ROZDZIAŁ CZWARTY
iv. ❝Jesteśmy teraz kwita, Lupin❝.
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
Droga córko,
Mam nadzieję, że poprawiłaś swoje oceny. Jestem stale w kontakcie z twoim ambitnym bratem i z nadzieją liczę na to, że tak samo jak on ciężko i sumiennie pracujesz na swoją przyszłość.
Zdecydowaliśmy razem z twoją matką o świątecznym wyjeździe, który zaproponowało nam małżeństwo Zabinich. Możesz zostać w Hogwarcie bądź wrócić do domu, jednakże będziesz w nim sama, gdyż Lucjusz udaje się na całą przerwę świąteczną do Blacków. Twój wybór, choć osobiście wolałbym abyś pozostała w Hogwarcie.
Abraxas Malfoy
WZDYCHAM CIĘŻKO, wrzucając niedbale list od ojca do mojej szkolnej torby. Elijah spisał się śpiewająco, nie musiałam martwić się suszeniem karku za złe oceny z OPCMu.
Przynajmniej na tę chwilę.
Czy mam powód aby wracać do domu? Definitywnie nie.
Bo być może zabrzmi to dziwnie, jednakże mój rodzinny dom nie ma wielu cech prawdziwego domu.
Brońże Merlinie, wracając tam naraziłabym się jeszcze na niezapowiedzianą wizytę któregoś ze współpracowników ojca czy kogoś jeszcze gorszego. W Malfoy Manor odwiedziny bez uprzedzenia są codziennością.
Biorę głęboki oddech i głaszczę szybko Olenę, która już przygotowuje się do odlotu. Czarna sowa po chwili wzbija się w powietrze i znika za budynkiem szkoły.
•••
Kolejne korepetycje, kolejne załamanie nerwowe. Krąg życia trwa, a ja nie mogę go przerwać. Bosko.
Razem z Lupinem siedzimy w opustoszałej klasie i oboje staramy nie rozszarpać się na strzępy. Jest wieczór, w pomieszczeniu panuje półmrok, jednak nie przeszkadza on nam szczególnie w pracy, gdyż na nauczycielskim biurku stoi delikatnie tląca się lampa.
— Nie denerwuj się tak — mówi spokojnie huncwot gdy kolejny raz próbuję rzucić najprostsze zaklęcie lewitujące na małe pióro leżące na ławce przede mną. Rzucam mu zirytowane spojrzenie w odpowiedzi. — Niewerbalne zaklęcia są strasznie trudne. Na całe szczęście wystarczy, że opanujesz do perfekcji tylko jedno.
Gryfon obie ręce włożone ma w kieszenie swoich luźnych, jeansowych spodni. Nonszalancko opiera się o biurko spoglądając na mnie z góry.
— Łatwo ci mówić, Lupin.
Prycham, a na twarzy chłopaka pojawia się delikatne rozbawienie moją frustracją. Mi nie jest do śmiechu. Posyłam mu piorunujące spojrzenie, a on zakłada ręce na piersi i wzdycha, podchodząc bliżej.
— Zamknij oczy.
Prosi, a raczej żąda huncwot. Marszczę brwi ale wykonuję polecenie niemal od razu. Nie mam siły się sprzeczać - jeśli zamknięcie oczu ma spowodować mój sukces to jakoś zniosę ten wyniosły ton z jego strony.
Dreszcze przechodzą wzdłuż mojego kręgosłupa gdy po chwili czuję długie palce zaciskające się delikatnie na moich ramionach.
— No i mamy sprawcę całego problemu. Jesteś okropnie spięta, Malfoy. W takim stanie nie rzucisz nawet lumos z różdżką w ręku.
Jego ogromne dłonie przenoszą się z moich barków na łopatki. Czy to fizycznie możliwe aby człowiek takie posiadał? Czy ich rozmiar jest związany z tym, że jest wilkołakiem?
