ROZDZIAŁ JEDENASTY

xi.❝Zaraz wlepisz mi szlaban, co?❝

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

ŚLUB KEIRY I ELIJAHA TO JEDNA Z NIEWIELU OKAZJI NA KTÓRE ZDECYDOWAŁAM SIĘ WYBYĆ Z MALFOY MANOR. Całe lato spędziłam w domu ukrywając się przed moim narzeczonym i wynajdując coraz to nowsze powody dla których nie możemy się spotkać.

Nie udałoby mi się to gdyby nie ogromna pomoc Faustine, która starała się równie mocno jak ja. Można powiedzieć, że od śmierci mojej matki się... zaprzyjaźniłyśmy.

O ile mogę przyjaźnić się z własną służką.

Po głowie ciągle łazi mi Lupin. Co z nim i jego likantropią? Czy w domu ma odpowiednią opiekę medyczną i wywar tojadowy?

A objawy czarnomagicznego zaklęcia Yaxleya dalej nie ustały, choć z pewnością zelżały na sile. Nie kaszlę już jak gruźlik i nie pluję czarną mazią na prawo i lewo.

Dalej jednak z każdej rany sączy mi się ta dziwna substancja, a siniaki mają niemalże szary kolor.

Wchodzę zmęczona do wielkiej sali i rozglądam się za moim miejscem. Z daleka dostrzegam, że miejsce obok zajął już Avery.

Za jakie grzechy?

Biorę głęboki oddech i dosiadam się do chłopaka. Nie pozostało mi nic innego.

— Siemasz, Pam.

— Cześć, Avery — odpowiadam widząc lekki uśmiech na twarzy Ślizgona. — Jak minęły ci wakacje?

— Nie udawaj, że cię to obchodzi. Znam cię, złośnico.

Parskam pod nosem. To fakt, absolutnie mnie to nie obchodzi.

— Ale słyszałem jak sprawnie idzie ci wymigiwanie się ze ślubu z Greengrassem. Jestem pod wrażeniem.

Kłaniam się teatralnie i wypatruję w sali Keiry. Ma ona nieco inny tryb nauczania przez to, że jako świeża pani Zabini ma kupę nowych obowiązków.

Dlatego Dumbledore pozwolił jej używać swojego kominka, co za tym idzie, Su pojawia się i znika.

— Dziwnie tak jest tu siedzieć bez Cyzi.

Przytakuję Avery'emu. To prawda, tęskno mi za jej szczerym uśmiechem i dobrą radą.

Narcyza jest dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam. Jest też temu najbliższa będąc zaręczona z moim bratem.

Wszystkie oczy wlepiają się w dyrektora, który wychodzi na mównicę. Ruchem ręki rozpala świece i cała sala jak jeden mąż cichnie.

— Drodzy uczniowie, mam szczerą nadzieję, że wasza podróż przebiegła spokojnie — zaczyna swoją przemowę Dumbledore, a ja opieram swoją twarz na dłoni. — Nie musicie obawiać się o swoje bezpieczeństwo w zamku, nawet jeśli dochodzą do nas pogłosy o coraz większym zagrożeniu. Dopóki żyję, jesteście tu bezpieczni i obiecuję wam na moje własne życie, że dochowam wszelkich starań abyście absolutnie nie odczuli w tym roku szkolnym panującej na zewnątrz wojny.

Po pomieszczeniu roznoszą się głośne oklaski i wiwaty, najgłośniejsze dobiegają oczywiście ze stołu Gryfonów.

— Chciałbym wam również przedstawić naszego najnowszego nauczyciela, profesora Lupina — szczęka niemalże upada mi na podłogę gdy słyszę słowa staruszka. Nie wierzę własnym oczom gdy dostrzegam wstającego chłopaka, zaledwie rok starszego ode mnie. — Widzę wasze miny, nie martwcie się, profesor Lupin uczyć obrony przed czarną magią będzie tylko roczników najmłodszych, ze względu na przepracowanie profesor Beasley. Wiedzcie jednak, że kojarzenie profesora Lupina ze szkolnych lat nie pozwala wam na jakikolwiek brak szacunku. Takowe zachowania będą surowo karane.

Po sali ponownie przechodzą gromkie oklaski, a Gryfoni niemalże szaleją widząc przy stole nauczycielskim ich kolegę, Huncwota.

Świat oszalał.

— Nieźle się ustawił — komentuje Avery spoglądając na mnie rozbawiony. — Profesorze Lupin, czy mogę zadać panu pytanie?

