ROZDZIAŁ SIÓDMY

vii. ❝Uratowałeś mi życie, kretynie❝.

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

TREŚĆ LISTU, który dostaję od mojej schorowanej matki nie jest tym czego od niej oczekiwałam. Chciałam wiedzieć jak się czuje, co jej doskwiera, a dostałam potwierdzenie moich wcześniejszych domysłów.

Znaleźli kandydata na mojego męża. Jacksona Greengrassa. Czystokrwistego arystokratę z pośród nienaruszalnej dwudziestki ósemki.

Gniotę list w dłoniach i udaję przed samą sobą, że nic takiego nie miało miejsca. Może ojciec specjalnie kazał napisać ten list matce abym nie mogła się sprzeciwić mając na uwadze jej zły stan zdrowia?

Palę na popiół kulkę pergaminu zaklęciem i poprawiam moje jasne włosy.

Nigdy nie widziałam sensu w tak wczesnych ślubach. Pomijając już kompletnie fakt aranżowanych małżeństw.

Wysoko postawione rodziny żyją w przekonaniu, że ich dzieci są żywym towarem. Że mogą handlować nimi jak złotem.

A gdy tylko dziecko wyłamuje się z tego schematu i ucieka, zostaje wydziedziczone i zapomniane. Okryte hańbą i wstydem. Opuszczone przez rodzinę.

Zupełnie tak jak Andromeda Black.

Przecieram oczy i zmierzam w kierunku biblioteki. Szkoła opustoszała, dzisiejsze święto zakochanych było widoczne gołym okiem.

Nie mówię tu tylko o ozdobach ale również o niemal całkowitym braku uczniów, którzy masowo wybrali się do Hogsmeade. Nie chciałam się dobijać widokiem szczerze zakochanych par więc zostałam w zamku.

Elijah zaprosił Keirę na randkę więc mogę się tylko spodziewać zaręczyn z ich strony.

Rzucam ciche dzień dobry do pani Pince lecz ta nawet nie podnosi na mnie wzroku. Może to i lepiej.

Siadam przy stoliku odsuniętym jak najdalej mimo tego, że biblioteka jest w zupełności pusta. Nie ma tu nikogo oprócz mnie i przysypiającej bibliotekarki. Idealnie.

Rozkładam książki i staram się pouczyć bieżącego materiału. Robię notatki i podkreślam najważniejsze informacje.

— Hej — słyszę nad sobą niski głos i podnoszę głowę. — Jestem Spencer, brat Jacksona. Dowiedziałem się dziś, że się zaręczyliście.

Brzydkie imiona są u nich chyba rodzinne.

— Zaręczyliśmy to za dużo powiedziane — odpowiadam z przekąsem. Nie mam humoru na pogaduszki. — Czego ode mnie chcesz, Spencer?

Chłopak siada na przeciwko mnie. Nie może być młodszy ode mnie.

— Chcę cię ostrzec dopóki jeszcze sprawy nie zabrnęły za daleko — zaczyna mówić ciszej, a ja dopiero wtedy rzeczywiście interesuje się tym co ma do przekazania. — Mój brat jest od ciebie starszy o całe osiem lat i każdą swoją poprzednią narzeczoną doprowadził do stanu w którym same zakończyły swoje życie. A były już trzy.

Unoszę brwi do góry w zdziwieniu. Pióro wypada mi z dłoni, a ciarki przechodzą przez kręgosłup.

Spencer wygląda na w pełni poważnego.

— Ale-

— Wiem co powiesz — przerywa mi od razu chłopak. — Jakim cudem twoi rodzice o tym nie wiedzą? Otóż moi starannie ukrywają to wszystko wykorzystując swój status i pieniądze. A ja nie chcę stać na kolejnym pogrzebie młodej dziewczyny.

Mrugam parę razy starając się przyjąć do wiadomości to co mówi do mnie Greengrass.

— Dlaczego one... no wiesz...?

