Serce matki
Nigdy nie wierzyłam w potwory czy inne bestie. Dla mnie to były tylko wytwory ludzkiej wyobraźni, dobre do straszenia dzieci. Całe moje wyobrażenie o świecie runęło gwałtownie wraz z trzęsieniem ziemi. Zaatakowało zupełnie niespodziewanie.
Właśnie wróciłam do domu po długim dniu pracy w laboratorium. Padałam z nóg. Eliza miała jeszcze lekcje w szkole, więc usiadłam na chwilę na kanapie, by złapać oddech. Za niedługo musiałam po nią pójść. Miała sześć lat, więc moim obowiązkiem było ją odebrać. Ziemia zatrzęsła się, zrzucając mnie na podłogę. Żyrandol niebezpiecznie zakołysał się. Moje serce biło jak szalone, lecz to nie o siebie się bałam. Moje myśli poleciały do Elizy. Chciałam, żeby była bezpieczna.
Skuliłam się przy kanapie. Czekałam, aż to wszystko się skończy. Z półek zlatywały książki, uderzały o podłogę z głośnym łoskotem. Usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła, dobiegający z kuchni. Jakiś pył opadał z sufitu, wprost na moją głowę.
Trzęsienie ustało równie nagle, jak się pojawiło. Wstałam niepewnie. Nadal byłam roztrzęsiona. W tej okolicy nigdy nie zdarzały się podobne sytuacje. Tym bardziej się martwiłam. Wybiegłam z domu, nie byłam nawet pewna czy zamknęłam drzwi. W tamtej chwili nie było to dla mnie ważne. Chciałam zobaczyć, czy moja córka jest cała i zdrowa. Tylko na niej mi zależało. To ona nadawała sens mojemu życiu.
Po odejściu Tomka załamałam się. Zniknął nagle, jednego dnia wszystko było dobrze, a następnego jego rzeczy i on jakby rozpłynęły się w powietrzu. Myślałam, że wróci. Do mnie i naszej córki, na próżno. Mijały lata, a ja straciłam wszelką nadzieję.
Eliza miała wtedy tylko rok. Nie pamiętała go. Tylko dla niej się pozbierałam, musiałam być twarda. Wróciłam do pracy, mama pomagała mi w wychowywaniu córki. Czasami jeszcze tęskniłam i marzyłam o ciepłym dotyku męskiej dłoni na moim ciele, poczuciu bliskości.
Pod szkołą zebrało się sporo zaniepokojonych rodziców. Czułam to samo co oni, mieszaninę niepokoju, strachu i nadziei. Nauczyciele wyprowadzili dzieci z budynku. Odetchnęłam, gdy ujrzałam moją małą Elizę. Podeszłam do niej i przytuliłam. Po moich policzkach płynęły łzy ulgi.
– Tak bardzo się bałam – szepnęła.
– Ja też.
Spojrzałam na moją małą dziewczynkę. Miała urocze blond włosy, które rano splotłam w dwa warkocze. Miodowymi oczami spoglądała na mnie, były wilgotne od łez. Otarłam jej policzki. Wzięłam ją za rękę i podeszłam do wychowawczyni. Ta uśmiechnęła się i odnotowała na liście, że dziewczynka została odebrana.
W drodze do domu po raz pierwszy nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Eliza nadal była lekko oszołomiona dzisiejszymi wydarzeniami. Czułam, że powinnam coś rzec, by uwolnić ją od dręczących myśli. To nie ja odezwałam się jako pierwsza.
– Mamo, myślisz, że to może się powtórzyć?
Spojrzała wprost na mnie. Chciałam ją zapewnić, że to był tylko jednorazowy przypadek, ale nie mogłam. Odetchnęłam głęboko. Zatrzymałam i zniżyłam się, by moja twarz była na wysokości jej.
– Nie wiem, skarbie, ale jeśli się to powtórzy, to razem przetrwamy. Pamiętaj, zawsze jestem przy tobie.
– Jak anioł stróż?
– Dokładnie, zawsze możesz na mnie liczyć. Kocham cię – wyznałam.
– Ja ciebie też.