Muszę o tym poczytać.
— Rozluźnij się. Jeśli chcesz, mam jeden eliksir na uspokojenie w torbie.
Eliksir na uspokojenie? Remus Lupin proponuje mi eliksir na uspokojenie?
— Nie potrafię się rozluźnić przy uczeniu się czegoś takiego. I zdejmij te łapy, Lupin. Nie pomagasz.
Jego ręce gwałtownie odrywają się od moich pleców pozostawiając za sobą ostatnie resztki ciepła. Liczę w myślach do trzech i próbuję jeszcze raz. Tym razem z zamkniętymi oczami.
Czuję się jak idiotka.
— Ruszyło się! — gryfon wyrywa mnie z transu swoim oświadczeniem, a ja momentalnie otwieram oczy i pióro zastyga w miejscu. Czuję jak uśmiech mimowolnie wpływa na moją twarz. — Genialnie!
Czuję przypływ euforii w całym moim ciele. Może i nie uniosłam tego cholernego pióra w powietrze ale liczy się to, że cokolwiek się z nim stało. Przez ostatnie godziny zdążyłam już zacząć wątpić w moją przynależność do rodu Malfoyów i magiczne pochodzenie.
— To koniec na dziś. Należy ci się odpoczynek.
Słyszę nad sobą i sama również wstaję z drewnianego krzesła po czym zgarniam swoją torbę. Poprawiam ciasnego koka z którego w trakcie ćwiczeń zdążyło wypaść parę niesfornych kosmyków.
Lupin prędko zbiera swoje rzeczy i pędem rusza w stronę drzwi. Tak jakby się na coś spieszył.
Nie żeby mnie to interesowało. Absolutnie nie.
— Hej, Lupin! W przyszłym tygodniu są święta...
Wołam za chłopakiem, a ten przystaje przy drzwiach i odchyla się w moją stronę.
Parę loków opada mu na twarz, a oczy iskrzą się oliwkową poświatą pod ciepłą łuną światła. Spogląda na mnie pytająco dopiero po chwili zabierając głos.
Nie przemyślałam tego.
— Co w związku z tym?
Pyta, marszcząc swoje ciemne brwi. Jedna z jego blizn śmiesznie faluje na jego czole, a oczy delikatnie się mrużą.
— Zostajesz? W zamku, w sensie. Jeśli tak to chciałabym jeszcze poćwiczyć przed nowym rokiem.
Huncwot przytakuje mi subtelnie po czym naciska na klamkę. Podchodzę do biurka i gaszę lampę, aby nie zostawić jej zapalonej na całą noc. Beasly by mnie zabiła.
— Dam ci znać na dniach, Malfoy.
Po czym wychodzi. A razem z nim jakby znika całe ciepło, które jeszcze do niedawna panowało w niemal pustej klasie.
•••
Keira od zawsze miała świra na punkcie malarstwa. Malowała zawsze i wszędzie, a pędzle można było znaleźć w każdym miejscu w naszym dormitorium.
Tak samo jak farby czy ołówki.
Albo kredki.
Czasami też węgiel.
Dlatego jej coroczne pakowanie się na święta jest zawsze istnym chaosem. Od półtorej godziny biega ona po całym pokoju przeszukując wszystkie możliwe szafki, półki i inne miejsca w których mogłyby znaleźć się jej przybory.
A ja razem z nią.
Na tym polega przyjaźń, nie? Chociaż nigdy nie zrozumiem po co to wszystko zabierać do domu.
— Na pewno nie chcesz żebym została z tobą?
Pyta czarnowłosa, kolejny raz już dzisiaj, a ja podnoszę się z kolan i kręcę głową przecząco. Otrzepuję się z nieistniejącego kurzu.
To są jej pierwsze święta razem z jej macochą. Nie chce jej tego odbierać, ani jej w tym przeszkadzać.
— Na pewno, Su.