Przewracam oczami na jego piskliwy ton. Co za tragedia.

— Mogę załatwić ci korepetycje, jeśli tak bardzo zależy ci na bezpośrednim kontakcie z profesorem, Andrew.

— Hola, hola, nie tak poważnie — odpowiada Ślizgon podnosząc obie dłonie do góry. — Już się nie odzywam, buzia na kłódkę.

Kręcę głową niedowierzając własnym uszom. Gdzieś w tle słyszę jak Dumbledore życzy nam smacznego i za jednym klaśnięciem jego dłoni na stole zjawia się cała kolacja.

A przed nami siada Keira. Keira Suhana Zabini.

Karamba, nie sądziłam, że wezmą ślub jeszcze przed końcem szkoły.

— Cześć — wita się z nami z promiennym uśmiechem na ustach moja przyjaciółka, a ja nie potrafię powstrzymać wielkiego banana wyrastającego na mojej twarzy. — Smacznego. Jak minęła wam podróż?

— Nie było tragedii.

— Było tragicznie.

Mówimy w tym samym czasie z Andrewem. Keira parska cichym śmiechem.

Kto by się tego spodziewał? Ten chłopak od zawsze miał górnolotne wymagania co do wszystkiego.

— Nie zachowuj się jak święta krowa, Avery.

Wtrącam popijając sok dyniowy.

— Bla, bla, bla. Keira, powinnaś spróbować tych pasztecików, są boskie.

Kręcę głową rozbawiona zachowaniem tego cymbała. Nie sądziłam, że Avery jest aż tak... śmieszny.

Znaczy, od zawsze go lubiłam, jednak większość swojego czasu spędzał z Narcyzą. Teraz zaś gdy jej nie ma, mam szansę go poznać.

Choć na ten moment wygląda to bardziej jak kłótnia starego, skłóconego małżeństwa. Cóż...

Pora zacząć mój ostatni rok szkoły. Ostatni rok wolności od ślubu z tym popaprańcem.

Ahoj, przygodo!

•••

Keira wiele nocy zwykła spędzać w rezydencji Zabinich. Nie mogę jej tego zabronić, sam Dumbledore udzielił jej na to zgodę, jednak coś kuło mnie w serce przez fakt jej ciągłych i długich nieobecności. Uderzyła we mnie bolesna świadomość faktu, że nie jesteśmy już nastolatkami plotkującymi do świtu w swoim dormitorium. Panna Makavan stała się panią Zabini, a ja za niedługo mam przyjąć nazwisko Greengrass i opiekować się ich rodzinną fortuną.

Brr, po moim trupie.

Kolejna samotna noc pozbawiła mnie snu do reszty. Bezsenność nie opuściła mnie od śmierci mojej matki nawet na krok, jednakże obecność Keiry pomagała mi zaczerpnąć choćby odrobinę snu.

Teraz jednak pozostało mi wpatrywanie się w sufit i błaganie Merlina o przynajmniej chwilę odpoczynku.

Kręcę się z boku na bok zirytowana, aż tu nagle zza drzwi dociera do mnie dźwięk agresywnego pukania. Widzę jak ktoś szarpie się z ciemną, ciężką klamką sprawdzając czy zamek jest zamknięty.

Chwytam ostrzegawczo za różdżkę i powoli podchodzę do wyjścia. Ostrożnie łapię za klamkę i dalej stojąc w pozycji bojowej delikatnie ale stanowczo otwieram drzwi.

Jestem gotowa do ataku.

Ale za nimi dostrzegam coś... Coś, co nie przyszłoby mi do głowy nawet w najdziwniejszych snach.

Remus Lupin zaciska swoją dłoń na zakrwawionym ramieniu, cała jego koszula jest podarta, a na czole spływa pot i bród.

Zanim z ust wychodzi mi jakiekolwiek słowo chwytam go za fraki i wciągam do mojego dormitorium.

Cholera jasna! Nie widziałam go tyle czasu, a on przychodzi tylko dlatego, że coś mu się stało!

Jestem głupia i naiwna. Powinnam zatrzasnąć mu drzwi przed twarzą. Albo na twarzy.

— Co ty tu robisz? Przecież...

— Jestem nauczycielem, Pam. Nie działa już na mnie ten urok.

Och. Faktycznie.

