzą państwo Greengrass. Oboje poważni i eleganccy, od razu widać po nich, że są ważnymi ludźmi. Za nimi kroczą Spencer i Jackson - tak samo wystrojeni.

Wstaję i poprawiam swoją suknię, która niegdyś należała do mojej matki. Nie jest najwygodniejsza ale ojciec kazał mi ją założyć.

Nie miałam zresztą nic odpowiedniego na tę okazję. Wszystko wydawało się być zbyt skromne.

— Pozwólcie, że przedstawię wam moją drogą córkę, Pamelę — podchodzę z wymuszonym uśmiechem do Abraxasa i dygam lekko przed małżeństwem. Uśmiechają się do mnie sztucznie. — Odziedziczyła wszystko co najlepsze. To mój skarb.

Skarb, który sprzedajesz za grosze, ojcze!

Pilnuję, aby na moją twarz nie wpłynął grymas. Nie chcę musieć się tłumaczyć.

— Dzień dobry, bardzo miło mi państwa poznać. Jestem niezwykle zaszczycona możliwością połączenia naszych dwóch potężnych rodów, to historyczna chwila dla Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki.

Kobieta spogląda na mnie z góry i niemalże oblatuje całą moją osobę wzrokiem. Jest wyraźnie zaintrygowana.

— Baliśmy się z mężem, że do ślubu nie dojdzie. Abraxas w chwili spisania umowy nic nie wspominał o twojej chorowitości.

Przełykam ślinę. No tak.

— To żałoba, madame. Tęsknota za matką sprawiła u mnie fizyczny uszczerbek na zdrowiu, ale zapewniam, że już wszystko ze mną w porządku.

Kobieta wydaje się być całkiem przekonana. Jej mąż również.

Nie podważają żałoby po śmierci matki. Chociaż tyle.

— Poznaj proszę mojego najstarszego syna, Jacksona. Razem z nim jest również Spencer, powinniście się kojarzyć bo uczęszcza do Hogwartu.

Żołądek wywraca mi się do góry nogami gdy Jackson Greengrass ze swoim szelmowskim uśmiechem chwyta za mną dłoń i całuje jej wierzch. Staram się zachować na twarzy neutralność, jednak jest to ciężkie.

— Witaj, Pamelo.

Ściskam swoją dłoń ze Spencerem, zupełnie jakbyśmy widzieli się pierwszy raz.

— Miło mi cię poznać, Spencerze.

Jego długie włosy są związane w ciasną kitkę z tyłu głowy, Lucjusz też często robi sobie tę fryzurę. Jackson zaś wygląda jakby był lalką odpakowaną z pudełka, każdy centymetr jego wyglądu jest idealny.

— Usiądźcie.

Posłusznie siadam przy stole nie chcąc narazić się mojej przyszłej teściowej. I tak zostaje podany pierwszy posiłek, a później drugi. A ja tylko kąsam z grzeczności, bo żołądek zaciska mi się w supeł.

Nagle Jackson wstaje i poprawia swoją drogą marynarkę, a następnie chwyta za kieliszek szampana. Uderza w niego lekko widelcem, a cała uwaga skupia się na nim.

— Chciałbym wznieć toast, lecz zanim to zrobię muszę upewnić się, czy powinienem — odkłada on naczynie na stół i podchodzi do mnie, po czym podaje mi dłoń. Zaciskam zęby i wymuszając uśmiech chwytam go za nią lekko i wstaję. — Ta piękna dama, jedyna córka Abraxasa Malfoya, mam co do tego wielkie nadzieje, że po dzisiejszym wieczorze nie będzie mogła nazwać się już panną.

Wiem, że wszyscy patrzą. Mam ochotę uciec.

Jackson klęka na jedno kolano. Udaję zachwyconą najlepiej jak potrafię.

— Ze zgodą twego ojca, Pamelo, czy mogę prosić cię o to, abyś została moją żoną?

Zapada cisza. Czuję na sobie palący wzrok ojca i brata.

— Zostanę twoją żoną, Jacksonie.

Skupisko czarodziejskiej elity zaczyna klaskać, a mężczyzna wciska mi na palec pierścionek zaręczynowy. Nie widzę na nim czegokolwiek co mogłoby wskazywać na to, że jest to pierścień rodowy.