Chłopak wręcz czerwienieje ze wstydu, a smutek w jego oczach robi się coraz bardziej widoczny.

— Jackson nie bierze pierścionka jako ograniczenie tylko przykry obowiązek. Sprowadzanie innych kobiet do naszego domu jest na porządku dziennym — zaczyna mówiąc tak cicho, że ledwo go słyszę. — Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Mój brat nie toleruje sprzeciwu, jego zdaniem żona jest własnością męża. Co noc słyszałem jak Hannah błaga aby przestał, a ja nic... Nic nie mogłem z tym zrobić.

Przełykam ślinę lecz przeszkadza mi w tym narastająca w gardle gula.

— Co mam zrobić?

Pytam skołowana. Nie mam wyjścia z tej sytuacji.

— Odwlekać ślub jak tylko możesz — odpowiada mi Spencer i wzdycha ciężko. Przeczesuje dłońmi swoje długie, ciemne włosy. — Pomogę ci jak mogę. Mam dość siedzenia cicho.

— Ale co później? Mam tak po prostu za niego wyjść?

— W końcu będziesz musiała uciec — mówi zmęczonym głosem Greengrass i przerzuca swoje długie pasma na plecy. — Nie ma innego wyjścia.

Przytakuję nie będąc w stanie wypuścić z ust żadnego słowa. Będę musiała uciekać.

Jestem przyparta do muru.

— Chyba, że twoi rodzice się rozmyślą.

— Nie rozmyśliliby się nawet gdyby Jackson napluł na mnie w ich obecności.

— Miałem nadzieję, że choć trochę różnią się od moich.

Pomiędzy nami zapada cisza. Cisza, którą oboje dobrze rozumiemy.

•••

Siedząc sama na drewnianym podeście przy Czarnym Jeziorze pozwalam łzom spływać po moich polikach. Dochodzi wieczór, nie ma tu nikogo, a ja potrzebuję wyrzucić z siebie ciężkie emocje.

Trzymanie ich w sobie nigdy nie wychodzi mi na dobre.

Powoli robi się ciemno, a zimno stale towarzyszy mi nawet mimo grubego swetra, czapki, rękawiczek i zaklęcia ocieplającego.

Taki urok lutego.

Przyciągam nogi do piersi aby zatrzymać jak najwięcej ciepła przy sobie. Nie chcę wracać do zamku, tutaj jest mi dobrze.

Spokojna tafla jeziora mnie uspokaja. Sprawia, że ciężar który ciąży mi na klatce wydaje się być mniej ciężki.

— Dawaj, Gissele!

Słyszę za sobą i domyślam się, że uczniowie powoli wracają z wioski. Podnoszę dłoń aby otrzeć łzy lecz nie jest mi to dane.

Czuję zryw i ręce na moich plecach, a później lodowatą wodę która powoli wypełnia moje płuca. Chcę krzyczeć, ale nie mogę. Chcę płakać, ale brak mi sił.

Moje ubrania stają się ciężkie i ciągną mnie w dół. Czarna odchłań jeziora wyciąga w moją stronę swoje długie szpony. A ja nie mogę nic zrobić.

Światło coraz bardziej się ode mnie oddala.

Próbuję machać rękami ale na próżno. Zupełnie zapominam jak się pływa, zdenerwowana ledwo potrafię ruszać kończynami. Moje powieki robią cię ciężkie, a w głowie zaczyna mi coraz mocniej wirować.

I nie wiem, czy to już halucynacja, czy naprawdę czuję jak ktoś chwyta mnie za ramiona.

Być może tak wygląda śmierć? Być może takie to uczucie?

Paradoksalnie śmierć ma ciepłe, duże dłonie. Moze wcale nie jest taka straszna?

Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, gdyż jedyne co chwilę później mnie otacza to czerń.

•••

Wymiotuję wodą na miejsce zaraz obok mnie i biorę ogromny haust powietrza czując jak moje płuca płoną żywym ogniem. Kaszle jak gruźlik dając sobie żywy dowód tego, że najwyraźniej żyję.

