Akt V


– Może warto byłoby chociaż porozmawiać z dyplomatami – zasugerował nieśmiało Caydan, gdy Bogini Matka czesała się przed inkrustowaną złotem toaletką. – Na pewno dałoby się ich jakoś przekonać.

– Nici losu już złożyły się w szal – odparła enigmatycznie.

– Szal można rozpruć i uszyć od nowa – mruknął bez przekonania i założył ręce na piersi.

Imperatorka wstała z krzesła i przypłynęła do swojego zaufanego zabójcy, chwytając twarz Caydana w drobne dłonie.

– Możesz go pociąć i zacerować, ale to nie zmieni faktu, że wciąż będzie szalem. Możesz załatać nim sweter, ale zawsze będzie odmienny od tego, co wypełnia. Jego funkcja jest już przesądzona. Los wydarzy się niezależnie od okoliczności.

Ścisnął Cesarzową za nadgarstek, a przelotnie zastanawiał się, czy był jedyną osobą, która mogła dotykać satynowej skóry w taki sposób. Brutalny, bez należnego szacunku i nabożności. Patrzyła mu prosto w oczy, ale wzrokiem sięgała gdzieś dalej; może obserwowała te metafizyczne nici losu i determinowała przyszłość. Może znów szeptali do niej bogowie, ci prawdziwi, niosąc informacje o biedzie, głodzie i płaczu na ulicach.

Kap, kap, kap. Imperatorka strąciła kieliszek wina i brudził teraz biały dywan.

Do bram Lei Pathram uderzał tabun wojsk z sąsiednich krajów. Ler Madrun leżało już dawno pod gruzami, zima ścięła wszystkie okoliczne wioski. Zabarykadowali się w pałacu Ojca Imperatora, bo na ulicach wrzało. Ludzie wychodzili umrzeć na mrozie, a bunt kotłował się w kanałach pod ulicami, czekając na dobry moment, by zalać miasto. Po raz drugi i może tym razem ostateczny.

Bo niektóre porządki trzeba strzaskać i ułożyć na nowo.

Caydan cierpliwie stał przy ścianie. Cesarzowa zażyczyła sobie jego obecności, ale przez większość czasu siedziała cicho. Czasem coś do siebie nuciła, potem milkła, wyglądała przez okno i chodziła po miękkim dywanie. Cay przymknął oczy. Gdyby nie to dziwne napięcie w głosie Bogini Matki i błysk, który widział tylko, stojąc obok, powiedziałby, że zachowuje się tak samo, jak zawsze.

Pamiętał Czwartą Matkę i wieczory, kiedy wracał z polowań i wślizgiwała się do jego pokoju. Zawsze mieszkał sam, bo inne dzieciaki nie chciały spędzać z nim czasu. Uczyła go liczyć i oglądała z nim wszystkie łupy, a jeśli miał lepszy dzień, dzielił się zdobytym jedzeniem.

Te czasy bezpowrotnie minęły. Lada dzień obce armie wedrą się do Lei Pathram i buntownicy znów obleką pałac w ruinę.

– Cay? – odezwała się Bogini.

Na powrót na nią spojrzał. Uśmiechała się smutno, z oczu zniknął jej ten niezdrowy błysk i brzmiała tak, jakby znowu miała siedemnaście lat.

– Czy wciąż je masz? – spytała cicho.

Serce zakołatało mu w piersi – raz, dwa, trzy razy – a słowo, właściwie imię, stanęło mu w gardle i czuł, jakby zaraz miał się zadławić.

– Mam – odparł chrapliwie; nie ufał swojemu głosowi, nie w tej chwili.

– Dobrze. – Obróciła się na pięcie i splotła dłonie na plecach. – Pamiętaj je. Chcę, by zostało po mnie coś więcej niż kłamstwo.

Zacisnął dłonie na materiale munduru. Historia zapamięta Boginię Matkę. Historia nie zapamięta Caydana Vesha, a tym bardziej nie napomknie o sierocie zmarłej ponad dekadę temu w jednym z wielu domów dziecka. Po latach pięcia się w górę, by dosięgnąć bogów, Cay wciąż miał tylko trzy rzeczy: swoje imię i nazwisko, a także życie dziewczynki o kasztanowych włosach, które nigdy niczego nie znaczyło. Bo nic już nie ma znaczenia.

Następnego dnia padły mury Lei Pathram i wrogie wojska wdarły się do miasta.

Tym razem Bogini Imperatorka nie siedziała na tronie. Chodziła po głównej sali z kieliszkiem wina w dłoni. Kap, kap, kap, czerwone krople spływały jej po brodzie i plamiły białą szatę kapłanki. Szara Gwardia dzielnie trwała obok swojej pani gotowa umrzeć, by ją ocalić. Buntownicy dobijali się do drzwi, a pałacem wstrząsały huki: huki wystrzałów i setki wzburzonych pięści.

– Cay. – Cesarzowa stanęła obok i wyciągnęła ręce. – Zatańcz ze mną.

