ROZDZIAŁ PIĄTY
v. ❝Zostań ze mną❝.
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
OKRĄGŁY, DREWNIANY STÓŁ STOI NA ŚRODKU WIELKIEJ SALI, a cały zastawiony jest przez rozmaite świąteczne potrawy. Dwanaście udekorowanych jodeł stoi wzdłuż dużych okien, girlandy przepasane czerwonymi wstążkami i złotymi bombkami wiszą nad głowami uczniów i nauczycieli, a wśród nich unoszą się małe świece, które rzucają delikatne, ciepłe światło.
Jest... przyjemnie.
Poprawiam swoją długą, bo aż do kostek, butelkowozieloną sukienkę i biorę ostatni, głęboki wdech zanim usiądę przy stole. Siadam w miejscu oddalonym zarówno od nauczycieli jak i od uczniów.
Nie sądzę aby ktokolwiek zareagował optymistycznie na moje towarzystwo.
Powoli zbiera się w sali coraz więcej uczniów. Najwięcej twarzy rozpoznaję z Gryffindoru, co nie jest dla mnie większym zaskoczeniem. Nie zauważam nigdzie żadnego ślizgona.
Może to i lepiej?
Mój wzrok w końcu zatrzymuje się na znajomej, wysokiej sylwetce, która samotnie siada parę metrów ode mnie. Nie dzieli nas żadna osoba, tylko rząd pustych ławek.
Lupin wygląda na zmęczonego, a plaster na jego policzku dalej rzuca mi się w oczy. Biała koszula wystaje spod brązowego, rozciągniętego swetra, który podwinął do łokci.
Definitywnie brązowy to jego ulubiony kolor.
Z drugiej strony dwa, może trzy miejsca ode mnie siedzi madame Pomfrey, a zaraz obok niej McGonagall i Hagrid. Czuję wzrok pielęgniarki na sobie, tak samo jak nauczycielki i gajowego.
Mogliby chociaż udawać, że się na mnie tak parszywie nie gapią.
Dumbledore w końcu wstaje i wygłasza coś na wzór przemowy i świątecznych życzeń jednocześnie. Słucham go jednym uchem, sama będąc w innym świecie.
W moim domu nikt nie składa sobie świątecznych życzeń. Bo przecież Malfoyowie mają wszystko, a jeśli czegoś chcą, to to dostają.
W końcu dyrektor życzy wszystkim zgromadzonym smacznego i ruchem ręki sprawia, że na stole pojawiają się przeróżne potrawy. Nie zjadam dużo, nie mam apetytu.
Nie potrafię cieszyć się tym wszystkim, jak bardzo bym nie chciała. Jedyne co czuję to żal i zazdrość.
Nic co powinno czuć się w święta.
Po dobrym kwadransie wstaję ze swojego miejsca. Nie mam powodu siedzieć tu dłużej niż jest to potrzebne.
Znów czuję na sobie spojrzenie ze strony nauczycieli i pracowników szkoły.
Wychodzę z wielkiej sali wolnym krokiem, jako pierwsza. Wypuszczam powietrze z płuc, starając się wymyślić sobie zajęcie które sprawi, że nie będę ciągle myśleć o tym w jak oziębłym domu przyszło mi się wychować.
Nic jednak nie przychodzi mi do głowy. Zwykła pustka.
Nie oddalam się sporo, może parę metrów. Siadam na kamiennej ławce na pustym korytarzu i pozwalam sobie zamknąć oczy i słuchać wybrzmiewających dookoła kolęd.
Jest spokojnie.
W moim domu nigdy nie puszczano muzyki. Chyba, że klasyczną i to tylko wtedy, gdy odbywały się ważne wydarzenia.
Dźwięk fortepianu, gdy uczyłam się na nim grać, był jedyną muzyką jaką dane było mi słuchać na codzień w Malfoy Manor.
Czuję delikatne drżenie i nie zmuszam się do żadnej reakcji. Dobrze wiem kto się do mnie dosiadł.
Aktualnie w tym zamku jest tylko jedna osoba, która mogłaby i chciałaby to zrobić.
— Wyglądasz na przygnębioną.
Słyszę ze strony chłopaka, na co prycham głośno pod nosem.
