ROZDZIAŁ SZÓSTY
vi. ❝Będzie zachwycona❝.
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
ROSETTA W PRZECIĄGU OSTATNICH DWÓCH GODZIN ZDĄŻYŁA OPOWIEDZIEĆ MI O NIEMAL CAŁYM SWOIM DOTYCHCZASOWYM ŻYCIU. Dowiedziałam się, że jej córka wyjechała do szkoły magii we Francji, syn został aurorem, a mąż pracuje przy wyrobie różdżek. No i przed domem mają zasadzone białe pelargonie.
Jak na kobietę w starszym, prawie podeszłym już wieku Rosetta Bergin wcale nie wygląda źle. Pofarbowane na czarno włosy upięte są przez nią w długiego warkocza, a na sobie ma bordową, długą sukienkę, na którą narzucony jest fartuch. Jej okrągłe policzki sprawiają, że niemal od razu wygląda na sympatyczną, a szeroki uśmiech którym wszystkich obdarza tylko to potwierdza.
Spędziłyśmy większość czasu na porządkowaniu skrzydła i składzika, gdyż Lupin i Saltzman pogrążeni byli w mocnym śnie. Co chwilę zaglądałam do obojga, aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku.
Około południa przez drzwi do skrzydła wpada Fauntleroy z rękami pełnymi notatek. Zostawia je na szafce obok szpitalnego łóżka na którym leży huncwot, po czym głaszcze go delikatnie po włosach.
Dziwne uczucie pieczenia atakuje dół mojego brzucha, dlatego odwracam wzrok.
Najwyraźniej tak często widzę jej twarz, że nawet mój organizm daje mi znaki abym na nią nie patrzyła.
— Witaj, Rosetto. Czy wszystko w porządku z Eliotem?
Pyta Puchonka podchodząc wolnym krokiem do łóżka w którym leży trzynastolatek.
— Adelko, kochanie, dobrze cię widzieć — mówi starsza kobieta, nie opuszczając nawet odrobinę uśmiechu ze swojej twarzy. — Wszystko w normie, nie martw się. Wracaj migiem na lekcje, Poppy mnie zamorduje jeśli cię tutaj zobaczy!
Nastolatka rzuca tylko lekki uśmiech kobiecie zanim wyjdzie z przychodni, a ja wzdycham cicho.
Czasem zazdrościłam Adelaide Fauntleroy tej swobody. Tego, że jej empatia mogła otaczać wszystkich i wszystko, a niemal każdy miał o niej dobre zdanie.
Ze mną było na odwrót.
•••
W trakcie ostatnich trzech dni przez skrzydło przetoczyło się wiele pacjentów, głównie dzieciaków z pierwszego roku z drobnymi zadrapaniami czy skaleczeniami.
Chociaż zdarzały się też przypadki zatruć czy jedna złamana ręka przez piątoroczniaka.
Mimo, że na ogół w skrzydle jest nas trójka (czasami czwórka, jeśli tylko pojawia się Rosetta) to nie łatwo jest nam ogarnąć ten cały chaos. Płaczące jedenastoletnie kreatury plączą mi się pod nogami nie ważne gdzie spojrzę.
Jednak moim głównym zadaniem ciągle jest pilnowanie Lupina, który dalej nie wrócił do zdrowia.
Jego skóra jest ziemista, oczy ma podkrążone jakby nie spał od conajmniej tygodnia, a w rzeczywistości ostatnie trzy doby spał jak suseł.
Pilnowałam żeby jadł i spał, tak jak prosił mnie Black. Poiłam go herbatą, ziółkami które wspomagały sen i uspokajającymi eliksirami. Przy każdej możliwej okazji siedziałam obok, aby nie musiał zasypiać sam.
Staram się tłumaczyć sobie, że robię to ze współczucia.
— Twoje żebra się zrosły, panie Lupin — mówię, zaraz po sprawdzeniu tej informacji zaklęciem diagnostycznym. Chłopak patrzy na mnie zmrużonymi oczami, a przez jego strudzoną twarz przebiega cień uśmiechu. — Skręcona kostka też jest już niemal jak nowa, a palcom potrzeba jeszcze paru godzin.
Huncwot kiwa głową po czym jego wzrok pada martwo na jeden punkt. Punkt w którym nic nie ma.
Przysiadam się na brzegu jego łóżka, ręką poprawiając długą, czarną spódnicę. Usta zbieram w wąską linię, zastanawiając się czy powinnam.
— Jak się czujesz?
