ROZDZIAŁ PIERWSZY

i. ❝lojalność Malfoyów❝.

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

MROK I CHŁÓD DŁUGICH I CIEMNYCH KORYTARZY HOGWARTU OD ZAWSZE MNIE PRZERAŻAŁ, wprawiał wręcz w paraliżujący strach, dlatego nienawidziłam chodzić po nich sama.

Z czasem nauczyłam się jednak, że istnieją na tym świecie zdecydowanie gorsze rzeczy niż strach przed tym, co kryje się w nieodkrytej ciemności.

Wiedziałam, że moim obowiązkiem jest wyjść dobrze za mąż — najlepiej za Blacka, Notta, być może Avery'ego? Wszystko jedno, ważne było tylko to, aby godnie reprezentował me rodzime hasło, Sanctimonia vincet semper, oraz posiadał należyty majątek oraz profesję.

Czystość zawsze zwycięży.

Napis ten, nosiłam wygrawerowany na srebrnym pierścieniu, który lśnił na palcu serdecznym u mojej prawej dłoni. Wyglądał na mojej drobnej ręce ciężko, wręcz paskudnie, jakby miała się ona za chwilę zapaść od jego ciężaru.

Nosiłam go nieustannie jako ostatnią pamiątkę po mej nieżyjącej od dawna ciotce – siostrze mojego ojca, która to zmarła przedwcześnie w latach szkolnych. Ciągle byłam do niej porównywana. Ponoć wyglądałyśmy jak dwie krople wody, przez to darzyłam jej postać szczególnym sentymentem.

Kochałam myśl o tym, że być może ciotka w środku była taka sama jak ja. Pełna wątpliwości i zmartwień.

Pełna pytań na które nie znała odpowiedzi.

To było coś, co nie pasowało do oficjalnego wyglądu przedstawicielki rodu Malfoyów.

Nienaruszalna dwudziestka ósemka.

Tym właśnie byłam. Towarem przetargowym, który miał zapewnić przyszłemu pokoleniu Malfoyów potomków czystej krwi.

Gładzę swoją sukienkę, zanim wychodzę na plac przed zamkiem. To będzie długi wieczór.

•••

Lucjusz stoi prosto oparty o jedno z wygłębień kamiennego mostu. Jego długie, blond włosy powiewają na lekkim wietrze, a ja uśmiecham się na widok kwaśnego grymasu na jego twarzy.

— Lusiu — wołam, dobiegając do niego truchtem. Ten niechętnie obraca się w moją stronę, obserwując każdy mój krok. — Czemu chciałeś mnie widzieć? Czy mamie się pogorszyło?

Pytam, wyraźnie zaniepokojona tym, że mój brat chciał się ze mną spotkać po to, aby przekazać mi informacje o stanie naszej matki. Jest to bowiem kobieta schorowana, mimo bycia w średnim wieku – słaba i wątła. Co jakiś czas dopadało ją przeziębienie albo grypa, lecz do tej pory udawało się doprowadzać ją do stabilnego stanu dzięki magii.

— Nie! — przeczy dość głośno ślizgon, kręcąc przy tym głową. Wydaje się być zdziwiony tym pytaniem. — Absolutnie. Z mamą wszystko okej, podobno nawet sama szydełkuje i z pomocą ojca udaje jej się grać na pianinie.

— To cudownie — mówię, uśmiechając się lekko. Grymas utrzymujący się na twarzy blondyna jednak mnie martwi.

Nie zrozumcie mnie źle – Lucjusz ciągle się krzywi, jednakże po tylu latach zdaje się, że opanowałam już rozpoznawanie kiedy jest to mina radosna, a kiedy wręcz przeciwnie.

Aktualna sprawiała, że zaczynałam stresować się tym, co zaraz usłyszę.

Nienawidzę się stresować, a robię to cały czas. Niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— Gdy byłem na ostatnim spotkaniu — zaczyna, a mnie przechodzą ciarki przez świadomość jakiego rodzaju było to spotkanie. Wzdrygam się. — Zostało mi wprost nakazane, abyś dołączyła do naszego zgrupowania. Aby udowodnić lojalność Malfoyów.

Zimny pot oblewa mój kark, a ciarki przechodzą po plecach.

— Przecież nasz ród wspiera Sam-wiesz-kogo od samych jego początków — odpowiadam, marszcząc brwi. — Dlaczego miałoby mu zależeć na jakiejś głupiej szesnastolatce?