Jakbym o tym, na Merlina, nie wiedziała.
— Uważaj bo pomyślę, że cię to interesuje, Lupin.
Rzucam, uchylając lekko powieki. Spuszczam swój wzrok na kolana zakryte ciemnym materiałem i chwytam go pomiędzy palce, aby zająć czymś ręce.
Cisza zapada między nami. Huncwot odzywa się dopiero po chwili.
— Wesołych świąt, Pamelo.
Mówi spokojnym, cichym tonem gryfon, a ja unoszę delikatnie kącik moich ust do góry. Mimowolnie.
— Wesołych świąt, Lupin.
Odpowiadam, wstaję i szybkim krokiem mimo eleganckich, wysokich butów na stopach, zmierzam w kierunku lochów.
Nie powinnam się z nim spoufalać.
Remus Lupin jest zdrajcą krwi, wilkołakiem i wszystkim, czym gardzę.
Jeśli będzie trzeba, będę powtarzać to codziennie, aż zniszczę w sobie wszelkie pokłady sympatii jakie wykiełkowały w moim zimnym, arystokratycznym sercu.
•••
Święta mijają mi na czytaniu zaległych książek, uczeniu się OPCMu i pochłanianiu każdej chwili przepełnionej spokojem, ciszą i odpoczynkiem.
Odpisuję na list Keiry, w którym ta streszcza mi ostatnie parę dni i wychwala swoją macochę po wszystkie czasy. Wspomina też o tym, że Elijah bardzo mocno pokłócił się ze swoją siostrą w trakcie ich samotnego pobytu w rezydencji Zabinich.
Nie jest to dla mnie nic nadzwyczajnego. 'Lijah od zawsze nie dogadywał się ze swoją siostrą, a teraz nabrało to na sile – kręciła się wokół huncwotów i reszty tych zdrajców krwi plamiąc honor swojej rodziny.
Państwo Zabini kochają swoje dzieci, może na dość dziwny sposób, ale kochają – obojga. I to jedyne, co powstrzymało ich od wydziedziczenia swojej córki.
A Elijah nie może się z tym pogodzić.
Bo jak ludzie będą na niego teraz patrzeć? Nie dość, że jego siostra należy do hufflepuffu, to jeszcze kręci się w towarzystwie co najmniej nieodpowiednim spoglądając na jej klasę społeczną.
Moi rodzice pozostali w przyjaźni z rodzicami Zabiniego ze względu na korzyści jakie z tego posiadali. Nie łudzę się, że mój ojciec nie odetnie się od nich w chwili, kiedy szala przechyli się zbyt mocno nie w tę stronę co potrzeba.
W świecie, w którym żyję nie istnieją szczere przyjaźnie, związki ani małżeństwa. Wszystko podyktowane jest korzyścią, transakcją i materializmem.
Śniadanie podchodzi mi do gardła, kiedy tylko myślę o tym, że rodzice poszukują mi aktualnie męża. Wolałam nie pamiętać o tym fakcie.
Naprawdę wierzę w słuszność idei czystości krwi, a przynajmniej staram się w nią wierzyć.
I to nie tak, że nigdy tego nie kwestionowałam. Najzwyczajniej w świecie, nie chcę tego kwestionować. Nie chcę o tym myśleć, podważać świata w którym żyje od zawsze i będę żyć na zawsze. Do końca moich dni.
Mimo tego, dalej czasem nie potrafię pozbyć się nachodzących mnie pytań i nadgorliwych myśli.
Na nowy rok życzę sobie spokoju duszy.
Aktualnie, czuję w niej tylko chaos.
•••
Nie sądziłam, że kiedykolwiek przyzwyczaję się do rannego wstawania w dniu pełni – a jednak. Żyję, zmierzam prosto do skrzydła szpitalnego, ubrana w eleganckie spodnie i obcisły golf. I wcale nie czuję się zmęczona.
Sukienka nie wchodziła nawet w grę. Nie wiem w jakim stanie zastanę Lupina i ile czasu będę musiała przy nim spędzić.
Poprawiam swojego ciasnego koka z tyłu głowy i gdy tylko dostaję się do kantorka Poppy wskakuję w mój fartuch i wiąże go prędko za plecami.