Kątem oka zauważam masywny pędzel schowany za jej szafką nocną i od razu go stamtąd wyjmuję.
— Pam, naprawdę nie będzie mi przeszkadzać jeśli pojedziesz ze mną. Mojemu tacie i Margot również.
Przyjaciółka mówiąc to przysiada na łóżku i wyciąga dłoń w moją stronę. Oddaje jej pędzel i zakładam ręce na piersi.
— Dam sobie radę, Keira. Nic mi się nie stanie od tego, że spędzę trochę czasu w samotności.
Odpowiadam spokojnie, a Makavan zbija usta w prostą linię. Wygląda na nieprzekonaną. Trudno.
— Jak wolisz. Pisz do mnie jeśli tylko coś będzie się działo, dobrze?
Przytakuję, a Su delikatnie się do mnie uśmiecha.
— Szukałam tego pędzla od września, myślałam, że już go nie znajdę.
Parskam śmiechem. Artystyczna dusza Keiry nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.
— Zbieraj się, odprowadzę cię na peron.
Mówię, podnosząc się na proste nogi. Makavan przytakuje i zgarnia swoją fioletową, puchową kurtkę i kolorową czapkę zrobioną przez nią na drutach. Ja wciągam szybko ciemny płaszcz i owijam się długim szalem.
Stojąc obok Keiry kontrastuje z nią we wszystkim. Jej ciemna, opalona skóra wybija się na tle mojej śnieżnobiałej, wręcz porcelanowej cery. Czarne fale przyciągają wzrok każdego, gdy moje proste, jasne włosy nie są niczym nadzwyczajnym.
Czerń, biel, szarości, może czasem bordowy czy odcienie granatu - tylko takie kolory wypada mi nosić jako jedynej córce Malfoyów, arystokratce czystej krwi.
Su jest za to kolorowym ptakiem pełnym tekstur i wzorów. Często sama robi sobie fantazyjną biżuterię,
ubiera kaszkiety, berety czy frędzlowane kurtki. Jej każdy makijaż jest zabawą barwami.
A ja mogę tylko spoglądać z zazdrością, wiedząc, że mi nie wypada. Bo zawsze muszę prezentować się nienagannie. Nie przynieść wstydu.
Razem z Makavan wolnym krokiem spacerujemy w stronę peronu trzymając się pod rękę. Pomiędzy nami panuje komfortowa cisza, którą co jakiś czas przerywa skrzypienie śniegu pod naszymi butami i rozmowy
innych uczniów zmierzających do Hogsmeade.
Wchodząc na peron wkraczamy również w wszechobecny gwar. Wszędzie stoją uczniowie, a gdzieniegdzie nawet nauczyciele czy pracownicy szkoły.
Elijah podchodzi do nas znienacka, jak zwykle ubrany elegancko i nienagannie. Jego koszula wystaje spod ciemnego, długiego płaszcza, a kaszkiet dodaje powagi.
— Witajcie drogie panie, może pomóc?
Pyta żartobliwym tonem, wyciągając dłoń w stronę walizki Keiry, a ta z wdzięcznym uśmiechem mu ją podaje.
— Dziękuję, 'Lijah. Powinniśmy już zająć miejsca jeśli nie chcemy skończyć w przedziale z nieokrzesanymi gryfonami.
Ślizgon przytakuje, a ja ściskam przyjaciółkę na pożegnanie.
— Wesołych świąt. Pisz do mnie, koniecznie.
Mówię cicho, pocierając ramiona wyższej ode mnie dziewczyny, a ona zgodnie przytakuje. Jej usta delikatnie wyginają się do góry.
— Będę. Uważaj na siebie.
Uśmiecham się na jej słowa. Współlokatorka obraca się na pięcie i powolnym krokiem zmierza w stronę wejścia do pociągu, a ja kiwam jeszcze głową do Elijah'y stojącego obok mnie.
— Wesołych świąt, Pam.