Chwytam się dłonią za klatkę piersiową i nie wyczuwam na niej mokrego swetra tylko suchą koszulkę. Oddycham dalej głośno i szybko przy czym powoli otwieram szczypiące jak diabli oczy.

Drewniana, stara posadzka na której siedzę wydaje się być bardzo przyjemna w obliczu niedawnego zagrożenia życia.

Czuję dużą dłoń na moich plecach i od razu odwracam się w stronę jej właściciela. Zamieram. To ostatnia osoba którą spodziewałabym się zobaczyć w takich okolicznościach.

A jednak.

Remus Lupin stoi przede mną przemoczony od stóp do głów.

Włosy ma roztrzepane i nie mokre, lecz wilgotne. Dalej zostawia za sobą mokre ślady przez przemoczone ubrania.

Jego druga dłoń chwyta za mój podbródek i rozchyla moje usta, a ja zanim orientuję się co się dzieje pozwalam sobie połknąć płyn, który wpuszcza mi do otwartych ust. Niemal od razu odwracam się w drugą stronę pozwalając zalegającej w moich płucach wodzie wyjść na zewnątrz.

Nie wygląda to najprzyjemniej. Myślę jednakże, że Lupin widział w swoim życiu gorsze rzeczy niż wymiotującą wodą dziewczynę, więc w zupełności się tym nie przejmuję.

— Już, już — klepie mnie po plecach chłopak, a ja panicznie próbuję złapać oddech. — Jeszcze tylko troszkę.

Opieram się dłońmi o podłogę i niemal wraz z wodą wypluwam płuca i wszystkie organy wewnętrzne. Gryfon chwyta za jasne pasma włosów i odgarnia je na moje plecy aby nie nachodziły mi dłużej na twarz.

Patrzę na niego wdzięcznie gdy tylko czuję, że mogę złapać oddech. Taki zupełnie prawdziwy, pełny i przyjemny oddech.

Spoglądam na siebie i stwierdzam, że wyglądam żałośnie. Dalej nie najgorzej jak na topielca.

Tylko, że ubranie, które mam na sobie nie jest moje. Koszulka i dresy są definitywnie męskie, gdyż o wiele na mnie za duże. Mogę śmiało powiedzieć, że w nich pływam.

Powoli dociera do mnie niewygodna myśl.

Lupin mnie wysuszyć i przebrać.

Czuję jak czerwień niekontrolowanie zalewa moje policzki.

— Spanikowałem i zabrałem cię tutaj. Wiem, nieodpowiedzialnie, ale Wrzeszcząca Chata jest o wiele bliżej niż skrzydło i-

— Przestań się tłumaczyć — przerywam mu nagle i chwytam go w przypływie emocji za ramiona. — To nie ma znaczenia. Uratowałeś mi życie, kretynie.

— Ale-

— Czas który poświęciłbyś na dotarcie do przychodni mógł być czynnikiem który zadecydował o moim losie.

Gryfon rezygnuje z marnej próby usprawiedliwienia swojego wyboru i podnosi się na proste nogi. Chcę wstać razem z nim jednak moje nogi są dalej zbyt ociężałe.

— Zrobiłem ci herbatę, nie ruszaj się.

Chłopak wkłada mi w dłonie papierowy kubek z ciepłym napojem, a ja delektuję się uczuciem gorąca w dłoniach. Lupin siada obok mnie na podłodze, dużego wyboru nie ma gdyż nie ma tu zbyt wiele mebli.

Zimno nieco atakuje moje stopy jednak w zupełności to ignoruję. I tak będę przeziębiona.

— Skąd tutaj herbata?

Na moje pytanie szatyn nieco smutnieje. Może myśli, że tego nie zauważyłam jednakże jego oczy mówią mi wszystko.

— Przechodzę tu przemiany. Myślałem, że wiesz.