Na całe szczęście.

Jego zimne usta dotykają wierzchu mojej dłoni, a następnie policzka. Uśmiecham się sztucznie, nie chcąc wyglądać na niezadowoloną.

Wkrótce podnosi się mój ojciec, mój brat. Zaczynają rozmawiać z Jacksonem i składać nam gratulacje.

Jakby to od samego początku nie był ich plan.

Czuję na sobie wzrok Narcyzy ale unikam jej. Czuję się odtrącona nawet przez nią. A tyle lat miałam ją za przyjaciółkę.

— Gratuluję, Pamelo.

Moją dłoń ściska Spencer, a ja mam ochotę wybuchnąć płaczem i prosić go aby zrobił cokolwiek. Aby odwiódł mnie od bycia biernym pionkiem w grze mojego ojca.

— Dziękuję, Spencerze.

Jego westchnięcie jest ciężkie. Zmęczone.

— Wybaczcie mi, jednak chciałbym spędzić czas z moją narzeczoną.

Posyłam przerażone spojrzenie Spenerowi, a ten wzrusza ramionami gdy jego brat do mnie podchodzi. Jego dłoń oplata się wokół mnie, a ja panikuję.

Mam ochotę kopnąć go i uciec jak najdalej stąd.

— Wyglądasz cudownie, Pamelo. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszej żony.

Ostatkiem sił zmuszam się do nie przewrócenia oczami.

— Dziękuję, Jacksonie. To naprawdę miłe z twojej strony.

Reszta wieczoru mija mi na takich sztucznych rozmowach. A ja pozwalam się sprzedać.

•••

Nie spotkam się często z moim narzeczonym. I szczególnie nad tym nie ubolewam.

To nie tak, że on nie chce – zdążył zaprosić mnie milion razy na jakieś spotkanie, lecz Lucjusz, wydaje mi się, że kierowany wyrzutami sumienia, sam wymyślał mi wymówki. A czasem nawet w swoim imieniu odmawiał.

I tak mijają miesiące. Mam już wybraną suknię ślubną, bukiet, buty i welon. Oczywiście nie przeze mnie, to ojciec i moja teściowa zadecydowali jak mam wyglądać.

Odbył się najgłośniejszy ślub w sezonie, Adelaide Fauntleroy wyszła za Regulusa Blacka. Prawdziwa miłość i te wszystkie bzdety, na całe szczęście ojciec pozwolił mi zostać w domu.

Zresztą, musiałabym wtedy wyjaśnić Jacksonowi dlaczego poszłam na wesele, a nie spędziłam z nim ostatniego popołudnia w jego rodzinnym ogrodzie.

Wzdycham i siadam na pościelonym łóżku. Niemalże z niego spadam, gdy w moje okno zaczyna coś stukać.

To tylko sowa. Duża, brązowa sowa. Nie znam jej.

Otwieram okno, a stworzenie przyjaźnie tuli się do mojej ręki. Odbieram od niej pakunek i od razu zaglądam do środka.

Nadawcą Remus John Lupin. Och.

Ze złością rozdzieram kopertę i rozwijam kartkę, nie mając pojęcia dlaczego ten idiota ma czelność przypominać mi o swoim istnieniu. Myślałam, że zapomnienie o sobie będzie najlepszym wyjściem. Myślałam, że Remus Lupin to wie.

Wszystkiego najlepszego, Pammie.
Lunatyk

Biorę w dłonie drugą część książki o której rozmawialiśmy przez zakończeniem przeze mnie Hogwartu. Jest nowiutka, pachnie jeszcze księgarnią.

Jak mogłam zapomnieć o tym, że mam urodziny? I jak Remus Lupin mógł jako jedyny o nich pamiętać?

Siadam ponownie na materacu i pozwalam sobie rozpłakać się jak dziecko.

•••

Faustine poprawia moje loki i pryska je jeszcze prędko lakierem. Dzięki niej wyglądam jak lalka, mimo tego, że czuję się okropnie.