Nawet te wymyślne falbanki przestały mi już przeszkadzać.
Na zegarze wybija godzina czwarta trzynaście, a ja nie słyszę jeszcze Huncwotów.
Przygotowuję to, co wiem, że z pewnością będzie mi potrzebne. Razem z metalową tacą pełną eliksirów, leków i opatrunków zmierzam do środka przychodni.
Madame Pomfrey krząta się pomiędzy łóżkami również oczekując przybycia gryfona.
Ich więź jest co najmniej urocza.
Trzeba być ślepym aby nie zauważyć, że uzdrowicielka traktuje wilkołaka jak swojego własnego syna.
Troszczy się o niego za dwóch i niejednokrotnie widziałam na własne oczy jak naginała dla niego zasady.
— Dzień dobry, madame Pomfrey.
Pielęgniarka ożywia się na moje słowa i kiwa mi delikatnie głową w odpowiedzi. Odkładam tacę na pierwszy lepszy blat i kiwam głową w stronę Fauntleroy, która siedzi nad trzecioklasistą, któremu starszy kolega usunął kość w nodze zaklęciem podczas ich małej bójki.
Brzmi to jak coś, co mogliby zrobić Potter i Black.
Tak czy siak, wyhodowanie nowej kości całkowicie od zera jest procesem nie tylko czasochłonnym ale także bolesnym. Pomfrey od razu przypisała zajmowanie się chłopcem Fauntleroy ze względu na jej ambitne plany związane z karierą w magomedycynie.
Mi za to zostaje opieka nad Lupinem.
O dziwo, nie narzekam. Wolę go niż naburmuszonego, zdziczałego trzynastolatka.
Zresztą, nawet teraz widzę ile energii zabierają Puchonce zaklęcia, których musi ciągle używać.
W jednej chwili słyszę trzask, a w drugiej huk otwieranych gwałtownie drzwi. Obracam się od razu i zauważam trójkę huncwotów niosących czwartego w stronę łóżka.
Lupin wygląda fatalnie. Widzę jak z twarzy Poppy odpływają wszelkie kolory, a ręka zasłania usta. Sama ledwo się przed tym powstrzymuję.
— Połóżcie go na ostatnim łóżku — odzywa się w końcu Fauntleroy, odrywając się na chwilę od rzucanego przez nią zaklęcia. — Ojeju.
To jedyne co wychodzi z jej ust, gdy widzi jego stan.
Momentalnie zmuszam się do ruchu w ich stronę i szybkimi, zdecydowanymi ruchami pomagam ułożyć im gryfona na szpitalnym łóżku. Z jego ust wydobywają się drobne jęki i stęknięcia ale żadne z nas nie zwraca na to większej uwagi.
Rzucam zaklęcie diagnostyczne, ignorując stojących blisko mnie nastolatków. Duża utrata krwi, rany cięte na klatce piersiowej, złamane dwa palce u prawej dłoni i dwa żebra oraz skręcona kostka.
Naprawdę nie wygląda to najlepiej.
— I jak? Co z nim?
Dopytuje Black, a ja zaklęciem pozbywam się wierzchniej krwi, brudu i błota, które osiadły na ciele Lupina. Nie odpowiadam, nie chcę mówić czegoś, co może okazać się kłamstwem.
— Pozbiera się, jak zawsze — mówi pielęgniarka, słyszę jej drżący głos za moich pleców. Ranny huncwot śledzi ruchy moich dłoni swoim ledwie przytomnym wzorkiem. — To silny chłopak.
— Czy możemy z nim zostać?
Pyta najniższy, bodajże Pettigrew. Chwila ciszy zapada, po czym starsza kobieta odpowiada.
— Myślę, że Remus będzie potrzebował teraz trochę samotności, chłopcy. Przyjdźcie jutro, albo pojutrze, wtedy jego stan powinien się unormować.
Wśród ciszy słyszę już tylko kroki wychodzących gryfonów i dźwięk zamykania drzwi. Biorę głęboki oddech i rozcinam szybkim zaklęciem potarganą i podartą koszulkę, którą ma na sobie chłopak.
— Zajmę się jego kostką, a ty w tym czasie spróbuj sklepić rany zaklęciem. Jeśli-
— Jeśli nie wyjdzie, złapię za igłę i nitkę. Już się nauczyłam, bez obaw.