Prycham. Doskonale wiedziałam, z czym to się wiązało.

Czuję odrazę do mugoli, to oczywiste. Wychowywana w takich wartościach od zawsze wierzyłam, że mam w sobie pierwiastek rasy panów, coś, czego czarodzieje mieszanej, czy brudnej krwi nigdy nie będą mieli. Ale czy to znaczyło, że chciałam ich zabijać?

Nie mam zamiaru brudzić sobie rąk. Ani sumienia. Psychiki też niekoniecznie.

— Nie wiem — parska mój brat, opierając się plecami o zimną, kamienną balustradę. — Wszyscy zdają sobie sprawę, że kobiety, a w szczególności te noszące nazwisko Malfoy, służą Czarnemu Panu biernie. Nie przyjmują znaków.

Wzdycham, chwytając się za głowę. Czemu wszystko musiało się komplikować?

— Dlatego właśnie chciałem się z tobą spotkać, Pam. Myślę, że wiem jak wybrnąć z tej całej sytuacji.

Plan, który usłyszałam z ust Lucjusza nie był wcale głupi.

Był za to szalenie ryzykowny, ale ja nie miałam innego wyjścia.

•••

Postać dyrektora Hogwartu – Albusa Dumbledore'a, od zawsze budziła we mnie respekt i poszanowanie. Był i jest przecież jedynym znanym nam na świecie czarodziejem, którego boi się sam Lord Voldemort. Jednak to nie przez to wykształciłam sobie o nim zdanie.

To właśnie on dawno temu zaszczepił we mnie nutkę niepewności wobec wartości, które od lat gorliwie wyznawałam. Wystarczyło parę słów od odpowiedniego człowieka, aby cały mój dotychczasowy światopogląd lęgnął w gruzach.

Widział to. I sądzę, że było to dla niego niesamowicie satysfakcjonujące.

Wiedziałam, że udając się do Dumbledore'a na próżno było mi myśleć, że pomoże mi bezinteresownie – być może tak to będzie z początku wyglądać jednak z biegiem czasu upomni się o spłatę długu.

Moja babcia przestrzegała mnie gorliwie, abym nigdy nie ufała Albusowi. Teraz jednak, nie mam innej opcji. Albo to, albo Mroczny Znak. Wybór jest prosty.

To też nie tak, że dyrektor zgodził się od razu, bez żadnych pytań i zażaleń. Myślał długo nad tym, jak możemy rozwiązać tę sytuację, a jeszcze dłużej prosił o to abym przeciągnęła Lucjusza na dobrą stronę. Ale ja dobrze wiedziałam, że on ślepo podążał za wszystkim, co mówił Voldemort, w zupełności tak jak nasz ojciec, czy dziadek.

Sama też nie uważałam abym nagle ustała po dobrej stronie. Mamy wojnę, każdy ratuje się tak jak może. Fakt, że poprosiłam o pomoc, nie zmieniał moich poglądów. Był raczej użyciem ostatecznego wyjścia.

Wszystko szło prosto, zgodziłam się na praktyki u madame Pomfrey, na niemalże codzienne stawianie się u niej w przychodni, mimo tego, że posiadałam zerową wiedzę na temat uzdrowicielstwa. 

Do czasu.

Gdy usłyszałam, że miałabym raz w miesiącu narażać się na styczność z wilkołakiem, krew we mnie zawrzała.

Po pierwsze – Dumbledore trzymał WILKOŁAKA w szkole, do której uczęszczają DZIECI.

Po drugie – mówił o tym potworze jak o człowieku.

Dobre mi sobie.

To nie tak, że nie tolerowałam mniejszości w magicznym społeczeństwie, jednakże na tolerancji się kończyło. Bo w czym taki charłak mi dorównywał? O wilkołakach, nawet nie wspomnę.

Zagrażało to mojemu bezpieczeństwu. Próbowałam to wytłumaczyć starcowi, jednak on twardo stał przy swoim. Albo staż i opieka nad wilkołakiem, albo mroczny znak. Nie miałam wyjścia.

Dlatego też, z gabinetu wyszłam z głową schyloną ku podłodze, a w głowie miałam tylko jedną myśl.

Kim jest ten wilkołak?