— Zresztą, jestem Huncwotem. Przedarcie się do dziewczęcego dormitorium to dopiero wierzchołek tego co robiłem w trakcie nauki tutaj.

Przewracam oczami i zapalam prędko światło. Lupin nie wygląda najlepiej.

Powiedziałabym, że wygląda bardzo źle.

— Co się stało? Przecież masz wywar tojadowy, nie powinieneś...

— Zapomniałem wziąć najważniejszej dawki, tej wczorajszej. Przez stres związany z tym całym byciem nauczycielem kompletnie wypadło mi to z głowy.

Usadzam mężczyznę na moim łóżku i odchylam rękę, którą zasłania on swoje krwawiące ramię.

Ouch. Nie wygląda to dobrze.

Nie zwracając większej uwagi na czerwoną, rozgrzaną twarz Lupina, rozrywam mocniej materiał chcąc mieć lepszy dostęp do uszkodzonego miejsca.

— Będę musiała to zszyć. Pomfrey mówiła, że urazy spowodowane wilkołaczymi pazurami najlepiej leczyć bez użycia magii.

Zaklęciem oczyszczam ranę i dla pewności przecieram ją szybko czymś do dezynfekcji.

— Rób co musisz, proszę. Nie sądziłem, że stracę dziś kontrolę i...

Bez ostrzeżenia wbijam igłę w oczyszczoną już ranę. Chociaż tak mogę się odegrać za nachodzenie mnie nad ranem.

Dostrzegam jak szczęka Lupina mocno się zaciska, a grymas na jego twarzy sprawia u mnie lekką satysfakcję.

Gwałtownie jego druga dłoń chwyta mocno za moje biodro, wbijając w nie długie palce. Zagryzam policzek od środka ignorując w ten sposób lekki ból.

Dopiero teraz uświadamiam sobie w jakim wydaniu widzi mnie chłopak. Na sobie mam tylko cienką, satynową koszulę nocną, która sięga mi zaledwie do kolan i prześwituje. Mogłam chociaż narzucić na siebie szlafrok, Merlinie.

Z każdym następnym przeciągnięciem igły ucisk na moim biodrze się wzmacnia. W końcu jednak kończę swoją pracę i opatruję ranę do końca.

— Zaraz wyrwiesz mi miednicę, Lupin.

Momentalnie Huncwot zmniejsza swój nacisk i spogląda na mnie przepraszającym wzrokiem. Musiał nie zdawać sobie nawet sprawy z tego co zrobił.

— Nie powinieneś dopuszczać do takich sytuacji.

— Mam tego świadomość. Dlatego nie chciałem iść z tym do Poppy i jej martwić.

— Ciesz się, że to tylko draśniecie wymagające szycia. Z czymś poważniejszym musiałbyś iść do Pomfrey, nie jestem tak utalentowana jak Fauntleroy w tych wszystkich medycznych rzeczach.

Ruchem różdżki oczyszczam jego twarz i ciało z brudu, błota i innych rzeczy. Chwytam za pierwszą lepszą koszulę z mojej szafy i transmutuję ją na większą. I męską.

— Trzymaj, przebierz się. Myślałam, że kwestię rozbierania się przed przemianą już opanowałeś ale najwidoczniej nie.

— Kiedy sobie o tym przypomniałem to było już dużo za późno.

Przewracam oczami, a Remus zaczyna odpinać guziki swojej zmaltretowanej koszuli. Odwracam się plecami aby dać mu należyty komfort.

I trochę dlatego, że mnie to stresuje.

— Pam, widziałaś mnie bardziej roznegliżowanego w skrzydle.

— W skrzydle to słowo klucz, Lupin.

Dryblas parska krótkim śmiechem, a ja przewracam oczami. Na całe szczęście nie ma on szans tego zobaczyć.

— Skończyłem.

Z ulgą odwracam się i siadam obok Huncwota. Chwytam podartą koszulę w dłonie i rzucam ją gdzieś w kąt pomieszczenia.

Wyrzucę ją rano.

— Już ci raczej nie posłuży.

— Domyśliłem się tego.

Chwilowa cisza sprawia, że spoglądam na jego pełną blizn twarz oświetloną pierwszymi promykami wschodzącego słońca. I nie mogę przestać patrzeć.

— Profesor Beasley musi być dumna.

Zaczynam, zaś wzrok Lupina ulokowany jest niżej niż moja twarz. Niżej niż moja klatka piersiowa.

— Jest. Na każdym posiłku gada tylko o tym.