Pytam odrzucając resztki zdrowego rozsądku. Gryfon momentalnie przerzuca swoje intensywne spojrzenie na mnie, a jego oczy świdrują moją twarz w zdziwieniu.
— Jest w porządku.
Przewracam oczami. Jeśli on czuję się w porządku, to ja umiem tańczyć flamenco.
A umiem jedynie walca.
— Lupin.
Mówię starając się brzmieć groźne, a chłopak podnosi ręce w obronnym geście i uśmiecha się delikatnie.
— Okej, okej, przepraszam! Naprawdę nie jest źle, trochę ciężko mi się oddycha, ale poza tym jest dobrze.
Wygląda jakby mówił szczerze, dlatego też nie gdybam i przytakuję.
— Rosetta przyniosła obiad — zaczynam i prędkiem idę po szpitalną tacę z posiłkiem po czym mu ją podaję. Gryfon nie wygląda na zadowolonego. — Mam nadzieję, że lubisz marchewki?
Pytam porzucając w kąt moje wcześniejsze przyrzeczenia o nie spoufalaniu się z Lupinem. Obiecałam, że będzie jadł więc słowa dotrzymam.
Nawet jeśli złamie te które dałam sama sobie.
— Lubię, ale dziękuję. Nie jestem głodny.
Unoszę brwi i siadam ponownie obok chłopaka poprawiając mu przy okazji oparcie tak, aby mógł swobodnie siedzieć bez nadwyrężania kręgosłupa.
— Musisz coś zjeść — zaczynam karcącym tonem. — Jeśli nie to, to przyniosę ci z kuchni coś innego. Im mniej będziesz jadł, tym dłużej będziesz tu leżał.
Sama mam tez swój interes w tym, aby w końcu wyszedł ze skrzydła.
Chłopak zaciska usta w prostą linię i poprawia tackę.
— Nie fatyguj się, zjem to — mówi, dość przygaszonym tonem. — A ty coś dziś jadłaś?
To pytanie zbacza mnie z tropu. Co go to, do jasnej anielki, obchodzi?
Przez chwilę tępo wpatruję się w jego zielone oczy, jakby szukając potwierdzenia czy aby na pewno się nie przesłyszałam.
Lupin przypomniał mi tak w zasadzie o jedzeniu. Całkowicie zapomniałam o tym aby zjeść śniadanie czy obiad. Kompletnie wypadło mi to z głowy. Byłam zajęta obowiązkami w skrzydle.
I nawet nie wiem kiedy dłoń Huncwota trzyma przede mną drugi widelec. Nie zarejestrowałam kiedy zdążył coś w niego przetransmutować.
— Musisz zjeść całość, Lupin.
Podkreślam spoglądając na niego surowo. On tylko uśmiecha się pobłażliwe przysuwając się delikatnie do przodu w moją stronę.
— Zjem, ale tylko jeśli trochę mi w tym pomożesz.
Gryfon wpycha mi do uchylonych ust kawałek marchewki, a ja prawie krztuszę się, nie tyle co przez marchewkę, co przez zaskoczenie tym co zrobił.
Powoli zaczynam przeżuwać, dalej mając oczy w zdziwieniu wpatrzone w jego pełną malutkich blizn twarz.
Remus Lupin posyła mi tylko niewinny uśmiech, a ja nie potrafię czuć się zła. Zupełnie tak, jakby ktoś nafaszerował mnie literaturą romantyczną przez tydzień.
Ktoś zaczął powoli rozbierać wysoki, silny mur, który budowałam wokół siebie długimi latami. I wcale mi się to nie podoba.
•••
Moje urodziny nigdy nie były dniem, który szczególnie świętowałam. W moim rodzinnym domu ten dzień nie różnił się od żadnego innego oprócz wystawnego przyjęcia dla czystokrwistych dzieciaków w moim wieku i ich rodziców.
Tak w zasadzie to bliżej temu było do bankietu.
To właśnie wtedy mogłam grać na fortepianie ile tylko chciałam. To dlatego w dzieciństwie czekałam na niego wręcz z utęsknieniem.
Później poszłam do szkoły i w ramach tradycji przychodziłam do pokoju życzeń, aby pograć na ulubionym instrumencie. Aby nie zapomnieć jak się to robi.
Nie inaczej było tym razem, w dniu moich szesnastych urodzin. Moje palce odgrywały już kolejny utwór z rzędu, po siódmym przestałam liczyć.
Pochłaniam muzykę całą sobą, tak mocno, jak tylko mogę.
— Wiedziałem, że cię tu znajdę.