•••

Ból głowy rozsadza mi czaszkę, a powieki odmawiają posłuszeństwa. Mam ochotę wrócić do dormitorium i oddać się w ramiona błogiego snu. Ale nie mogę.

Od tego zależy moje przyszłe życie.

Wzdycham wpadając do skrzydła, wiedząc, że i tak jestem spóźniona. Co za tragedia.

Byłam już wcześniej u Pomfrey aby omówić z nią absolutne podstawy. Nie wyglądała na szczególnie zadowoloną, ani też na taką, która na staż wpuszczała wszystkich. Mówił nawet o tym fakt, że oprócz mnie, była na nim tylko jedna uczennica.

Chwytam więc za fartuch i wiąże go sobie szybko w pasie, starając się nie zwymiotować na widok tych wszystkich falbanek i wzorów. Wlatuję do odpowiedniej sali jak oparzona, a na łóżku widzę młodego chłopaka, tak poranionego, że ledwie jestem w stanie rozpoznać kim jest.

Remus Lupin.

Przykładny gryfon, huncwot, prefekt,
ulubieniec McGonagall. Wilkołak.

Dziewczyna która ociera rany Lupina to nikt inny jak nie Adelaide Fauntleroy. Narcyza parę razy mi o niej wspominała.

Nie podobało mi się na początku to, że kręciła się wśród naszych, jednak dopóki nie robi nic na moją niekorzyść (a wręcz przeciwnie) przestawało mnie to obchodzić.

Odrzucam swojego warkocza na plecy, a wzrok niebieskich oczu puchonki świdruje mnie na wylot. Dumnie się prostuję, spoglądając na nią z wyższością.

— Pamela, podaj Adelaide igłę i nić, musi ona zaszyć ranę na ramieniu Remusa. Ty możesz zająć się sklepieniem rany na łydce zaklęciami.

Pomfrey mówi to tak decydującym i rozkazującym tonem, że po chwili wracam z obiema rzeczami w dłoniach, podając je brunetce stojącej nieopodal. Ta rzuca tylko ciche dziękuję, co odbieram jako znak do rozpoczęcia mojej pracy.

Biorę głęboki wdech i usadawiam się w nogach szpitalnego łóżka. Jednym ruchem różdżki rozcinam materiał spodni gryfona, który i tak już do niczego się nie nadaje, cały jest nasiąknięty krwią. Odchylam fragmenty materiału, ukazując szkaradną, rozciągającą się na pół łydki ranę. Co za paskudztwo.

Zdecydowanym ruchem różdżki rozpoczynam zaklęcie leczące (którego swoją drogą Dumbledore uczył mnie dosłownie parę dni temu) i skupiam się na tym najlepiej jak potrafię. Odsuwam w swojej głowie fakt, że dotykam właśnie wilkołaka.

Nie wiem ile czasu mija, zanim rana się sklepiła, lecz czuję, jak energia i magia ze mnie wypływają. Odczuwam wyczerpanie, bo nie jestem przystosowana do rzucania tak czasochłonnych zaklęć, które pochłaniają tyle energii.

Moja dłoń z różdżką opada, a ja wolną dłonią odgarniam kosmyki moich jasnych włosów, które uwolniły się z upięcia i opadły na moje czoło. Ponownie czuję na sobie elektryzujący wzrok puchonki.

— Panienko Malfoy, czy mogłabyś zostać i pomóc Remusowi się obmyć? Sądzę, że jeszcze przez jakieś dobre paręnaście godzin nie będzie w stanie sam tego zrobić.

Przytakuję na pytanie pielęgniarki mimo tego, że nie mam na to najmniejszej ochoty.

Wiedziałam od samego początku, że będę tutaj tym kimś od brudnej roboty. Pomfrey i Fauntleroy wiedziały co robiły – ja nie, i było to widać na pierwszy rzut oka.

Spokojnie, Pamela. Robisz to dla siebie i dla swojej przyszłości. Wdech, wydech.

— Muszę wypić solidną kawę — oznajmia starsza pielęgniarka wstając i otrzepując swoją bordową suknię i fartuch. — Ty też, Adelaide. Chodźmy.

I obie wychodzą, zostawiając mnie sam na sam z gryfonem. Wilkołakiem, przypominam.

Przywołuję szybkim accio miskę i szmatkę, po czym sprawnym zaklęciem wypełniam ją letnią wodą. Przełykam ślinę, gdy chłopak wzdryga się na skrzypnięcie krzesła, na którym ostrożnie siadam.