Śledząc spojrzenie Huncwota docieram do moich ud. Serce przyspiesza mi w piersi gdy widzę, że moja koszula podwinęła się na tyle wysoko aby odsłonić je niemal w całości.

Tak jakby Lupin nigdy w życiu nie widział kawałka kobiecego ciała. Dureń.

Szybko poprawiam piżamę naciągając ją niżej.

— Myślę, że powinieneś już iść. Oboje mamy jutro masę obowiązków i-

— Tak, masz rację. Absolutną rację.

Odprowadzam go do drzwi. Z jednej strony nie mogę doczekać się aż wyjdzie, z drugiej - nie chcę aby to robił.

Niech to szlag.

Chłopak odwraca się w moją stronę będąc już w przejściu. Jego palce krótko muskają napiętą skórę mojego odkrytego ramienia.

— Ja... Tęskniłem za tobą.

Cisza która zapada wręcz fizycznie kuje mnie w uszy. Co mam mu odpowiedzieć?

— Dziękuję. Nie wiem co bym bez ciebie zrobił.

Kiwam głową zamroczona podczas gdy Lupin znika w ciemnościach korytarza. A wraz z nim ciepło które generował jego słodki dotyk.

Stąpam po kruchym lodzie, a tylko sam Merlin wie kiedy nadepnę na niego zbyt mocno i utonę w zimnej wodzie.

•••

Obrona przed czarną magią niewyobrażalnie mi się dzisiaj dłuży. Profesor Beasley mówi więcej o wakacjach jej córki w Egipcie niż o samym temacie lekcji.

Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało.

Zamyślona bawię się swoimi palcami, a ktoś szturcha mnie w plecy.

— Pamela, musimy porozmawiać.

Mam ochotę przewrócić oczami na irytujący dźwięk głosu Spencera Greengrassa. Rozmowa z nim to ostatnie na co mam dzisiaj ochotę.

Na co w ogóle mam ochotę.

— Po lekcji.

Odpowiadam znudzona nawet sie nie odwracając, a ten ciężko wzdycha.

— Pamelo, to sprawa niecierpiąca zwłoki.

Spoglądam na Beasley kontrolnie - dalej zajęta jest opowiadaniem o wszystkim i niczym, więc odwracam się lekko w stronę chłopaka. Nie wygląda najlepiej, jego długie włosy są potarmoszone, a twarz jest blada i wręcz bez życia.

Cholera.

— Co się stało, Spencer?

Pytam szeptem nachylając się do Greengrassa. Ten spogląda na mnie wręcz płaczliwym wzrokiem.

— Nie możesz za niego wyjść. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz.

Marszczę brwi zdziwiona. Oboje nie byliśmy fanami tego przedsięwzięcia, ale tym razem ze Spencerem jest coś nie tak.

Coś musiało się wydarzyć.

Nie mówiłby czegoś takiego tak po prostu.

— Co jeśli nie uda mi się od tego uciec?

Pytam i ukradkiem rozglądam się po sali. Pusty wzrok chłopaka mówi więcej niż jego jakiekolwiek słowa.

— Nie każ mi tego mówić, proszę.

Przełykam ślinę przerażona. Ciarki przechodzą po moim karku, a zimny pot momentalnie oblewa plecy.

Ojcze, w co ty mnie wplątałeś?

•••

Ścielę kolejne z rzędu łózko w skrzydle szpitalnym. Za niedługo powinien zjawić się tutaj Lupin na badania kontrolne, minął bowiem calutki dzień od pełni.

Zbieram wszelkie medykamenty, które nazbierały się przy szafkach nocnych pacjentów i odkładam je w należyte miejsca.

Czas w Hogwarcie płynie mi inaczej, szybciej. Czuję się tu o wiele bezpieczniej niż we własnym domu.

Być może dlatego, że rzeczywiście tak jest.

Jest listopad. Ostatnie trzy miesiące szkoły minęły mi na bardzo intensywnej nauce do owutemów i unikaniu Remusa Lupina.

Ciężko jest mi to jednak robić gdy ten kretyn co chwilę zjawia się na mojej drodze.

— Pamelo?

O wilku mowa. Przyszedł.

— Jestem przy przedostatnim łóżku.

Odsłaniam kotarę jednocześnie pozwalając mężczyźnie mnie ujrzeć. Stoi on w swoim karmelowym swetrze i wystającą spod niego białą koszulą blisko drzwi i spogląda na mnie z lekkim uśmiechem.