Jej słowa były tym, czego potrzebowałam w tamtej chwili. Oplotła swoje drobne rączki wokół mojej szyi. Ludzie patrzyli na nas, ale mnie to nie obchodziło. Oni się nie liczyli, najważniejsza była Eliza. Wstałam, gdy mnie puściła. Ruszyłyśmy dalej. Widziałam wokół siebie skutki tego małego trzęsienia ziemi. Sprzedawczynie poprawiały wystawy, gdzieniegdzie leżały po rozrzucane śmieci, które wyleciały z przewróconych koszy. Mała wydawała się tego nie dostrzegać. Drogę pokonałyśmy dosyć szybko.
Okazało się, że nie zamknęłam drzwi. Weszłam z córką do środka. Teraz mogłam zobaczyć całe pobojowisko. Mała patrzyła na to wszystko, jakby nie rozpoznawała naszego domu.
– Posprzątamy i będzie jak dawniej – zapewniłam. – Widzę już jedną chętną do pomocy. Damy radę, prawda? – zapytałam. Ta pokiwała energicznie głową. Ja poszłam do kuchni, a mój aniołek do swojego pokoju. Kawałki rozbitych talerzy i szklanek leżały na ziemi. Ostrożnie przeszłam do miotły i szufelki. Zaczęłam sprzątać. To zajęcie uspokoiło mnie. Szuranie końcówki miotły o podłogę działało kojąco na moje nerwy. Miałam już dość wrażeń na dziś.
Spokój nie trwał długo. Przerwał go krzyk. Od razu rozpoznałam głos Elizy. Rzuciłam miotłę i biegiem pokonałam zakręt. Omal nie przewróciłam się o leżący stojak na parasole.
– Mamo! – usłyszałam z oddali.
Przez okno ujrzałam moją córeczkę, przerzuconą przez ramię przerażającego stwora. Poruszał się na dwóch nogach, które zakończone były szerokimi łapami. Kiedy się lekko odwrócił, ujrzałam, że z pyska wystają mu ostre zębiska. Zamarłam, ale tylko na chwilę.
Ruszyłam za nim w pościg. On miał moją córkę, nie wiedziałam po co mu ona, lecz chciałam ją ocalić. Wyszłam przez okno. Omal nie skręciłam kostki. Otarłam kolana i ruszyłam biegiem. Ta pokraka przemieszczała się bardzo szybko, lecz mi dodawała sił myśl o córce.
Ujrzałam, jak skacze do jakiegoś otworu w ziemi. Dziura miała postrzępione brzegi. Kiedy spojrzałam w dół, widziałam tylko ciemność. Byłam gotowa skoczyć, gdy usłyszałam za sobą spokojny, męski głos.
– Tam nie przeżyjesz nawet minuty – rzekł. Odwróciłam się w jego stronę. Ujrzałam mężczyznę, opierał się o pień drzewa. Miał na sobie długi płaszcz. Czarne spodnie idealnie dopasowywały się do jego ruchów, gdy zbliżał się w moim kierunku. Brunatne włosy spiął w kucyka na karku. W ręce trzymał miecz. – Zabrał ją do Otchłani.
– Muszę odzyskać córkę, a przez ciebie ich zgubię – rzekłam.
Traciłam tylko czas z tym mężczyzną. Krawędź pęknięcia w ziemi znajdowała się tuż obok mnie. Nim zdążył coś więcej powiedzieć, skoczyłam. Nigdy w normalnych warunkach nie podjęłabym się czegoś tak odważnego lub, według innych, głupiego. Zdziwiłam się, gdyż lądowanie nie było wcale bolesne. Właściwie znajdowałam się na czymś miękkim. Przypominało grzyb, ale większy od normalnego. Wokół panowała ciemność, nie licząc święcących strzępków, ciągnących się po ziemi. Mrugnęłam kilka razy, by przyzwyczaić oczy do tego niespotykanego oświetlenia. Powoli zsunęłam się z grzyba na twardą ziemię.
Przed sobą ujrzałam dziwne stworzenie. Chodziło na czterech łapach. Wokół głowy miało coś, co przypominało wachlarz. Z pyska wysunął język, rozdwajający się na końcu. Krzyknęłam, gdy rzucił się na mnie. Jakby znikąd pojawił się tamten mężczyzna. Jednym ruchem miecza odciął poczwarze głowę. Zielona krew wypływała z miejsca, gdzie przed chwilą się znajdowała. Poczułam mdłości, ostatkiem sił stłumiłam je w sobie.