Momentalnie robi mi się głupio. Fakt, nikt nie powiedział mi nigdy wprost gdzie Lupin spędza czas jako wilkołak ale jest to dosyć logiczne. Musi mieć przecież schronienie, cokolwiek co zapewni mu bezpieczeństwo.

— Przepraszam, ja...

— W porządku — przerywa mi Gryfon. — To zwykle pytanie, nie masz za co przepraszać.

Chcąc zmienić temat wypuszczam z ust pierwsze co przychodzi mi do głowy.

— Czy wiadomo kto mnie tam wrzucił? Słyszałam imię ale za nic nie potrafię go sobie przypomnieć.

— Gissele Macar.

Nazwisko obiło mi się o uszy. Nie wiem jednak kim jest owa dziewczyna.

Kojarzę tylko jej rodziców, pracują przy wyrobie magicznych szat dla mężczyzn. Mój ojciec posiada parę z metką o wdzięcznej nazwie MacarFashion.

— Nie mam bladego pojęcia kto to jest.

— Krukonka, siódmy rok. Kojarzę ją z zielarstwa, nie grzeszy szczególnie inteligencją. Zajmiemy się nią jak doprowadzimy cię do użytkowego stanu. Teraz pij.

Upijam odrobinę herbaty i ignoruję rozkazujący ton chłopaka. Słodka.

Ciepło płynu przyjemnie rozgrzewa moje zziębnięte ciało.

— Osusz się bo się przeziębisz.

Mówię spoglądając na chłopaka z przymrużonych oczu. Ten spogląda na mnie z lekkim uśmiechem. Widzę jednak, jak jego ramiona drżą pod wpływem zimna.

— Jestem zbyt zmęczony aby rzucić kolejne zaklęcie. Ale mam tu parę swoich rzeczy, miałem się przebrać lecz czekałem aż się obudzisz, bo nie chciałem spuszczać cię z oka.

Och. To całkiem... urocze.

— Zamknę oczy. Tylko się pospiesz.

Sama nie wierzę w to co mówię i robię ale zasłaniam swoją twarz dłońmi, a papierowy kubek odkładam na drewnianą podłogę. Słyszę jak Lupin wstaje i pokonuje kilka kroków, a następnie ściąga z siebie przemoczone ubrania wraz z charakterystycznym dźwiękiem.

Nagle w dach starej chaty zaczynają uderzać kropelki gromkiego deszczu, a ja podskakuję nieco przestraszona nagłym hałasem.

Podnoszę się dopiero jednak w chwili w której słyszę głośny grzmot. Strach kieruje moim ciałem kiedy odsłaniam oczy i uczepiam się półnagiego Gryfona, który trzyma w swoich dłoniach ciemny sweter.

Jest odrobinę niezręcznie. W pomieszczeniu panuje półmrok, a oświetla nas tylko parę świec które musiał zapalić wcześniej Lupin.

— Salazarze, przepraszam!

Wykrzykuję i zasłaniam znowu oczy, a kolejny grzmot sprawia, że chwytam za nagie ramię chłopaka już bez zbędnych ceregieli. Pod palcami wyczuwam gęsią skórkę.

Cholernie boję się burzy. Piorun zabił moją babkę i spalił jej ciało na wiór.

Babkę po której dostałam drugie imię. Może, gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy, strach byłby mniejszy.

Łzy zaczynają zbierać mi się pod powiekami. Jestem przerażona.

— Wdech, wydech — mówi spokojnym głosem przejęty szatyn i szybko wciąga przez głowę suche ubranie. Jestem zbyt zestresowana aby zwrócić uwagę na jego nagi tors. — To tylko burza. Nic ci nie będzie.

Kręcę głową przecząco. To nie jest tylko burza. Nie dla mnie.

Ramię chłopaka za które hardo się trzymam wydaje się być dla mnie teraz niemal kotwicą trzymającą mnie przy życiu.