— Przyszedłem, tak jak kazała Poppy.

— Siadaj gdziekolwiek. Zaraz sprawdzę czy wszystko jest u ciebie dobrze.

— Czuje się świetnie, nie sądzę aby była taka po-

— Ani słowa, Lupin. Od tego są właśnie badania kontrolne, żeby potwierdzić, że samopoczucie ma odwzorowanie w stanie fizycznym twojego ciała.

Remus unosi swoje ręce lekko do góry w geście niby-obronnym i pokornie siada na cienkim materacu najbliższego szpitalnego łóżka.

W spokojnej ciszy przeprowadzam kontrolę sprawdzając, czy wszystko jest z nim okej. Oglądam też dokładnie jego twarz i ramiona, aby upewnić się, że nie doszły na nie żadne nowe blizny.

Wszystko wydaje się być w porządku.

Chwytam za eliksir wzmacniający i podaję mu go, jednak gdyby nie jego refleks szklana fiolka wylądowałaby z hukiem na podłodze.

Kaszel atakuje mnie niespodziewanie.

Minęło sporo czasu od całej sprawy z klątwą Yaxleya i przez czarną maź którą z siebie wyrzucam powoli zaczęła przebijać się krew. Na całe szczęście.

Czuję jak Remus chwyta mocno za moje ramiona od razu podrywając się do góry.

— Dalej ci to nie przeszło? Mówiłaś, że organizm musi się oczyścić i wszystko będzie-

— I to właśnie robi — gwałtowanie mu przerywam, resztką sił wstrzymując kaszel. — Dlatego mam na rękach nie tylko to dziwne coś, ale też krew.

— Nie mamy pojęcia czy to dobry znak.

— Regulus mówił, że tak.

— Black to słabe źródło informacji, powinienem był zabrać cię od razu do Dumbledore'a.

— Lupin, przestań. Potrafię o siebie zadbać, nie musisz mnie niańczyć.

— Nie zachowuj się jak dziecko.

Kolejna salwa kaszlu która przechodzi przez całe moje ciało jest tak silna, że Remus musi mnie podtrzymać abym nie upadła. Mocno zaciskam dłonie na jego ramionach, niemalże wbijając mu moje długie paznokcie w skórę.

Ocieram kąciki ust białym fartuchem i odrywam się od Lupina aby wrócić do swoich obowiązków. Robię to bardziej agresywnie niż zamierzałam.

— Nie wtrącaj się, Lupin.

•••

W całym hogwarcie zdołał zapanować już świąteczny nastrój. Na każdym korytarzu, w każdej sali i dziedzińcu widniały ozdoby, choinki, girlandy i wszystko co tylko związane ze świętami.

Nawet Filch nie jest taki kapryśny jak zazwyczaj.

Keira ściska mnie mocno i głaszcze moje włosy swoimi długimi palcami. Wdycham ostatni raz zapach jej kwiatowych perfum i uśmiecham się lekko.

— Jesteś pewna, że chcesz zostać?

Kiwam głową. O niczym innym nie marzę, nie mam zamiaru jeść świątecznej kolacji razem z moim narzeczonym. Fuj.

— Tak, nie musisz się martwić. Zobaczysz, że zanim się obejrzysz będzie już nowy semestr.

Zabini przewraca oczami rozbawiona.

— Zanim się obejrzę zjedzie się cała przeklęta rodzina mojego męża i będą sprawdzać jak dobrą panią domu jestem. Nawet nie wiesz jak ci teraz zazdroszczę.

Macham ręką pobłażliwie.

— Nie będzie tak źle, zobaczysz. Elijah nie pozwoli aby jego rodzina źle cię traktowała.

Dziewczyna rumieni się, a ja uśmiecham się szeroko na ten widok.

Miłość to jednak piękna rzecz.

— Uważaj na siebie.

— Dobrze, mamo.

Odpowiadam prześmiewczo, a Su kręci głową kryjąc swoje rozbawienie. Zabiera ona swoje rzeczy i wychodzi z dormitorium, a ja zostaję sama.

I tak przez następne parę dni. Nie przeszkadza mi samotność, powiedziałabym nawet, że do niej istotnie przywykłam, a nawet się przywiązałam. Chwilę w których mogę w spokoju pomyśleć są zawsze cenne, nawet jeśli jest ich zatrważająco wiele.