Słyszę za moimi plecami i automatycznie przerywam grę. Odwracam się w stronę znajomego głosu, aby zobaczyć mojego brata stojącego nieopodal instrumentu przy którym siedzę.
— Czego potrzebujesz, Lucjuszu?
Pytam, nie do końca wiedząc czy aby na pewno chcę wiedzieć. Blondyn uśmiecha się szeroko i podaje mi małe, czarne pudełko, które przed chwilą wyjął z kieszeni.
— Wszystkiego najlepszego, siostrzyczko. To pierścień rodowy, należał przedtem do matki, poprosiła mnie abym ci go dał.
Mówi, a ja podnoszę się i chwytam pudełeczko w obie dłonie. Otwieram je pospiesznie, a w środku widzę piękny, zdobiony pierścionek, który zwykłam widywać na palcu serdecznym mojej rodzicielki.
Srebrne zdobienia przypominające gałęzie, bluszcz oplatały wielki, ciemnozielony kryształ na którego brzegach zatopione są malutkie, srebrne i iskrzące się diamenciki.
— Dlaczego mi go dajesz?
Pytam, rzucając Lucjuszowi twarde i zdezorientowane spojrzenie.
Mama powinna przekazać mi go osobiście.
— Masz urodziny i-
— Nie, Luci. Czy mamie się coś stało?
Zapytuję już wprost, nie przykładając większej uwagi do biżuterii którą trzymam w dłoniach. Starszy Malfoy przełyka ślinę, a ja obawiam się najgorszego.
— Mama podupadła na zdrowiu po tym wyjeździe. Poprosiła mnie abym ci go dał, w obawie, że...
Jego głos się łamie, a wzrok wbija w podłogę, zagryzając policzek od środka. Gula rośnie w moim gardle, a każde przełknięcie śliny sprawia niemal fizyczny ból.
Nie myślę nad tym długo i obejmuję ciało starszego brata swoimi ramionami. Ten przez chwilę stoi nieruchomo, nigdy nie byliśmy uczuciowym rodzeństwem.
Cała nasza rodzina nie jest zbyt uczuciowa.
Ale teraz wiem, że i ja, i Lucjusz tego potrzebujemy. Po chwili jego ramiona obejmują mnie z wzajemnością, a głowa opiera się na mojej.
— Wiadomo coś więcej?
Pytam, ledwo wypluwając te słowa z moich ust.
— Doktor Orlando powiedział, że zostało jej nie więcej niż pół roku. Jeśli całkowicie ograniczy magię do absolutnego minimum - może rok.
Łzy płyną niekontrolowanie po moich policzkach, a ja nawet nie staram się ich ścierać. Czuję jak Lucjusz głaszcze moje włosy swoją gładką dłonią, starając się dać mi choćby odrobinę wsparcia.
Pozwalam sobie na tę chwilę słabości.
Pozwalam sobie rozpaść się na kawałki w ramionach Lucjusza, mimo, że dzieli nas więcej niż łączy.
•••
Co chwilę spoglądam na moją bladą dłoń, na której widnieje pierścień. Obracam nadgarstek w różne strony, a kryształ mieni się w promieniach słońca na różne odcienie zieleni. Jest piękny.
Sala profesor Jacindy Beasley zawsze wprawiała mnie w stres i tak wydarzyło się również dzisiaj. Cała się trzęsłam myśląc o egzaminie praktycznym z zaklęć niewerbalnych mimo wielu godzin poświęconych ćwiczeniom.
Czekam na dzwonek, gdyż za siedem minut ma rozpocząć się lekcja. W oczach wyobraźni widzę już jak Beasley wystawia mi trolla, a ja tracę możliwość na pozytywną ocenę i dobrą przyszłość.
Skrzypienie drzwi wybudza mnie z transu i odwracam swój wzrok od ręki. Gdy myślę, że moje spojrzenie spotka się z nauczycielką, widzę znajome, zielone tęczówki i zmęczoną, pełną blizn twarz.
— Co ty tu robisz?
Pytam, twardym tonem, nie zważając na stojących nieopodal uczniów.
Lupin uśmiecha się lekko i klepie mnie po ramieniu wyglądając o niebo lepiej niż jeszcze tydzień temu.
— Rozmawiałem z profesor Beasley o tym, że to potrafisz.
Mrugam parę razy przeprawiając tę informację.
— Ale-
— Poppy pozwoliła mi wyjść ze skrzydła, kazała tylko przychodzić na kontrolę i na siebie uważać. Wszystko legalnie.
Huncwot unosi ręce do góry, tak, jakbym celowała do niego z mugolskiej broni, a ja staram się ukryć błądzący po mojej twarzy uśmiech.