A więc tańczyli, a ich muzyką był szał Lei Pathram, skrzeczące zawiasy i niespokojne bicie serc. Pachniała alkoholem i konwaliami, tak jak powinno pachnieć uzależnienie.

Ściskała go zbielałymi palcami, w oczach nie miała już tego błysku – a może to on całkiem tracił wzrok – wyglądała znów jak ta dziewczynka, dla której zabił po raz pierwszy. Nie była Boginią Imperatorką, nie była wyrodną matką, która wieszała swoje dzieci i napawała się ich cierpienie – stała się tą sierotą z Ler Madrun.

Wtuliła się w jego pierś, kiedy kolejny huk rozdarł ciszę. Tym razem nie walił się pałac, waliło się coś innego, mniej dosięgalnego. Cay popatrzył na sufit, który stał się kolorową plamą niczego. Zakręcił Cesarzową i patrzył, jak kasztanowe włosy wirują w powietrzu, by potem opaść na jej wątłe ramiona.

I kiedy tak falowała, słysząc muzykę zesłaną przez samych bogów, Caydan podszedł do drzwi i odsunął rygiel.

Bo niektóre porządki trzeba strzaskać. A odpowiedź na wojnę była tylko jedna.

Szara Gwardia otoczyła Boginię niemalże natychmiast, a Cay pozwolił się poprowadzić rozszalałemu tłumowi. Wiedział, że jeśli pozwoli im dotrzeć do Imperatorki, rozszarpią ją na strzępy, tak jak obiecywali wtedy, dawno temu – a może wcale nie tak dawno.

Zacisnął rękę na sztylecie. Kap, kap, kap, spływał mu po skroni pot.

Ludzie rozlali się po pałacu. Część atakowała szarogwardzistów, część szukała Bogini Matki skrytej za plecami swoich lojalnych psów. Cay lawirował między dźgnięciami mieczy, nabojami strzelb i zębami ludzi tak zdesperowanych, że mogli rozgryźć tętnice każdemu, kto akurat znalazł się w zasięgu szczęki.

Obejrzał się na drzwi. Starzec stał oparty o futrynę, a drugą ręką ściskał dłoń małego Ojca Imperatora. Chłopiec patrzył się na szaleństwo z oddali, a bogowie szeptali mu pewnie sekrety, te same, których wysłuchiwała codziennie Cesarzowa.

Caydan przecisnął się przez mur Szarej Gwardii i stanął oko w oko z Imperatorką. Bawiła się kosmykami włosów i na jego widok wykrzesała uśmiech. Złapała dłoń, tę ściskającą kurczowo rękojeść sztyletu i pociągnęła nieco.

– Za nową przyszłość – wyszeptała, a mimo ferworu walki słyszał ją głośno i wyraźnie.

Czy wciąż ją kochał? Zastanawiał się, gdy z wahaniem obnażył ostrze. Twarz Bogini odbiła się w nim po raz ostatni, a potem pokryło się szkarłatną krwią. Kap, kap, kap, płynęła mu po skórze, płynęła po dywanie, posadzce, objęła cały pałac, a potem całe Lei Pathram.

Buntownicy zakrzyknęli triumfalnie, rozbijając nagle dziurawy szyk Szarej Gwardii. Caydan czuł tylko, jak dziesiątki ostrzy wbijają mu się pod żebra, w ręce, w nogi. Przepraszam – pomyślał, ruszając wargami w rytm jednej z trzech rzeczy, która tak naprawdę nigdy nie należała do niego. Nie będę cię pamiętał, nie tak długo, jak chciałaś.

Serce zakołatało mu w piersi – raz, dwa, trzy razy – a potem umilkło na wieki.

________________

Ostatnim razem krótką formę pisałam chyba na jakieś zaliczenie na licencjacie i był to dość głupawy kryminał o dziewczynce rozjechanej przez traktor. Generalnie chyba nie odnajduję się najlepiej w krótkich formach, dlatego chcę od czasu do czasu wyjść ze strefy komfortu. Tym razem wpadłam na pomysł trochę przypadkiem, trochę nie – dużo rzeczy się na niego złożyło (w tym prokrastynacja). Jak napisałam w opisie, warto sobie przeczytać "Czarne Xięstwo" Micińskiego, żeby załapać niektóre nawiązania. Historia ogółem służy mi rozbudowywaniu uniwersum, które planuję tknąć kijkiem, kiedy skończę "Sen Wszechświata".

Przyjmuję wszelakie zastrzeżenia na klatę – chociaż są tu pewne rzeczy, które specjalnie zostawiłam domysłom, może znajdzie się coś, czego nie przemyślałam do końca. Może za bardzo się rozpisuję i wychodzi nudno, może coś jest całkowicie niepotrzebne...
Pisanie, co właściwie chciałam osiągnąć, pisząc to, jest... cóż, bez sensu, więc pozostawiam to ocenie Wam, czytelnikom. Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście mimo wszystkich niedociągnięć!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top