Uczyłam się przez ten czas sporo do owutemów, pomagałam Pomfrey w skrzydle i próbowałam wyciągnąć ze Spencera co takiego stało się w ich domu. Ten jednak twardo powtarzał mi, że jego błagania powinny mi wystarczyć na dowód, że jego brat nie jest dobrym człowiekiem.

Wystarczyły. Chciałam tylko wiedzieć co w przypadku, gdy nie uda mnie się dać nogi z tego powariowanego układu mojego ojca.

Zamykam książkę od OPCMu i spoglądam na zegarek. Już prawie dziewiąta.

Jestem sporo spóźniona na świąteczną kolację w Wielkiej Sali, powiedziałabym nawet, że nie mam po co się tam udawać. Wstaję więc i poprawiam mój gruby, świąteczny sweter.

Dostałam go od Keiry. Skrupulatnie musiałam chować go w domu, bo ojciec pokroiłby go na kawałki jednym zaklęciem.

W Malfoy Manor nie nosi się takich rzeczy. Kolorowych, wesołych, mających nadruki czy cokolwiek co mogłoby kojarzyć się z mugolskimi ubraniami.

Na szczęście mnie tam nie ma.

Chwytam prędko różdżkę i wychodzę z dormitorium. Niemalże wszędzie panują pustki, w szkole została zaledwie garstka uczniów.

Poruszam się całkiem sprawnie po ciemnych korytarzach przyzwyczajona do mroku ślizgońskich lochów. Nieco niepewnie łaskoczę gruszkę na obrazie aby ta zmieniła się w klamkę.

Rzadko bywam w kuchni, raczej staram się tego unikać. Teraz jednak nie jadałam nic przez cały dzień i...

Jest wigilia. Chciałabym wypić gorącą czekoladę lub zjeść pierniki. Zrobić cokolwiek aby te święta były choć trochę bardziej barwne niż te, które przeżywałam co roku w moim rodzinnym domu.

Wchodzę do środka i niemalże podskakuję, gdy zauważam postać siedzącą przy ustrojonym świątecznie drewnianym stole. Od razu rozpoznaję chłopaka po jego dużym, rozciągniętym swetrze i różnorakich bliznach na twarzy.

— Nie będę przeszkadzać, przyjdę później.

Chcę już odwrócić się do wyjścia, gdy powstrzymuje mnie jego ciepły głos.

— Nie, zostań. Nie przeszkadzasz.

Powoli obracam się ponownie w jego stronę i wolnym krokiem podchodzę do stołu. Przed Lupinem stoi talerz pełen różnorakich ciastek, a w kubku obok paruje jeszcze gorące mleko.

— Smacznego.

Rzucam cicho, a ten kiwa mi w podziękowaniu. Jego duża dłoń wskazuje na siedzenie na przeciwko.

— Siadaj. Migotka zniknęła na chwilę aby pomóc skrzatom sprzątać po kolacji.

Przytakuję. Powoli siadam na miejscu i spoglądam na wpatrującego się we mnie mężczyznę.

Ciszę przerywają tylko dźwięki pracujących skrzatów i odgłosy chrupania ze strony Lupina.

— Chcesz jednego? Uroczy sweter.

Zaprzeczam głową poprawiając sweter, który momentalnie zaczyna mnie gryźć w ramiona.

— Dzięki.

Pojawiła się między nami dziwna niezręczność. Wzdycham.

— Dlaczego... siedzisz tutaj, a nie... sam rozumiesz, z innymi nauczycielami.

Chłopak parska. Opieram swoją twarz na dłoni.

— Nie miałem ochoty na zgiełk wielkiej sali.

— W czym Migotka może pomóc pannie Malfoy?

Niespodziewanie pojawia się przy mnie skrzat uśmiechający się od ucha do ucha. Staram się pokracznie odwzajemnić ten gest.

W Malfoy Manor Zgredek dostałby po łapach za uśmiech w stronę mojego ojca czy brata. Ten skrzat nie ma najprostszego życia.

— Poproszę gorącą czekoladę.

— Och, Migotko, o ile to nie problem, to zrób ją razy dwa.

Migotka przytakuje na słowa byłego Gryfona i nie mija nawet sekunda, gdy dwa kubki pojawiają się na stole. Kiwam jej wdzięcznie głową ale znów znika szybciej niż się pojawiła.

Dziwnie jest mi patrzeć na szczęśliwe skrzaty. Zgredek uśmiecha się tylko przy mnie. I to rzadko.