Moczę lekko ściereczkę i możliwie najdelikatniejszym ruchem na jaki mnie stać pocieram zakrwawioną twarz Lupina. Parę razy kącik jego ust rozciąga się w grymasie, lecz dalej nie otwiera oczu. Nie wnikam w to czy śpi, czy udaje – to nie moja sprawa. Ja mam tylko sprawić aby był w miarę czysty, bez krwi na twarzy i rękach, żeby nie dostać po głowie od Pomfrey.

Gdy pocieram jego policzek, nagle chłopak gwałtownie otwiera swoje przenikliwe oczy, a ja wręcz podskakuję w miejscu. Chwytam się jedną dłonią za klatkę piersiową, wpatrując się w gryfona oskarżającym wzrokiem.

— Mógłbyś być łaskaw i dalej udawać, że śpisz.

Gryfon prycha, odsuwając swoją twarz gdy chce wrócić do swojej pracy. Jego zielone tęczówki skanują całą mnie, a ja odczuwam dyskomfort od stóp do głów.

— A ty mogłabyś udawać, że cię tu nie ma. Nie potrzebuję twojej pomocy.

Przewracam oczami słysząc ton głosu jakim do mnie mówi. Nigdy z nim nie rozmawiałam, nigdy nawet nie wymieniłam z nim słowa. To jasne, że człowiek jego pokroju będzie oceniał mnie ze względu na nazwisko jakie noszę.

Jednakże dalej pozostaję w lepszej pozycji niż on.

— Słuchaj mnie, Lupin — mówię, zdecydowanym tonem, odkręcając jego twarz w swoją stronę dwoma palcami pomiędzy jego podbródkiem. Jego delikatny zarost drapie mnie w poduszki palców, a oczy świdrują wzrokiem. — Nie obchodzą mnie twoje gryfońskie zasady i to, jak bardzo brzydzisz się przyjąć pomoc ze strony ślizgona. Ja też nie robię tego dla przyjemności więc z łaski swojej przymknij się i pozwól mi pracować.

Odpowiada mi cisza, zatem dokańczam to, co zaczęłam. Dokładnie czyszczę jego twarz, z każdego skrzepu krwi, brudu czy kurzu. A jego oczy dalej podążają za każdym, nawet najmniejszym z moich ruchów.

Gdy wychodzę, dalej czuję jego wzrok na sobie.

Nie sądziłam, że ktoś może wprawić mnie w taką dezorientację samym spojrzeniem. Do dzisiaj.

•••

Słuchając kolejny raz w przeciągu ostatnich miesięcy o Regulusie z ust Narcyzy, chciało mi się strzelić sobie w łeb. Powoli dostaję ataku szału gdy tylko słyszę cokolwiek na jego temat.

W zupełności rozumiem Cyzię i jej zmartwienia. Regulus jest, co nie jest zadziwiające, najbliższym jej członkiem rodziny. Martwi się o niego nieustannie, a gdy tylko dowiedziała się o tym, że przyjął mroczny  znak, prawie dostała zawału.

I usłyszała to z ust tej puchonki. Fauntleroy.

Szczerze? Myślałam, że ją rozsadzi. W tą małą, drobną istotę o pokojowym usposobieniu wszedł dosłownie demon. Powiedzieć, że była wściekła, to tak jak nie powiedzieć nic.

Dlatego, jako dobra przyjaciółka (i przyszła szwagierka) bez słowa słuchałam wszystkiego co tylko wychodziło z jej ust. A było tego wiele.

Żółty krawat miga mi przed oczami, a gdy dostrzegam całą postać tej irytującej dziewczyny, wzdycham.

Wiedziałam od Cyzi, że starały się pomóc sobie nawzajem w kwestii Regulusa. Nie do końca wiedziałam, co łączyło tę zdrajczynię krwi z Blackiem, ale absolutnie się do tego nie wtrącałam.

— Pamela, prawda? To z tobą mam praktyki u madame Pomfrey?

Zdziwienie atakuje mnie niespodziewanie, gdyż Fauntleroy odzywa się do mnie. Ma całkiem miły ton, a jej wzrok co chwilę przeskakuje ze mnie, na Narcyzę.

Jest bardzo podobna do Aegona. Jesteśmy na jednym roku, miałam okazję bliżej go poznać gdy McGonagall usadziła nas razem na transmutacji.