Następny grzmot już w zupełności pozbawia mnie jakichkolwiek resztek zdrowego rozsądku. Łzy staczają się po moich policzkach w szybkim tempie, a ciało całe drży.

Łkam w swoje dłonie którymi zasłaniam twarz, a Lupin wzdycha ciężko. Jego ramiona przyciągają mnie do siebie i głaszczą uspokajająco.

A ja się nie wyrywam. Odpowiedzialna Pamela odeszła z chwilą gdy rozpętała się burza. Teraz stoi przed nim tylko mała, przerażona dziewczynka, która potrzebuje choćby odrobinę poczucia bezpieczeństwa.

— Zabierz to, proszę — łkam cicho w ramię chłopaka, a ten delikatnie i powoli przechodzi ze mną w inny kąt pomieszczenia. — B-Błagam.

Czuję pod stopami coś miękkiego. Coś, co definitywnie nie jest lodowatą podłogą. Spoglądam w dół i widzę materac oraz koc, oba raczej już nie pierwszej nowości. Pozwalam Lupinowi się usadzić dalej będąc uczepiona jego ramion.

Kolejny błysk i grzmot sprawiają, że oddech grzęźnie mi w gardle. Gryfon pozwala mi wtulić swoją twarz w jego pierś i nie komentuje mojego stanu.

Co za ironia, że szukam komfortu w ramionach wilkołaka. Istoty, którą jeszcze do niedawna dążyłam tylko pogardą.

— Nie dasz rady wrócić do zamku, prawda?

Kręcę głową przecząco wycierając coraz to więcej łez. Nie wyściubię stąd nosa dopóki burza się nie skończy. Nie ma mowy.

Słyszę westchnięcie i po chwili Remus naciąga na mnie stary koc.

— Spróbuj się przespać. Obudzę cię jak to wszystko się skończy.

— Nie d-dam rady — od razu odpowiadam cała się trzęsąc. — Nie zmrużę oka, gdy słyszę jak ciągle grzmoci.

Kolejna fala dreszczy od panującego zimna przechodzi przez mój kręgosłup, a ja cała się trzęsę.

Lupin to zauważa i przywołuje do dłoni swoją różdżkę. W normalnych warunkach zrobiłoby to na mnie spore wrażenie, teraz jednak mogę tylko spoglądać na niego z uznaniem.

Szatyn zaklęciem ogrzewa naszą dwójkę lecz widzę jak jego zmęczenie momentalnie się powiększa. Wcale nie tak dawno była pełnia, Remus nie doszedł jeszcze do pełni sił. Nie powinien się nadwyrężać i używać zbyt wielu zaklęć.

— Przestań, L-Lupin. Powinieneś odpoczywać.

Ledwo wyrzucam z siebie to zdanie, a Gryfon odkłada różdżkę obok. Chwytam jego dłonie w swoje i pocieram nimi tak, aby wykrzesać z tego gestu jakiekolwiek ciepło.

Mam gdzieś, że nie wypada mi być w takiej sytuacji z wilkołakiem i zdrajcą krwi. Ideologia wpajana mi od dziecka nagle przestaje mieć dla mnie znaczenie.

Poprawiam koc tak aby otaczał również Lupina i przysuwam się bliżej bez słowa. Musimy trzymać się blisko jeśli nie chcemy zamarznąć.

Grzmot znowu przerywa moją drogę do uspokojenia się, jednak tym razem po prostu wtulam się mocniej w chłopaka. Jego obecność daje mi względne poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli resztki zdrowego rozsądku krzyczą, że powinnam się odsunąć.

Miarowe bicie serca Gryfona nagle staje się głośniejsze niż burza. Moje powieki niespodziewanie zaczynają ważyć tonę, a zimno przestaje być aż tak odczuwalne.

Ciężko mi w to uwierzyć ale usypiam w ramionach Remusa Lupina.