— Tobie też, 'Lijah.
Oboje znikają za drzwiami pojazdu, a ja pozwalam sobie westchnąć ciężko.
Ciemne fale Makavan wychylają się po chwili z okna, a nad nią widzę wyglądającego Zabiniego. Oboje machają mi na pożegnalnie - Keira trochę chaotycznie, zaś Elijah jak zwykle z pełną elegancją w tym drobnym ruchu. Odwzajemniam gest, a po chwili obie głowy znikają w środku pociągu.
W końcu zostaję sama, wraz ze swoimi myślami i obawami.
— Czołem, Pamelo
Jednak nie.
Słyszę zza moich pleców ten irytujący, idiotyczny głos i mam ochotę uciekać jak najdalej stąd. Merlinie, czymże ci zawiniłam?
— Gdzie masz swoich przyjaciół, Lupin?
Pytam obracając się do gryfona. Żeby spojrzeć mu w twarz muszę zadrzeć głowę sporo do góry. Przeklęty dryblas.
Jego włosy żyją własnym życiem, zapewne rozwiane przez wiatr, a na niektórych kosmykach sterczą płatki śniegu. Na szyi ma szalik w barwach gryffindoru, a na ramionach ciemno-brązowy płaszcz, który wygląda na starszy od Dumbledore'a. Conajmniej.
Na jego poróżowiałej od zimna twarzy wygina się delikatny uśmiech, chociaż nie sądzę abym powiedziała cokolwiek miłego.
— W pociągu. Wracają do domu, tak jak wszyscy.
Marszczę brwi na jego odpowiedź. Co on tu robi w takim razie?
Uwierzę we wszystko, ale nie w to, że chce się ze mną pożegnać.
— W takim razie co tutaj jeszcze robisz? Pociąg za chwilę odjeżdża.
Pytam, szczerze ciekawa jego odpowiedzi. Blizna nad jego brwią marszczy się delikatnie, gdy ten ją unosi.
— Mogę zadać ci to samo pytanie.
Okej, basta, koniec tematu. Ruszam przed siebie nie patrząc na to, co zrobi Lupin.
Jednak po chwili szybkiego marszu czuję czyjąś obecność po mojej prawej stronie. Prycham gdy widzę, że mój szybki krok jest jego całkiem powolnym tuptaniem.
— Zwolnij. Ciężko będzie ci ćwiczyć z kolką.
Jednocześnie mam ochotę zdzielić gryfona po twarzy jak i po stokroć go uściskać, gdy słyszę o moich korepetycjach.
Momentalnie zwalniam krok, a huncwot posyła mi rozbawione spojrzenie. Dłonie ma włożone w kieszenie swojego płaszcza, a ja na sam widok jego odmarzniętych, wystających z kieszeni kciuków wyciągam ciepłe rękawiczki.
Mam delikatną skórę. Takie odmrożenie może się bardzo źle skończyć.
— Zimno ci? Mogę rzucić zaklęcie ogrzewające.
Pyta, a ja zagryzam policzek powstrzymując w sobie chęć zgryźliwej odpowiedzi. Są święta.
Chociaż raz mogę być dla niego miła. Przecież wszystkie czystokrwiste dzieciaki wróciły do domów, nie powinni niczego zobaczyć ani usłyszeć.
Tylko ten jeden raz. Nie stanę się nagle fanatyczką wilkołaków.
— Byłabym wdzięczna.
Chłopak unosi brwi, jednak nic nie mówi. Wyjmuje z kieszeni różdżkę i jednym, zgrabnym ruchem powoduje, że przyjemne ciepło rozpływa się po całym moim ciele.
— Dziękuję.
Kiwa mi głową, dalej lekko zdziwiony, a ja coraz bardziej powstrzymuję w sobie rozbawienie. Gryfon wygląda conajmniej jakbym rzuciła przy nim najbardziej skomplikowane zaklęcie świata bez najmniejszego problemu.