Jest... ładna. To zresztą nie dziwne spoglądając na to czyją jest córką.

Fauntleroyowie zmarnują swój potencjał, jeśli dadzą swoim dzieciom wyjść za nieczystokrwistych czarodziejów. Automatycznie zostaną wtedy usunięci z nienaruszalnej dwudziestki ósemki. A wpis w tej księdze jest jedyną rzeczą, która sprawia, że na Fauntleroyów nie padło jeszcze oskarżenie o bycie zdrajcami krwi.

Bo może i oficjalnie są neutralni, jednakże każdy kto nie jest ślepy widzi w którą stronę to zmierza.

Ale...

Jej oczy. Jest w nich coś dziwnego; przez ciemny szafir przebija mrok, który zdarzało mi się już widzieć w moim krótkim życiu. Nie mam z nim dobrych wspomnień.

— Tak, to ja. Potrzebujesz czegoś?

Odpowiadam, patrząc na nią dociekliwie.

Nie jestem głupia. Jedyny powód jaki ma, aby do mnie podejść, to futrzasta tajemnica Lupina. Tajemnica, o której wiem.

Podoba mi się fakt, że mam przewagę. Nawet taką, z którą dużo nie mogę zrobić.

— Tak właściwie to chciałabym porozmawiać. Tylko w jakimś ustronnym miejscu, na osobności.

Moje brwi unoszą się do góry, jednakże kiwam delikatnie na znak zgody. Odwracam się do siedzącej obok Narcyzy, po czym rzucam ciche:

— Zaraz wracam.

Blondynka przytakuje, a ja wstaję i zmierzam szybkim krokiem za puchonką.

Czuję jak wzrok mojej przyjaciółki odprowadza nas aż do zakrętu, za którym znikamy aby wejść do nieużywanej w tych godzinach klasy, bodajże do zaklęć i uroków.

Nie wiem czy Fauntleroy ma pewność, że możemy tu przebywać czy ma w sobie trochę ryzykantki.

— Nie będę owijać w bawełnę — mówi głośno, zamykając za sobą ciężkie, drewniane drzwi. — Czemu Dumbledore powiedział ci o Remusie?

Mrugam parę razy zdziwiona, że tak szybko wcisnęła w to Dumbledore'a. Że tak szybko domyśliła się, że nie są to zwykłe magomedyczne praktyki. Że stoi za tym coś większego.

— Skąd wiesz, że to był Dumbledore?

Pytam, starając się zachować nienaruszoną postawę i wyraz twarzy.

— A kto niby inny?

Wzdycham i opuszczam ręce wzdłuż ciała. Czy chce mi się udawać, że ta cała farsa to prawda? Czy chce mi się tłumaczyć przed nic nie znaczącą puchonką?

Narcyza jej ufa. Regulus jej ufa.

Więc i tak się dowie. Wzdycham.

— Słuchaj, Fauntleroy. Narcyza powiedziała mi, że jesteś w porządku i można ci ufać, ale jeśli powiesz to komukolwiek to skończysz marnie, zrozumiałaś?

Fukam, nie wierząc w to, co robię. Czuję się wręcz pohańbiona, wyjawiając jej takie informacje.

Merlinie, dopomóż.

— Dumbledore wcisnął mnie na praktyki dla przyszłych uzdrowicieli i magomedyków bo mój brat próbował zwerbować mnie do grona zwolenników sama-wiesz-kogo — mówię na jednym wdechu, spoglądając co chwilę na brunetkę. Ona tylko przytakuje. — O Lupinie dowiedziałam się dlatego, że był to mój warunek. Opiekowanie się nim w trakcie pełni.

Jej brwi marszczą się, a barki podnoszą, jakby przeszedł ją prąd.

— Jeśli powiesz komuś o tajemnicy Remusa, urwę ci łeb.

Uśmiecham się tylko, rozbawiona próbą groźby z jej strony. Wolnym krokiem kieruję się do drzwi, nawet nie starając się oglądać za siebie.

— Masz w sobie dużo lwa, jak na puchonkę, Fauntleroy.

I to może nas wszystkich zgubić.

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

!author's note
ten rozdział jest przejściowy :D musi tu być, żeby historia była logiczna dla kogoś kto nie czytał NZW, ale na szczęście po nim już wszystko będzie daleeeeeko odbiegało od historii Regulusa i Adelaide ;)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top