— Więc... — zaczynam stukając swoimi dokładnie pomalowanymi na mleczno-biały kolor paznokciami o kubek. Ta cisza mnie zabija. — Jak się pan czuje, panie Lupin?

Huncwot parska śmiechem i zakrywa swoją zaczerwienioną twarz dużymi dłońmi. Jego włosy śmiesznie odstają w różne strony.

— Nie mów tak do mnie, proszę cię.

— Nie rozumiem o co ci chodzi — droczę się z nim starając się zakryć coraz większy uśmiech na moich ustach. — Przecież tak nazywa cię teraz całe stado jedenastoletnich bestii.

— Pamelo...

— Chyba, że wolisz żebym mówiła do ciebie profesorze.

Sama nie wiem co we mnie wstąpiło. Gdy dociera do mnie co do niego powiedziałam mam ochotę chwycić za kubek i uciec do swojego dormitorium.

Albo roztrzaskać go sobie na głowie.

Ogarnij się, ogarnij się, ogarnij się.

Jestem Ślizgonką, Malfoyem, płynie we mnie krew Blacków. Nie mam zamiaru tchórzyć.

Nawet gdy jego twarz jest prawie w pełni zakryta dłońmi, dalej dostrzegam jej czerwień. Myślę, że moja wygląda dość... podobnie.

— Wolę po prostu Remus.

Odpowiada cicho, a ja biorę łyk ciepłego napoju aby powstrzymać parsknięcie.

— Dobrze, po prostu Remusie.

— Przestań ze mnie szydzić, Pamela.

— Nie dosłyszałam co pan profesor do mnie mówił, mógłby pan powtórzyć?

Jedno z ciastek niespodziewanie i gwałtownie trafia w moją twarz, a ja ze zdziwieniem ściągam z siebie dłonią czekoladową masę. Lupin dopiero w tym momencie zdaje sobie sprawę z tego co zrobił i momentalnie wstaje ze swojego miejsca, w sekundzie znajduje się przy mnie.

— Przepraszam, ja...

Parskam w jego przystojną twarz śmiechem, tak głośnym i nieposkromionym, że gdyby usłyszał to mój ojciec to zakazałby mi opuszczania Malfoy Manor do dnia mojego ślubu.

Rozwalone ciastko, które spożywa na mojej dłoni znienacka wsmarowuję w twarz chłopaka, a ten chwyta za mój nadgarstek i dołącza do salwy mojego śmiechu. Dzielą nas centymetry.

— Zaraz wlepisz mi szlaban, co?

Moje rozbawienie jest coraz większe, a Huncwot po prostu chwyta mnie za boki i unosi do góry. Po kuchni roznosi się mój pisk pomieszany ze śmiechem gdy moje ciało zostaje przełożone przez jego ramię.

— Ty kretynie!

— Minus pięć punktów dla Slytherinu, panno Malfoy.

Zaciskam brudne od czekolady dłonie na jego ciemnym swetrze i staram się uspokoić, lecz dłonie głaszczące lekko moje nogi absolutnie mi w tym nie pomagają.

•••

Sylwester. Siedząc przy oknie w moim dormitorium wpatruję się w niebo, na którym za chwilę ma rozpocząć się pokaz magicznych fajerwerków.

Nie mam nic innego do roboty niż siedzenie na lodowatym parapecie i myślenie o tym, jak blisko jestem skończenia szkoły i poślubienia mężczyzny, którego nie kocham. Nawet nie lubię. O akceptacji też ciężko mówić.

Mężczyzny, który nie będzie miał do mnie choćby krzty szacunku.

Wzdycham cicho i spoglądam na zegar. Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt osiem.

Zza drzwi dobiega do mnie dźwięk głośnej, wolnej muzyki. Najwyraźniej nawet ślizgońska impreza nabrała melancholijnego charakteru.

Otwieram zawczasu szampana, którego ledwie przemyciłam wracając z wioski. Nie silę się nawet na kieliszek.

Mocniej okrywam się kocem i otwieram okno, aby następnie odpalić papierosa. Najpierw zaciągam się używką, a później biorę solidnego łyka alkoholu.

Czuję przyjemne ciepło i drapanie w gardle. Jest dobrze.

Kolorowy pokaz rozpoczyna się wraz z wybiciem północy, a kąciki moich ust unoszą się lekko do góry.

Co jeśli to moja ostatnia sylwestrowa noc podczas której nie mam nad sobą męża tyrana?

Coś przypominające uśmiech momentalnie opada w dół.