Ostatni raz dziewczyna przejeżdża pomadką po moich ustach i uśmiecha się szeroko. Zupełnie jakby patrzyła na swoje skończone dzieło.

— Wyglądasz przepięknie, Pamelo.

— Dziękuję, Faustine.

Pracownica najwyraźniej zauważa moje zwątpienie i chwyta mnie lekko za ramiona, jakby w geście pokrzepienia.

— Wszystko będzie dobrze, głowa do góry.

Kręcę głową przecząco. Nic nie będzie dobrze.

— Nie ma opcji. Gdy tylko myślę o tym ślubie, robi mi się niedobrze.

Siadam na łóżku, a zaraz za mną Faustine. Dziewczyna ciężko wzdycha i lekko pociera moje plecy.

— Z dwojga złego lepiej być w zaaranżowanym małżeństwie niż szorować czyjeś podłogi. Uwierz mi.

Spoglądam na nią i momentalnie robi mi się głupio. Jak mogę narzekać, gdy mam wszystko?

— Dlaczego zaczęłaś tak pracować? Nigdy mi nie powiedziałaś i...

— Jestem charłaczką — odpowiada Faustine niezwykle spokojnie. Od razu żałuję, że zapytałam. — Moja rodzina nie toleruje tego, że nie jestem tak podatna na magię jak wszyscy. Więc zmuszona jestem radzić sobie sama od kiedy pamiętam.

— Tak mi przykro...

— Bez potrzeby. Zdążyłam przywyknąć.

Spuszczam wzrok na podłogę. Czuję jak dziewczyna gładzi moje ramię.

— Postaram się abyś została przeniesiona po ślubie razem ze mną. Nie zostawię cię tu.

— Nie będziesz musiała, po twoim ślubie rezygnuję. Już jakiś czas temu powinnam rzucić tę robotę ale nie umiałam zostawić cię samej w paszczy lwa.

— Och, Faustine — odzywam się naprawdę poruszona. Ściskam wdzięcznie jej dłoń, która leży na moim ramieniu. — Nie wiem czym sobie na ciebie zasłużyłam.

— Nie musiałaś zasłużyć na dobre traktowanie  — odpowiada mi dziewczyna i uśmiecha się lekko. — Mam nadzieję, że twój mąż okaże się być lepszy niż mówią plotki.

Kręcę głową. Doskonale wiem jaki jest. Jego własny brat ostrzegał mnie przed małżeństwem z nim!

— Och, spóźnisz się za chwilę! Wstawaj, już!

Pędem wychodzę z pokoju, nie chcąc narazić się na gniew Faustine i kieruję się do salonu. Uśmiecham się sztucznie zastając w nim Jacksona Greengrassa.

Stoi rozmawiając z moim bratem, jak zwykle szarmancki i perfekcyjny w każdym najmniejszym calu. Jego ruchy są ostrożne i pełne gracji, a mój brat wydaje się być nim zafascynowany.

Witam się i mam nadzieję na to, że Lucjusz zatrzyma nas jeszcze przez chwilę, lecz Jackson wystawia od razu swoje ramię w moją stronę.

Niechętnie je przyjmuję.

Wchodzimy prędko do kominka, a mężczyzna rzuca proszkiem. Nie słyszę adresu. Lądujemy w jakimś ogromnym salonie, więc mogę się domyślać, że jest to posiadłość Greengrassów.

— Witaj w domu, kochanie.

Zmuszam się aby nie przewrócić oczami. W zamian grzecznie się uśmiecham i rozglądam po pomieszczeniu.

— Nie sądziłem, że będziesz taka małomówna — dopowiada mężczyzna i siada na jednej ze skórzanych kanap. Chcę usiąść na drugiej z nich, lecz on klepie miejsce obok siebie. Szlag. — Chciałbym poznać moją przyszłą żonę i jej plany.

Siadam na wyznaczonym miejscu, a nogi mam jak z waty.  Ramię Jacksona leży na oparciu kanapy prawie stykając się z moimi barkami.

— Moje plany są nieistotne. Finalnie i tak muszą pokrywać się z twoimi.