Dzwonek przerywa jednak tę krótką rozmowę i gryfon otwiera drzwi prowadzące do klasy.
— Powodzenia.
Rzuca jeszcze zanim zniknie w odmętach korytarza. Biorę głęboki oddech i wchodzę do sali, licząc do dziesięciu i błagając Merlina o pomoc.
•••
Nigdy w moim całym dotychczasowym życiu nie czułam takiej euforii jak w momencie gdy profesor Beasley powiedziała, że stawia mi na półrocze zadowalający.
ZADOWALAJĄCY.
Niemal wybiegam z klasy uwieszona na ramieniu Keiry, cała w skowronkach. Narcyza idąca po mojej prawej stronie uśmiecha się dumnie, dobrze wiedząc jak ciężko na to pracowałam.
— Kochanie, nie brałam pod uwagę innej możliwości — odzywa się blondynka, spokojnym krokiem podążając za mną i Su. — I profesor Beasley też nie. To ty stresowałaś się nad wyraz.
Przewracam oczami, nie do końca zgadzając się z moją przyszłą bratową.
— Ważne, że ci się udało, Pams — wtrąca Makavan, zakładając ramię za moją szyję. — Beasley nie przeżyłaby, gdyby musiała wystawić ci cokolwiek negatywnego.
Uśmiecham się. To fakt, Jacinda Beasley mnie lubi, nigdy nie rozumiałam dlaczego, ale widać to na pierwszy rzut oka.
Po obiedzie odłączam się od dziewczyn, zmierzając w stronę skrzydła szpitalnego. Miałam tam przyjść dopiero wieczorem, jednak...
...jednak jest szansa, że teraz jest tam ktoś, kogo pilnie chcę zobaczyć.
Wchodzę do lecznicy, starając się sprawić tym jak najmniej hałasu. W oczy najpierw rzuca mi się Saltzman, czytający jakąś książkę o zaklęciach.
Poppy wychodzi ze schowka i unosi jedną brew widząc mnie tutaj o tej porze.
— Zdążył wyjść.
Przytakuję, nie zwracając nawet większej uwagi na fakt, że madame Pomfrey sama domyśliła się powodu mojej nie-grafikowej wizyty.
Wychodzę i krzątam się po korytarzach, mając nadzieję, że Lupin gdzieś tu jeszcze jest.
— Co tutaj robisz?
Pyta mnie znajomy głos, a ja wyrwana z transu wręcz podskakuje w miejscu. Obracam się od razu w stronę chłopaka i nawet nie zamierzam odpowiadać na pytanie, jakie mi zadał.
Faktycznie, moja obecność na korytarzu prowadzącym do portretu Grubej Damy może być conajmniej niepokojąca, zważywszy na fakt, że jestem tu dosłownie pierwszy raz w życiu.
Nie powstrzymuję się, ani nie tamuję szczęścia i euforii, które chwilowo odczuwam. Lupin stojący metr ode mnie wygląda na zdezorientowanego.
I nawet nie chce wiedzieć, jak bardzo jego dezorientacja się powiększa, gdy oplatam swoje ręce na jego karku i ściskam go najmocniej jak tylko potrafię.
— Dziękuję.
Mówię, odsuwając się gwałtownie, powoli zdając sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiłam. Na twarzy huncwota nie widzę jednak obrzydzenia czy czegoś podobnego.
Jest uśmiechnięty. I dumny.
Nikt nigdy wcześniej tak na mnie nie patrzył.
— To tylko i wyłącznie twoja zasługa. Ja tylko trochę cię poprowadziłem.
Odpowiada wkładając dłonie w kieszenie swoich szerokich spodni. Jego blizny na policzkach pod wpływem uśmiechu łagodnie się wyginają, tworząc małe fale i zagięcia na jego bladej twarzy.
— Nie gadaj głupot, Lupin — rzucam udając, że nic co miało miejsce chwilę temu się nie wydarzyło. — Byłeś u niej wcześniej, a wcale nie musiałeś.
Gryfon przewraca oczami na moje słowa, a ja zakładam ręce na piersi.
— Nie mogłem tak po prostu rzucić cię na głęboką wodę wiedząc jakie masz problemy z koncentracją — tłumaczy, uśmiechając się już trochę mniej niż jeszcze przed momentem. — Dlatego poprosiłem Beasley aby w razie wypadku egzaminowała cię jeszcze raz, ale w pustej sali. Bez żadnych innych uczniów.
Niekontrolowane ciepło rozlewa się po mojej klatce piersiowej, a ścisk na dole podbrzusza powoduje, że mam ochotę uściskać go drugi raz.