•••

Budzę się powoli, bez pośpiechu. Materac stał się nagle wygodniejszy, a koc o wiele grubszy i cieplejszy. Światło, które uderza w moje źrenice sprawia, że od razu ponownie zamykam oczy i pojękuję niezadowolona.

Pocieram oczy i podnoszę się do siadu.

Gdy otwieram oczy ponownie, nie widzę wnętrza Wrzeszczącej Chaty i twarzy Remusa Lupina tylko biel skrzydła szpitalnego.

Musiał mnie tu przenieść.

Dalej mam na sobie jego ubrania. Wzrokiem odnajduję madame Pomfrey, a ona orientuje się, że już nie śpię.

— W końcu wstałaś — mówi pielęgniarka i pędzi w moją stronę. Zaklęciem od razu sprawdza mój stan i podaje mi szklankę wody. Patrzę się na nią z lekkim obrzydzeniem. — Musisz pić. Chyba, że wolisz abym podłączyła cię pod kroplówkę.

— Obejdzie się — odpowiadam i za jednym razem wypijam całą zawartość naczynia aby mieć już to za sobą. — Gdzie Lupin?

— Remus poszedł na lekcje mimo moich próśb aby został w skrzydle — odpowiada mi uzdrowicielka, a ja przewracam oczami. Nie spodziewałam się po nim niczego innego. — Od razu poszedł do dyrektora zgłosić całą sprawę. Poświadczyłam, że niby byliście w skrzydle już od wczoraj, więc ani mi się waż powiedzieć coś innego.

Przytakuję. Nie mam zamiaru pogarszać mojej sytuacji.

— Dziękuję — mówię cicho i oddaję kobiecie szklankę. — Która godzina? Mogę już stąd wyjść?

— Zaraz czternasta. Wypuszczę cię dzisiaj ale wiedz, że miałabyś takiej szansy gdyby nie Remus. Zareagował natychmiastowo i zawdzięczasz mu nie tylko życie ale też szybki powrót do zdrowia.

Zaciskam usta w prostą linię. Wystarczy, wiem, że zawdzięczam dużo Lupinowi, nie potrzebuję aby ktoś mnie o tym pouczał.

— Możesz odczuwać jeszcze bóle w klatce piersiowej i mieć podrażnione gardło. W razie pogorszenia się czegokolwiek masz od razu zjawić się tutaj, zrozumiano? I przez następny tydzień nie masz tutaj wstępu jako praktykantka.

W trakcie następnej godziny pielęgniarka pozwala mi wyjść ze skrzydła. Odbywam swoją ścieżkę hańby idąc w szpitalnych kapciach i za dużych, męskich ubraniach po szkolnych korytarzach. Staram się jak mogę unikać miejsc w których jest dużo ludzi, nie wychodzi mi to jednak zbyt dobrze.

W końcu docieram do lochów i pędem staram się dotrzeć do mojego dormitorium. Zatrzymuje mnie jednak męska dłoń i wcale nie muszę się odwracać aby wiedzieć do kogo należy.

— Merlinie, jak ty wyglądasz — odzywa się Lucjusz gdy tylko odwracam się w jego stronę. Wzdycham ciężko. — Słyszałem od Dumbledore'a co się stało.

— I sądzisz, że wypominanie mi mojego wyglądu jest odpowiednim zachowaniem w takiej sytuacji? — pytam zirytowana. — Pieprz się, Lucjusz.

Odwracam się w celu ucieczki do pokoju lecz znowu zostaję zatrzymana. Motyla noga.

— Już się nie dąsaj, najważniejsze, że nic ci nie jest — mówi mój brat, a przewracam na to oczami. — Gissele Macar została wydalona ze szkoły. Nie dziękuj.

Rozszerzam oczy w zdziwieniu. Och.

— Ale...

— Aurorzy zostali wezwani natychmiastowo przez naszego ojca, prawnicy Macar nie zdążyli nawet przybyć. Podali jej veritaserum i wyśpiewała od razu, że wepchnęła cię bo słyszała, że umawiasz się z Rosierem, który jej się podoba.