— Mądra dziewczynka — jego wolna dłoń klepie mnie po udzie, a ja cieszę się, że nie jest odkryte. Długa sukienka to był dobry wybór. — Nie bądź taka smutna, Pamelo. Widzę to od czasu przyjęcia. Dopóki nie będziesz się buntować, nie zamierzam utrudniać ci życia.

— Buntować?

Pytam i staram się opanować drżenie moich rąk.

— Mhm — jego dłoń przesuwa się wyżej, a ja mam ochotę krzyczeć.  — Wiesz, musimy wydać na świat syna, dziedzica fortuny Greengrassów, a najlepiej kilku. Musisz godnie reprezentować moje nazwisko. Żadnych skandali, brak kontaktów z innymi mężczyznami. Sama rozumiesz.

Nie mam pojęcia co mogłabym powiedzieć. Siedzę wpatrując się tępo w cholernie drogą podłogę.

— Nie denerwuj się tak, kochanie — odzywa się ponownie Jackson, a jego dłoń przenosi się z mojego uda na mój policzek. — Twój stres jest niepotrzebny.

Jego dłoń gwałtownie przyciąga mnie do siebie, a usta dotykają moich. Mam ochotę płakać, krzyczeć, uciekać. Nie robię jednak nic. Siedzę na tej głupiej kanapie i nie ruszam się nawet o milimetr. Pozwalam mu na całowanie mojej szyi, mimo łez, które zbierają się w moich oczach.

Co innego mogę zrobić?

— Dlaczego płaczesz, Pamelo?

Jedna z jego dłoni zaczyna podwijać materiał mojej sukienki. Chwytam nerwowo dłonią za oparcie kanapy.

— Przestań, proszę.

— To nie koncert życzeń, skarbie.

Kiedy jego obślizgłe dłonie wpełzają pod moją sukienkę, którą zdążył podwinąć mi już do połowy ud, mam ochotę zwymiotować.

— Mój ojciec...

— Twój ojciec będzie szczęśliwy. Jeśli wezmę cię tu i teraz nasz ślub będzie nieunikniony. To lepsze niż jakakolwiek umowa.

Zaciskam usta w prostą linię. Chciałabym aby nie miał racji.

— Proszę cię, Jackson...

Cichy śmiech opuszcza jego wąskie usta. Długie palce wbijają się w moje uda i przesuwają mnie mocniej w jego stronę.

Wtedy zaczynam płakać. Bezsilność jaką odczuwam jest zbyt intensywna.

— Nie bądź taka delikatna.

Wraz z tymi słowami Jackson chwyta w palce moją bieliznę. Zaczynam dusić się własnym płaczem, co jakiś czas próbując błagać go o litość.

Nie wiem nawet kiedy przestaję czuć jego dłonie na sobie. Nie wiem kiedy słyszę świst zaklęcia. I krzyki. Masę krzyków.

Spencer trzyma różdżkę pod szyją unieruchomionego Jacksona, a ja nerwowo naciągam sukienkę na moje nogi.

— Obiecałem sobie, że nie będę już siedzieć cicho. Nie pozwolę ci zabić kolejnej, niewinnej dziewczyny.

Długowłosy opuszcza różdżkę lecz po tym jak wkłada ją do swojej kieszeni, z całej siły uderza swojego brata w nos. Krew pojawia się szybko, a ja odsuwam się jak najbliżej końca kanapy.

— Na miejscu ojca już dawno bym cię wydziedziczył, kanalio.

Spencer nie wydaje się być wzruszony tym co powiedział. Zupełnie jakby wyrzucił z siebie fakt. Podaje mi dłoń i pomaga wstać, a następnie szybkim krokiem prowadzi do drugiego salonu w którym znajduje się kominek połączony z Malfoy Manor.

Pozwalam mu kierować mnie jak niewidomą, gdyż nie mam siły nawet spojrzeć na jego twarz.

— Przepraszam cię, Pamelo. Ostrzegałem cię, prosiłem...

— To nie takie proste, Spencer. Uciekając zawiodę wszystkich!

— Mnie nie. Siebie też nie. To już dwie osoby — chłopak chwyta mnie za ramiona przez kominkiem i lekko je pociera. Jestem zupełnie wypruta z emocji, stoję i wpatruję się w niego szklistymi oczami. — Pamelo, jeśli za niego wyjdziesz, przeprowadzicie się do rezydencji w Londynie. Tam nikt ci nie pomoże, zrobi z tobą co będzie chciał.