Gdybym wiedziała jak śmiesznie wygląda zdziwiony Lupin, zrobiłabym mu dzień dobroci dla zwierząt już wcześniej.
— Przed pójściem do sali możemy jeszcze skoczyć do kuchni na herbatę. Myślę, że może pomóc ci się rozluźnić.
Proponuje gryfon, a ja przytakuje. Niech mu będzie.
— W porządku, panie profesorze.
•••
Przyjemna woń ciepłego naparu dociera do moich nozdrzy gdy jeden ze skrzatów stawia przede mną spory, czerwony kubek po brzegi wypełniony herbatą. W środku mojego napoju dryfuje kawałek cytryny, jednak u Lupina jej nie zauważam.
Może nie lubi cytryn? To by do niego pasowało.
Jego duża ręka w całości pokrywa kubek, który ja muszę trzymać w obu dłoniach.
Delektuję się chwilą względnego spokoju. Jedynymi dźwiękami, które do nas docierają są ciche rozmowy skrzatów i brzdękanie naczyń, których używają.
Upijam łyk herbaty i nie jestem w stanie się nią nacieszyć, gdyż momentalnie odkładam kubek z głośnym hukiem i sykiem na ustach. Zasłaniam momentalnie dłonią swoje wargi czując przypływający ból.
Jasna cholera, poparzyłam się.
Nie wiem nawet kiedy Lupin znajduje się obok mnie, a nie po drugiej stronie stołu. Odsuwa moją rękę od twarzy i odchyla ją do tyłu chwytając delikatnie za mój podbródek.
— Co wpadło ci do głowy żeby napić się gorącej herbaty?
Prycham na jego słowa, jednak powoduje to kolejną falę bólu przechodzącą przez mój spuchnięty język.
Byłam pewna, że nie jest aż tak gorąca.
— Nie dąsaj się i pokaż mi go. No już.
Przewracam oczami i choć niechętnie, wystawiam poparzony mięsień, tak, aby gryfon mógł jakoś mi pomóc.
Po paru ruchach jego różdżki już nie czuję bólu ani opuchlizny. Tylko lekkie pieczenie.
— Iskierko, mogłabyś przynieść nam zimny sok pomarańczowy?
Huncwot pyta skrzatkę stojącą nieopodal, a ta w mgnieniu oka znika i pojawia się po chwili ze szklanką w swoich małych łapkach. Gryfon rzuca jej ciche podziękowania i jeszcze raz spogląda na mój język.
Czuję się trochę niekomfortowo w takiej pozycji. Na całe szczęście, to tylko Lupin.
I aż Lupin.
Nie mogąc dłużej wytrzymać chowam język, a Lupin parska pod nosem. Bardzo śmieszne.
— Masz, napij się. Złagodzi to, czego nie udało mi się naprawić zaklęciem.
Podaje mi szklankę z sokiem, a ja chwytam ją w drżące dłonie i pochłaniam conajmniej połowę jej zawartości. Zimny napój rzeczywiście przynosi ukojenie.
— Czy możemy o tym zapomnieć? Proszę?
Pytam, dopijając resztę soku. Huncwot znowu chichocze pod nosem i kręci głową. Mi wcale nie jest do śmiechu.
— Nigdy.
•••
Kolejny raz próbuję już unieść tę cholerne piórko, a ono nawet nie drga. Czuję jak powoli zaczynam się frustrować, a to ani trochę nie pomaga mi w osiągnięciu zamierzonego celu.
Wzdycham i poprawiam się na krześle, przyjmując trochę wygodniejszą pozycję niż wcześniej.
— Wyobraź sobie, że niewidzialną ręką łapiesz je i podnosisz — mówi gryfon, o którego obecności w tym pomieszczeniu zdążyłam zapomnieć. Nie musiał mi o niej przypominać. — Skup się na tym.
— A myślisz, że co robię?