Słucham?

— Co za głupota — odpowiadam chwytając się za twarz. — Co dalej z nią będzie?

— Odpowie przed Wizengamotem za usiłowanie zabójstwa. Nie czeka ją raczej nic miłego.

Wzdycham. Czuję mętlik w głowie.

— Idę się położyć. Czy ojciec jest jeszcze w szkole?

— Nie.

— Całe szczęście.

Tym razem brat puszcza mnie wolno i mogę swobodnie wejść po schodach do mojego dormitorium. Zamykam się w środku i rzucam się na łóżko.

Nie myślę nawet o kąpieli. Nie ma mowy. Nie mogę patrzeć na wodę.

Patrząc w sufit zastanawiam się ile osób wie już o tej sytuacji. I jak mocno będę musiała jutro zaciskać zęby.

•••

Minął miesiąc, a ciekawskie spojrzenia i plotki zelżały. Lupin i ja zgodnie zdecydowaliśmy udawać, że owa noc nie miała miejsca. Po prostu traktujemy się tak jakby nigdy nic takiego się nie wydarzyło.

Jest mi to bardzo na rękę. Nie powiem, że nie.

Tak jak podejrzewałam, Elijah oświadczył się Keirze, a ona przyjęła oświadczyny. Nie spodziewałam się niczego innego.

Oboje chodzili wręcz uskrzydleni tym obrotem spraw. Ja zaś staram się jak mogę aby cieszyć się z nimi, jednak moje życie nie do końca mi to ułatwia.

Evan Rosier o dziwo przeprosił mnie za swoją psychofankę. Nie mam pojęcia ile w jego słowach było prawdy, jednak nie mam zamiaru się nad tym zastanawiać.

Marzec powoli daje nam wszystkim znać, że zbliża się wiosna. Coraz więcej uczniów ucieka z lekcji aby pobyć na świeżym powietrzu.

A ja unikam Czarnego Jeziora jak mogę. Wszystko co widzę w tamtej okolicy przyprawia mnie o dreszcze.

Na szczęście nikt nie zadaje pytań. Wszyscy wydają się rozumieć.

Właśnie zmierzam w kierunku skrzydła szpitalnego. Gdy tylko tam docieram wkładam na siebie fartuch i szybkim krokiem wchodzę do ogólnej izby. Lupina jeszcze nie ma.

Fauntleroy rzadziej dołącza do nas podczas pełni. Nie mam pojęcia dlaczego.

Wiem zaś, że do tej dzisiejszej Huncwot zażywał wywar tojadowy, dość świeży wynalazek. Ma on sprawić, że podczas przemiany jest w pełni świadomy swoich czynów.

Pytałam wielokrotnie madame Pomfrey czy ma to jakieś skutki uboczne, jednak ona za każdym razem wymigiwała się od odpowiedzi.

Syriusz Black wkracza do przychodni z Lupinem zawieszonym na jego ramieniu. Wygląda na wyczerpanego, jednak nie poranionego. To spory progres.

Pomagam czarnowłosemu ułożyć chłopaka na jednym z ostatnich szpitalnych łóżek i oddelegowuje go do dormitorium.

Sam fakt, że podczas pełni towarzyszył mu tylko Black jest dużym krokiem do przodu. Wcześniej potrzebna była cała ich trójka.

— Jak się czujesz?

Pytam widząc, że Gryfon jest świadomy. Pociera on swoją brudną twarz dłońmi.

— Tak jak wyglądam.

Staram się ukryć mały uśmieszek który wstępuje niekontrolowanie na moje usta. Przywołuję do siebie miskę z wodą i szmatkę, aby pomóc mu oczyścić twarz i ciało.

— Spójrz na pozytywy, Lupin. Nic dzisiaj nie szyjemy.

— Masz rację, wspomnienie twojego krzywego wbijania igły sprawia, że od razu mi lepiej.