Kończę zdanie za uzdrowicielkę, a ta tylko przytakuje siadając w nogach łóżka aby naprawić skręconą kostkę huncwota.
Biorę głęboki oddech i przysiadam na brzegu łóżka. Skupiam się na zaklęciu najmocniej jak potrafię.
Jednak rany nie znikają. Nie wszystkie. Uzdrawia się zaledwie parę rozcięć, reszta zostaje. Fukam pod nosem przywołując do siebie igłę i nitkę.
— W porządku, nie denerwuj się, Pamelo — mówi dalej delikatnie roztrzęsionym głosem pielęgniarka, przez co ciężko jest mi wierzyć w jej słowa. — Wilkołactwo to ogromna zmora, najwidoczniej Remus musiał zadać sobie te rany własnymi pazurami. Właśnie dlatego nie chcą ulec zaklęciom i dlatego pozostają po nich tak szkaradne blizny.
— Nie są szkaradne — ucieka mi z ust. Momentalnie przełykam ślinę zdając sobie sprawę z tego co powiedziałam. — Widziałam gorsze.
Żadne słowo nie pada już pomiędzy nami, albo to ja nie słyszę niczego przez skupienie w jakim zaszywam rany gryfona. Nie wiem ile czasu mija, kątem oka zauważam tylko jak Fauntleroy wlewa Lupinowi do ust eliksir przeciwbólowy i głaszcze go przez chwilę uspokajająco po splątanych włosach.
W końcu przewlekam igłę po raz ostatni i nakładam maść, którą podaje mi Poppy w trakcie naprawiania połamanych palców chłopaka.
— N-nie mogę oddychać.
Wyrzuca ledwo, bardzo cichym głosem chłopak. Madame Pomfrey od razu podaje mu jakiś eliksir i szepcze pod nosem nieznane mi zaklęcie.
— Połamane żebra to nie są żarty, panie Lupin. Zaraz powinno być lepiej.
Kobieta wraca do złamanych kończyn, a ja nakładam prowizoryczny opatrunek, gdyż do założenia pełnego gryfon musiałby się podnieść conajmniej do pozycji półleżącej, co aktualnie jest niemożliwe.
Przemywam jego brudną od krwi i brudu twarz po czym naklejam świeży plaster na ranę, którą niedawno zszywałam na policzku chłopaka. Czuję jego wzrok na moich dłoniach i napięcie jakie się przez to tworzy.
— Mam niepokojącą hipotezę — odzywa się uzdrowicielka, kiedy kończy leczyć jego dłoń. Marszczę brwi, spoglądając na nią pytająco. — Rana na policzku Remusa nie goiła się poprzez zaklęcia, a to oznacza albo użycie czarnej magii do jej stworzenia, albo...
Urywa, przełykając głośno ślinę starsza kobieta. Pytający wzrok Lupina skacze pomiędzy mną, a madame Pomfrey.
— Albo wilkołaczych pazurów.
— Przecież to niemożliwe — odzywa się Fauntleroy, widocznie poddenerwowana. Obracam głowę w jej stronę i widzę jak dalej skupiona siedzi nad chłopcem. — Nikt nie użył czarnej magii na Remusie, ani Remus nie mógł przemienić się nie podczas pełni. Zresztą, chłopcy by zauważyli.
Mówi łamiącym się głosem. Słychać po niej od razu, że jest zmartwiona, nawet przerażona. Uzdrowicielka zaciska usta w prostą linię.
— Remusie, czy pamiętasz coś z tej nocy podczas której ci się to stało?
Pyta madame Pomfrey, a chłopak chwyta się za klatkę piersiową i kaszle, zanim wypowiada jakiekolwiek słowo.
— Nie — odpowiada krótko, kręcąc przy tym głową. — Ostatnie co pamiętam to położenie się do łóżka.
— Muszę to zgłosić profesorowi Dumbledore'owi. Nie sypiasz dobrze od kiedy tylko przybyłeś do Hogwartu, to niemożliwe żebyś nagle z własnej woli przespał noc podczas której coś ci się stało.