Kątem oka dostrzegam osobę rzucającą zaklęcia powodujące pokaz fajerwerków na dziedzińcu. Remus Lupin celuje swoją różdżką w niebo, a jego długą szyję otula ciepły, czerwony szalik.

Wygląda tak... dobrze. Tak zdecydowanie, pewnie, a tym samym poważnie.

Zapijam myśl, która właśnie przeszła przez moją głowę. Nie powinnam myśleć o nim. W ogóle.

Robię sobie tym tylko krzywdę.

Dociskam rozżarzoną stronę papierosa do skóry na moim odkrytym udzie i ignoruję łzy, które zbierają się w moich oczach. Ból przeszywa mnie przez chwilę, a ja zagryzam wargę powodując jej krwawienie.

Nie myśl o nim, Pam.

•••

Styczeń jest miesiącem podczas którego nie mam nawet najmniejszej możliwości odpoczynku. Ciągle uczę się do egzaminów albo pomagam w skrzydle, które przeciążone jest przeziębionymi dzieciakami. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przespałam więcej niż trzy godziny ciągiem.

Przecieram piekące oczy jedną ręką nanosząc poprawki na moje wypracowanie z historii magii. Musi być idealne abym mogła poprawić swoją ocenę semestralną.

Gdy niechcący przyciskam za mocno pióro i na pergaminie tworzy się ogromny kleks, głośno klnę pod nosem.

— Jesteś czarownicą, zaklęcie czyszczące to kwestia sekundy — słyszę za sobą i nagle plama znika, a obok mnie w wielkiej sali siada Avery. Przewracam oczami na jego uwagę. — Chyba, że coś cię dręczy, złotko?

— Tak — rzucam zirytowanym tonem. — Ty.

Andrew łapie się za serce w przerysowanym akcie aktorskim, a ja szturcham go w brzuch łokciem. Momentalnie się zgina i jęczy pod nosem jakieś przekleństwa.

— Po prostu zaklęcie dalej zajmuje czas, a ja nie mam go zbyt wiele.

— Rozumiem, że próbujesz mnie spławić?

Przytakuję. Nie odwracam nawet wzroku od kartki dalej robiąc to co robiłam wcześniej.

— No to słaba jesteś w te klocki. Chodź, musisz wyjść trochę na świeże powietrze.

— Nie ma mowy, Avery. Muszę nauczyć się trzech tematów z opieki i dokończyć to.

— Daj to. Sprawdzę i naniosę poprawki, a ty się ucz.

Patrzę się na Andrewa jak na idiotę, ale ten zupełnie nie żartuje. Chyba Narcyza nawciskała mu jakiegoś kitu, że ma się mną opiekować gdy jej nie będzie.

Po moim trupie.

— Nie ma mowy.

— Już nie bądź taka, Pampam.

Odwracam zdziwiony wzrok od wypracowania i przenoszę go na chłopaka. Co on powiedział?

— Słucham?

— Wszyscy nazywają cię tak sztywno, mówią do ciebie Pamela to, Pamela tamto...

— Może dlatego, że tak mam na imię?

Avery parska, a ja po chwili uśmiecham się rozbawiona i staram się powstrzymać chichot, którym ten idiota próbuje mnie zarazić.

— Tak, to może być powód. Tak czy siak, wymyśliłem ci ksywkę. Pampam.

— Nazwij mnie tak przy kimkolwiek i wybiję ci jedynki.

Korzystając z chwili mojej nieuwagi Andrew chwyta za pergamin z moim wypracowaniem i pióro, a gdy kładzie je już wystarczająco z dala ode mnie, podsuwa mi pod nos książkę od opieki nad magicznymi stworzeniami.

— Ucz się. Za pół godziny wychodzimy na błonia i przepytam cię z wszystkiego.

— Nigdzie nie wychodzę.

— No to cię wyniosę. Ważysz tyle ile pierwszoroczniak.

— Avery!

— Pampam, szybciej, czas ci ucieka!

Życie z tym człowiekiem jest doprawdy ciężkie. Nie mam bladego pojęcia jakim cudem Narcyza wytrzymała z nim tyle lat i nie oszalała.

Chociaż to samo mogę powiedzieć o jej małżeństwie z moim bratem.

Mały uśmiech ozdabia jednak moją twarz gdy chwytam za podręcznik i kątem oka widzę jak Avery poprawia niedociągnięcia w mojej pracy.

⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top