Pytam zirytowana, a huncwot przewraca oczami.
— Myślę, że ciągle się rozpraszasz. Przestań gadać i spróbuj to zrobić.
Biorę głęboki wdech i bez większej nadziei zamykam oczy i staram się wyobrazić sobie jak najdokładniej pióro leżące przede mną i niewidzialną dłoń, którą je chwytam i delikatnie unoszę do góry.
Nie słyszę nic. To było do przewidzenia, że to pieprzone piórko nie ruszy się nawet o milimetr.
Czego ja się w ogóle spodziewałam? Że nagle się uda?
Wypuszczam ciężko powietrze z ust i otwieram oczy.
Serce zaczyna bić mi szybciej, a uśmiech mimowolnie formuje się na mojej twarzy.
Przed sobą widzę piórko delikatnie unoszące się w powietrzu, a za nim Lupina, który wpatruje się we mnie z ciepłym uśmiechem na ustach.
— Udało się.
Mówię bardziej do samej siebie niż do chłopaka. Uniosłam to cholerne pióro bez użycia różdżki. Sama.
Być może unosi się ono ledwo ponad ławkę, ale to nadal progres i sukces.
Wstaję na równe nogi przez nadmiar ekscytacji. Mam ochotę skakać i biegać dookoła tej głupiej ławki.
Dałam radę.
Nawet nie wiem kiedy i jak znajduję się obok gryfona, ani kiedy moja dłoń zaciska się na jego przedramieniu.
— Dziękuję!
Wyrzucam, a jego zielone oczy wytrzeszczają się w zdziwieniu. Po chwili jego cienkie usta wykrzywiają się ponownie w uśmiech, a ja momentalnie puszczam jego ramię zdając sobie sprawę z tego, co robię.
Poniosło mnie.
— To tylko twoja zasługa. Ja jedynie podrzuciłem ci parę podpowiedzi.
Kiwam głową, mimo tego, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo naciągana jest ta odpowiedź.
Oboje wpatrujemy się w siebie z uśmiechami na ustach.
Być może Remus Lupin wcale nie jest taki zły?
•••
Święta w Hogwarcie mają całkowicie inny klimat niż te, które dotychczas spędzałam w moim rodzinnym domu. Każdy kąt szkoły przyozdobiony jest jemiołą, bombkami czy girlandami, a nieopodal Wielkiej Sali można usłyszeć Irytka, który śpiewa coraz to dziwniejsze parodie świątecznych kolęd.
Czuję się dziwnie, pierwszy raz w życiu mając szansę rzeczywiście odpocząć podczas przerwy świątecznej.
Popołudniem udaję się do skrzydła szpitalnego, z nadzieją, że być może w święta Pomfrey spojrzy na mnie przychylnym okiem.
Nawet w przychodni panuje świąteczny klimat. Mimo małej liczby pacjentów, przy każdym łóżku zawieszone są małe, czerwono-zielone bombki i kokardki.
— Dzień dobry — rzucam cicho, nie chcąc nikogo obudzić. Pielęgniarka spogląda na mnie zdziwiona, jednak po chwili delikatnie się uśmiecha i odpowiada tym samym. — Pomóc w czymś?
— Nie, mam wszystko pod kontrolą, Pamelo.
— Dzień dobry, Poppy, czy-
Obracam się słysząc znajomy głos za plecami, a pierwsze co widzę to Lupin z którego twarzy ścieka stróżka krwi.
Nawet nie rejestruję kiedy do niego podchodzę i przechylam mu gwałtownie głowę w bok, aby przyjrzeć się ranie dokładniej. Czuję madame Pomfrey zaglądającą mi przez ramię i zdziwiony wzrok huncwota na mojej twarzy. Aby wszystko widzieć muszę stać na palcach ale nie zwracam na to większej uwagi.
— Remusie, jak to się stało?