Brudną już ścierką uderzam chłopaka delikatnie w policzek. Jego zmęczone oczy błyskają jakimś rodzajem rozbawienia.

— Wiesz co, Lupin? Chyba musimy zrobić kontrolne badania krwi.

— Żartowałem!

Uśmiecham się pod nosem niekontrolowanie. To... dziwne. Czuć się przy kimś tak swobodnie.

Od razu poważnieje i odkładam miskę na bok, gdy tylko kończę myć odkryte części ciała Gryfona. Zrzucam zaklęcie diagnostyczne i sprawdzam jego parametry. Wszystko jest w normie, Lupin potrzebuje tylko odpoczynku.

— Potrzebujesz eliksiru słodkiego-

Przerywam gdy zauważam, że Huncwot zaczyna kasłać. Gdy zauważam na białej pościeli kropelki krwi od razu przywołuję do siebie metalową miskę, którą podkładam mu pod podbródek.

A miało być tak dobrze.

Powoli udaję mi się opanować krwawy atak kaszlu chłopaka. Oddycha on ciężko, jakby coś stało mu w gardle

— Czy to pierwszy raz gdy zdarza ci się coś takiego?

Pytam, a Lupin powoli przeczy swoją głową.

— I nic nie powiedziałeś?

— Nie chciałem męczyć tym Poppy, stwierdziłem, że samo zniknie.

Przewracam oczami zirytowana słowami tego idioty.

— Otwieraj buzię. Szybko.

Zaglądam do jego gardła świecąc sobie różdżką jednak nic nie dostrzegam. Zupełnie jakby po wcześniejszym incydencie nie było śladu.

Wzdycham ciężko i siadam na skraju szpitalnego łóżka.

— Od kiedy?

Chłopak wbija swój wzrok w palce, którymi nerwowo się bawi.

— Od momentu tej dziwnej rany na policzku. Nie mam pojęcia skąd mi się wzięła, nie chciała się wyleczyć żadnym zaklęciem. A później zaczęło się to, a wraz z przyjmowaniem wywaru tojadowego stało się to coraz częstsze.

Chwytam za podbródek Gryfona i odwracam jego twarz tak aby spojrzeć na bliznę po znajomej mi ranie. Jest inna, ciemniejsza.

Przejeżdzam po niej palcem, a Lupin nieznacznie się krzywi. Marszczę brwi.

— Nie powinno cię to już boleć.

— Nie boli. To tylko lekki dyskomfort, nic wię-

— Nie pomogę ci, jeśli będziesz ciągle kłamał — przerywam mu zdenerwowana. — Najzwyczajniej w świecie nie będę w stanie. To nic złego nie wiedzieć co ci jest, Lupin.

Chłopak wzdycha bezradnie i spogląda na mnie zrezygnowany.

— Przypomnij sobie ten dzień po którym obudziłeś się z tą raną. Co się działo?

— Wszystko rutynowo oprócz... — nagle twarz Gryfona ciemnieje, zupełne tak jakby coś sobie właśnie przypomniał. — ...oprócz tego, że przyłapałem Yaxleya na kradzieży książki z działu ksiądz zakazanych. Odebrałem wtedy Slytherinowi parę punktów i zgłosiłem to Pince.

Lupin nie wygląda na świadomego tego co się stało. Ja zaś szybko łączę kropki.

Corban Yaxley to zagorzały fanatyk czarnej magii, wszedł w nią najwcześniej z nas wszystkich.

Rana Gryfona nie chciała zagoić się zaklęciem, a zszyta ręcznie powoduje krwawy kaszel i grom wie co jeszcze.

A ranę nabył dzień po tym, jak zaszedł Corbanowi za skórę.

— Remusie — wymawiam jego imię niemal nieświadomie. — Wydaję mi się, że to może nie być zwykła rana.

Twarz chłopaka blednie, a ja nie jestem w stanie pojąć jak dużo cierpienia może znieść jeden człowiek.

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top