Przełykam gorzką ślinę i chwytam za proszek Fiuu. Dlaczego to musiałam być ja?

•••

Krążę po pokoju jak obłąkana. Stres ciągle narasta, a wątpliwości rosną. Jeśli nic nie zrobię, jutro będę musiała zgodzić się na bycie żoną Jacksona Greengrassa.

Mam ochotę płakać, wyć, może nawet krzyczeć? Wszyscy w domu powinni być już w łóżkach, jest sporo po dwudziestej drugiej.

Faustine otwiera cicho drzwi i wciska się do mojego pokoju. Spogląda na mnie i marszczy brwi.

— Wszystko w porządku?

Kręcę głową na nie. Co ja sobie myślałam? Że Jackson się zmieni?

— Muszę uciekać, Faustine.

Uśmiech wykwita na jej jasnej twarzy.

— Na co jeszcze czekamy? Pakuj się, właśnie robiłam obchód i oboje śpią, masz okazję.

Realizacja spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Albo teraz, albo nigdy.

Chwytam za torbę potraktowaną zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym i pakuję do niej najpotrzebniejsze rzeczy.

Zaglądam do szafek, a w jednej z nich dostrzegam książkę. I liścik.

Och.

Remus o mnie nie zapomniał.

Łapię za książkę i wrzucam ją do torby. Prędko przebieram się w jakiekolwiek ubrania i transmutuje je na takie, jakie często widziałam w Hogwarcie. Jak najbardziej mugolskie.

Duża, skórzana kurtka, czarny golf, jakieś sprane, szerokie jeansy.

Wyglądam zupełnie jak ten idiota Black.

— Pójdę sprawdzić czy jest bezpiecznie.

Przytakuję i zaciskam dłonie na pasku torby. To najgorszy albo najlepszy dzień w moim życiu.

Wzięłam wszystkie swoje oszczędności. Wszystko co wydaje się potrzebne. Zmieściłam całe swoje dotychczasowe życie w małej torebce.

Przecieram twarz dłońmi. Mam gdzieś to, że rozmaże makijaż. Już i tak trzymam go na twarzy cały dzień, a zdążyłam rozpłakać się dziś milion razy.

— Droga wolna.

Spoglądam na Faustine, która właśnie wróciła i przytakuję. Ruszam za nią i cichym krokiem przemierzam korytarze posiadłości. Staram się być jak najciszej.

Wchodzimy do odpowiedniego pomieszczenia i prędko zamykam drzwi. Obejmuję dziewczynę mocno ramionami i pocieram jej plecy.

— Dziękuję, Faustine. Mam u ciebie ogromny dług.

— Bez przesady, zrobiłam co trzeba było.

Wzdycham ciężko i podchodzę do kominka. Chwytam w dłoń garść proszku.

— Uważaj na siebie.

Uśmiecham się ostatni raz w stronę pracownicy Malfoy Manor i rzucam zaklęcie wyciszające na te pomieszczenie. Rzucam proszek pod swoje stopy i wymawiam pierwszy adres jaki przychodzi mi do głowy.

Pub Pod Trzema Miotłami. Ojciec lubi przesiadywać tu nocami. To jedyne miejsce, które jest połączone z tym kominkiem i w miarę bezpiecznie jestem w stanie się z niego wydostać.

Każda inna lokalizacja jest domem Śmierciożercy bądź Ministerstwem.

Gdy otwieram ponownie oczy, do moich uszu dociera głośna muzyka i śpiewy. Udało się.

Prędko wychodzę i zmierzam w stronę wyjścia. Moje przybycie nie zwróciło niczyjej uwagi, najwyraźniej co chwilę ktoś przybywa tu w taki sposób.

Wychodzę na zewnątrz i pozwalam zimnemu powietrzu owiać moją twarz.

Wolność. Czy tak właśnie smakuje? Czy tak właśnie pachnie?

Zmierzam w głąb uliczki i zatrzymuje się za jedną z nich.

Czy powinnam?

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top