Pyta starsza kobieta w czasie gdy ja różdżką pozbywam się ściekającej krwi. Rozcięcie na policzku wygląda okropnie, co najmniej jakby ktoś zrobił je przed chwilą nożem czy innym ostrym narzędziem.
— Nie wiem, tak się już obudziłem. Próbowałem wszystkiego, co potrafię, ale to nie chce zniknąć.
Popycham gryfona delikatnie w stronę najbliższego łóżka, a ten posłusznie na nim siada. Pomfrey zakłada dłonie na biodrach, a ja krzyżuję ręce na piersi.
— Kto by się spodziewał, że przyjdziesz do mnie dopiero w momencie, w którym nie będziesz potrafił sam sobie pomóc — rzuca uszczypliwe uzdrowicielka i spogląda jeszcze raz na zranioną twarz chłopaka. Ten oblewa się rumieńcem i ściska usta w prostą linię. — Pamela, zszyj mu ten policzek. Skoro magia nie działa, trzeba to zrobić ręcznie, a ty przy okazji poćwiczysz mugolskie sposoby. Później zajmiemy się tym, skąd się to wzięło.
Przytakuję na słowa pielęgniarki i szybkim krokiem zmierzam do składzika z którego wyciągam igłę i nić, po czym jak najprędzej wracam do rannego Lupina.
Że też akurat on musiał teraz zjawić się w skrzydle. W dodatku ranny.
Chwytam delikatnie za jego podbródek i odkręcam twarz tak, aby mieć jak najlepszy dostęp do rozcięcia. Zaczyna się zaraz obok ucha, a kończy nieopodal kącika ust. Wacikiem nasączonym w wodzie utlenionej odkażam ranę, na co huncwot zaciska szczękę i drga nieznacznie.
— Połóż się, prościej będzie mi pracować — mówię zdecydowanym tonem, a gryfon już nawet nie protestuje tylko kładzie się posłusznie na szpitalnym łóżku. Siadam obok i nawlekam nitkę na igłę. — Staraj się nie ruszać, dobrze?
Nie uzyskuje odpowiedzi więc zabieram się do pracy. Nie jest to może najprzyjemniejsza rzecz jaką robiłam podczas tych praktyk, ale nie jest też najgorsza.
To nie jest też pierwsze zszywanie kogoś w moim życiu. Żyjąc w perfekcyjnym domu musiałam szybko nauczyć się tego, że im mniej wychodzi poza dom, tym lepiej.
Mój ojciec mimo moich próśb nie pozwolił mi nauczyć się zaklęć leczniczych, więc jako dziecko musiałam radzić sobie w inny sposób.
Ależ ironiczne. Mugolskie sposoby w czytokrwistym, arystokratycznym domostwie.
Starannie przewlekam igłę, a Lupin co chwilę postękuje gdy przechodzi ona przez jego skórę.
Gdy kończę, łapię za maść dzięki której blizny nie są aż tak rozległe, a czasami redukują się do ledwie zauważalnej plamy. Nie potrzebna mu jest kolejna szrama.
Czasem naprawdę fascynowało mnie to, jak często madame Pomfrey łączyła mugolską medycynę z tą magiczną.
— Gotowe — rzucam, gdy kończę nakładać specyfik na dopiero co zszytą ranę. — Jeszcze tylko nakleję ci plaster.
Chwytam za opatrunek i dokładnie przyklejam go w tym miejscu, w którym jest potrzebny. Huncwot kiwa mi głową z wdzięcznością, a ja odkładam wszystkie rzeczy do szafki nieopodal łóżka.
— Dziękuję.
Słyszę zza moimi plecami, a ja powstrzymuję się przed uśmiechem.
Miło jest stać się komuś potrzebnym. Choćby na chwilę. I choćby jemu.
— Jesteśmy teraz kwita, Lupin.
Odpowiadam i mimo tego, że nie widzę jego twarzy jestem w stanie przysiąc, że wiem, że się uśmiecha.
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top