— Od początku wiedziałem, że ci się uda. Potrafisz być naprawdę uparta jeśli ci tylko na czymś zależy.
Nie potrafię powstrzymać uśmiechu, który rozkwita na mojej twarzy, a przez dłuższy moment razem z Lupinem nie robimy nic innego, niż wpatrywanie się w siebie nawzajem.
To nie idzie w dobrym kierunku. Nie powinnam w ogóle tutaj przychodzić. Ani z nim rozmawiać. A już w ogóle to nie powinnam go dotykać.
— Jak się czujesz? — pytam aby jak najszybciej przerwać coraz to bardziej ciągnącą się ciszę. — Żebra cię nie bolą? Możesz normalnie oddychać?
Głowę przechylam delikatnie w bok, wzrok spuszczając z jego twarzy na szeroki tors. Nie dam rady utrzymać z nim dłużej kontaktu wzrokowego.
— Wszystko jest w porządku, pani doktor — odpowiada figlarnie Huncwot, a ja duszę w sobie chęć chichotu. — Jestem zdrów jak ryba.
Przytakuję nieprzekonana i w planach mam już się oddalić, kiedy czuję jak duża dłoń zaciska się subtelnie na moim nadgarstku i obraca mnie ponownie w swoją stronę.
— Do twarzy ci w szczerym uśmiechu, Pam.
Nie zdążyłam nawet otworzyć ust aby odpowiedzieć, a Lupin zniknął już w ciemnościach kamiennego korytarza.
•••
Siedzę całkiem odprężona na ciemnej, skórzanej kanapie w pokoju wspólnym i piszę wypracowanie zadane tydzień temu na transmutację. Co chwilę zerkam na palący się w kominku ogień i kontroluję, czy na horyzoncie nie pojawia się ktoś z kim nie mam ochoty rozmawiać.
Jest spokojnie. Cisza przyjemnie obejmuje całe pomieszczenie, a przerywana jest tylko przez ciche odgłosy palącego się drewna.
Gdy zauważam Zabiniego schodzącego szybkim krokiem po krętych schodach, nie reaguję. Kontynuuję niewzruszona pisanie eseju.
W końcu jednak chłopak dosiada się do mnie i zagląda mi przez ramię, czytając treść wypracowania. Przewracam na to oczami.
— Muszę ci o czymś powiedzieć.
Zaczyna, cichym i dość niespokojnym jak na niego tonem. Momentalnie odkładam wszystko na stojący nieopodal stolik oddając mu całą swoją uwagę.
— Co się stało?
Pytam, a ciemnoskóry chłopak głośno wzdycha, po czym wyjmuje małe, eleganckie pudełko z kieszeni swoich garniturowych spodni.
Bez jaj.
— Rodzice dali mi miesiąc na wybranie sobie żony — zaczyna drżącym głosem Elijah, a ja biorę głęboki wdech. — Od samego początku wiedziałem, że chcę zapytać o to Keirę. Nie wyobrażam sobie na tym miejscu nikogo innego.
Moja mała Keira jako żona. Żona Elijah'y Zabiniego.
Ojeju.
— Myślisz, że się zgodzi? Wiem, że nigdy się wprost nie określiliśmy jako para i-
— Tak — przerywam mu od razu, znając Makavan niemal jak własną kieszeń. — Szaleje za tobą od dawna. Sama jej powiedziałam, że jak do końca szkoły nie zapytasz jej o związek, to powyrywam ci nogi.
Ślizgon uśmiecha się ciepło mimo mojego dość energicznego tonu i otwiera pudełeczko drżącymi dłońmi. Ukazuje mi się pierścionek pełen kolorowych kryształów układających się w kształt serca.
— Szukałem czegoś, co będzie w jej stylu.
— Będzie zachwycona.
Mówię, oczami wyobraźni widząc już ten pierścień na palcu przyjaciółki. Keira kocha wszystko co kolorowe, asymetryczne czy wyjątkowe. Jej miłość do sztuki to coś czego nie jestem w stanie momentami pojąć.
Ten pierścionek wygląda jak coś, co Makavan kupiłaby nawet za ostatnie pieniądze. Znam ją nie od dziś i wiem, jak mocno jej artystyczna dusza wpływa na postrzeganie świata.
Z tyłu głowy krąży mi jednak pewna myśl, która nie pozwala cieszyć mi się szczęściem przyjaciół.
Skoro rodzice Zabiniego poszukują już dla niego wybranki, to kiedy przyjdzie kolej na mnie?
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top