Wyrzuca z siebie zdenerwowana pielęgniarka, a ja przerzucam swoje spojrzenie z niej na Lupina. Wydaje się być zawstydzony tym co powiedziała.
Jakby wcale nie leżał przed nami półnagi. Faktycznie, bezsenność to większy powód do wstydu niż coś takiego.
— Pamela, zwalniam cię dzisiaj z lekcji. Pójdę do dyrektora, a ty opiekuj się skrzydłem.
Moje brwi wyskakują w górę. Ja?
— Poppy, ja-
Odzywa się puchonka, jednak starsza kobieta od razu jej przerywa gestykulując dłonią.
— Adelaide, jesteś na siódmym roku i nie możesz tracić lekcji. Możesz przyjść jak tylko skończysz zajęcia, do tej pory nad panem Lupinem i Saltzmanem oraz każdym innym uczniem potrzebującym pomocy pieczę sprawować będzie Pamela i Rosetta.
Rosetta to starsza kobieta, również pielęgniarka. Pracuje w skrzydle ale nie tak często jak Poppy. Na samym początku kompletnie nie mogłam zrozumieć jakim cudem chodzę do tej szkoły sześć lat i ani razu nie widziałam jej na oczy.
Fauntleroy kiwa głową nie dodając nic więcej, po czym poprawia kołdrę leżącego obok chłopca.
— Rosetta powinna zaraz tutaj być, zahaczę o jej pokój w drodze.
To ostatnie co mówi madame Pomfrey zanim wychodzi szybkim krokiem ze skrzydła. Uczennica stojąca nieopodal spogląda na mnie i rozwiązuje swój fartuch.
— Eliot jest bardzo wrażliwy, uważaj na niego, proszę.
Po tych słowach szybkim krokiem podchodzi do ostatniego łóżka, na którym leży Lupin. Nachyla się nad nim delikatnie i całuje jego czoło.
— Odpoczywaj, Luniu. W wolnej chwili przyniosę ci notatki.
Huncwot kiwa głową z wdzięcznością, a po chwili po dziewczynie również nie ma śladu. Do skrzydła wpadają promienie słońca przez wysokie okna, co uświadamia mi, że za niedługo rozpoczną się lekcje.
Cisza która zapada jest nawet nie o tyle, co niekomfortowa, co niezręczna. Chrząkam i otrzepuję się z niewidzialnego kurzu, byleby zająć czymś ręce.
— Jak się czujesz?
Pytam, poprawiając kotary zasłaniające nastolatka od reszty skrzydła. Kątem oka spoglądam na jego twarz, na której nie widać żadnej konkretnej emocji.
— Bywało gorzej.
Szybkim tergeo usuwam zaschniętą krew, brud i pot z całego ciała Lupina. Ten kiwa mi głową z wdzięcznością i dłońmi próbuje podnieść się do góry przez co wszystkie mięśnie jego klatki piersiowej się napinają.
Przełykam ślinę, tak naprawdę dopiero teraz zauważyłam brak jego górnej części garderoby. I dopiero teraz doszedł do mnie fakt, że to ja ją zdjęłam.
Nagle kołnierz mojego golfa zaczyna mnie niesamowicie uwierać, a w całym skrzydle robi się niebywale duszno.
— Poczekaj, podniosę oparcie — mówię, podchodząc momentalnie do gryfona. Ostatnie postękiwania wychodzą z jego ust, kiedy w końcu opada na oparcie, które nieznacznie podnoszę tak, aby mógł zostać w pozycji półsiedzącej. — Twoje złamane żebra potrzebują trochę czasu, aby się zrosnąć.
Słyszę kolejny trzask i momentalnie zaglądam za kotarę.
Syriusz Black idzie z torbą przewieszoną na ramieniu i czekoladkami pod pachą.
— Serwus, Luniu — rzuca do leżącego huncwota, kiwając mi głową na przywitanie. — Czy siostrze będzie przeszkadzać, jeśli zostawię dla pacjenta czekoladki?
— Nigdy więcej tak do mnie nie mów, Black — wyrzucam momentalnie. — Nie będzie. Mógłbyś pomóc mu się przebrać? Sądzę, że to będzie bardziej komfortowe dla obu stron.
Pytam, zakładając ręce na piersi. Na twarzy czarnowłosego niemal od razu pojawia się zawadiacki uśmiech, ale nie dopowiada on nic tylko kiwa głową zgadzając się.
Wychodzę i zasuwam zasłony, aby dać im chwilę prywatności.
Moje stopy same kierują mnie w stronę łóżka, w którym leży trzynastoletni Eliot Saltzman. Śpiąc wygląda niezwykle spokojnie, jak aniołek. Jego miodowe blond włosy porozrzucane są na poduszce, a rozluźniona twarz wygląda na wolną od wszystkich problemów.
Rzucam zaklęcie diagnostyczne, aby sprawdzić czy wszystko z nim w porządku. Kość odrośnięta w sześćdziesięciu siedmiu procentach, poza tym wszystko dobrze.
— Psst, siostro.
Słyszę za moimi plecami i mimowolnie wzdrygam się niespokojnie.
— Mówiłam ci, żebyś tak na mnie nie mówił, Black!
— Ciszej! — rzuca ciemnowłosy, gdy się do niego zwraca odwracam po czym rzuca szybko na naszą dwójkę zaklęcie wyciszające. — Mam prośbę. Mogłabyś przypilnować, żeby Luniek jadł? Wiem, że to nie twoja sprawa, ale ten dureń potrafi całymi dniami pić tylko herbatę, a to tylko opóźni jego powrót do zdrowia.
Gdzieś w środku mnie rozlewa się rzadko towarzyszące mi ciepło, gdy słyszę jak bardzo Black troszczy się o swojego przyjaciela.
— Przypilnuję go i zgłoszę to madame Pomfrey, więc w skrzydle z pewnością będzie jadł wszystkie trzy posiłki dziennie — odpowiadam, bez żadnej złośliwości. Chłopak przytakuje i rzuca ciche dziękuję po czym w krótkim czasie znika za drzwiami przychodni.
Remus Lupin nie sypia dobrze, Remus Lupin nie jada dobrze i absolutnie nie wygląda, jakby sobie dobrze radził.
Wilkołactwo naprawdę daje mu w kość. Nie sądziłam, że kiedykolwiek wypowiem coś na wzór tego zdania.
Za czasów, gdy byłam małą dziewczynką, dziadek opowiadał mi bajki dla małych czarownic. Zawsze podkreślał, że złymi stworami czającymi się na nas w ciemności są wilkołaki.
A charłaki i mugole są czymś jeszcze gorszym.
Jednak czy Remus Lupin wyglądał na złego stwora? Leżący spokojnie na szpitalnym łóżku, w jasnym podkoszulku i roztrzepanych włosach wygląda conajmniej jak nieszkodliwy szczeniak. Daleko mu do strasznego wilka.
Podchodzę i bez słowa poprawiam kołdrę pod którą leży, a on rzuca mi spojrzenie, którego nie jestem w stanie rozgryźć.
— Powinieneś się przespać, Lupin — mówię, a raczej oznajmiam, na co chłopak przewraca swoimi zielonymi oczami. — Mogę dać ci coś na sen albo zaparzyć herbatę.
— Zostań ze mną — odpowiada słabym tonem, dość zawstydzony huncwot, a ja zastanawiam się czy nie majaczy. — Najbardziej w zasypianiu pomaga mi czyjaś obecność. Proszę.
Gdy patrzę na jego strudzoną twarz, nie jestem w stanie mu odmówić. Siadam więc na brzegu szpitalnego łóżka i wpatruję się w gryfona, który zamyka swoje blade powieki.
Nie wiem ile czasu mija zanim nastolatek zaczyna miarowo oddychać i pochrapywać, ale z pewnością nie jest to więcej niż dwadzieścia minut.
Nie mogąc się powstrzymać poprawiam grzywkę, która spada mu na czoło i moja dłoń zahacza przypadkiem o jego ciepły policzek.
Od razu odrywam ją od twarzy huncwota i z westchnięciem na ustach jak najciszej oddalam się od jego łóżka.
Nie powinnam czuć wobec Lupina żadnych pozytywnych emocji, a coraz częściej przyłapuję się na tym jak cholernie mu współczuję.
⋆ ˚。⋆t୨୧˚ ● ˚୨୧⋆。˚ ⋆
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top