– Mówiłem. Beze mnie nie przeżyłabyś nawet minuty.
– Muszę odnaleźć córkę.
– Martwa jej nie pomożesz – odparł. Nie mogłam się kłócić z tym argumentem. Moje serce nadal waliło jak szalone. Starałam się unikać wzrokiem cielska tej dziwacznego gada. – To jest Otchłań, tu koszmary stają się rzeczywistością.
– Kim ty w ogóle jesteś?
– Arnold, łowię te stwory, gdy wydostają się z Otchłani. Krawędź zasklepi się, gdy słońce znowu wzejdzie, a ja ruszę w poszukiwaniu kolejnej.
– Skoro tak, dlaczego nie ocaliłeś mojej córki?
– Panują pewne zasady, których nie wolno mi łamać. Dopóki nie popłynie krew, nie mogę dotknąć bestii, kiedy wyjdzie z Otchłani. To swego rodzaju pakt. – Na chwile zamilkł, po czym zapytał. - Jak masz na imię?
– Jestem Sandra. Proszę, pomóż mi. Zapłacę ci, mam trochę oszczędności – rzekłam, wyciągając w jego stronę rękę. Ten uśmiechnął się krzywo, jakby to co najmniej go rozbawiło. Mnie nie było jednak do śmiechu. Gdzieś w tym królestwie potworów znajdowała się moja bezbronna córka. – Chcesz, żebym cię błagała? Nie ma problemu, dla niej zrobiłabym wszystko.
– Widzę, ale pakowanie się tam to samobójstwo. Te bestie, które widziałaś wyglądają jak milutkie kotki, w porównaniu do tych mieszkających w sercu Otchłani – odpowiedział. – Powinnaś się pogodzić ze stratą córki.
– Jeśli mam chociaż minimalną szansę na uratowanie jej, to nie będę siedzieć z założonymi rękami – rzekłam. Ten spojrzał na mnie, jakbym była pozbawiona rozumu. Usłyszałam cichy szelest. Odwróciłam się w jego kierunku. Zza krzaka, który więcej miał kolców niż liści, wyszła jakaś kobieta. Odetchnęłam z ulgą.
Po chwili jednak zorientowałam się, że coś jest nie tak. Miała nienaturalnie duże oczy o czarnych tęczówkach. Patrzyła wprost na Łowcę. Ten zdawał się stracić rozum. Wyglądało to tak, jakby przejęła nad nim kontrolę. Z jego ręki wysunął się miecz. Podniosłam go, był ciężki. Prawie wypadł mi z dłoni. Spojrzałam jeszcze raz na kobietę. Uśmiechała się, a w jej ustach ujrzałam kły zamiast zębów. Nie czekałam dłużej. To na pewno była bestia. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, skupiona całkowicie na Arnoldzie. Wykorzystałam to, zachodząc ją od tyłu. Odetchnęłam nim, wbiłam jej miecz w plecy, tam gdzie powinno być serce. Krzyknęła przeraźliwie. Myślałam, że chwilę pękną mi bębenki w uszach. Padła tuż przed moimi stopami.
Łowca mrugnął kilka razy, jakby właśnie obudził się z letargu. Jego wzrok padł najpierw na leżącego przed nim trupa, a później na mnie, trzymającą miecz, który ociekał czarną krwią kobiety.
– Ocaliłaś mnie – powiedział, spoglądając w moje oczy. Do mnie dopiero dotarło, że zabiłam to coś. Zwymiotowałam na ziemię. Wiem, że nie powinnam czuć wyrzutów sumienia, bo ocaliłam Arnolda. Dziwne uczucie mną owładnęło, kiedy patrzyłam na martwe ciało
niby-kobiety. – Pomogę ci ocalić córkę.
– Dziękuję – powiedziałam, oddając mu miecz. Może mam jeszcze minimalną szansę, na uratowanie Elizy, pomyślałam. Łowca rozchylił poły płaszcza, ukazując cały arsenał broni. Podał mi sztylet, tak na wszelki wypadek.
– To była Przyssawka – rzekł, uprzedzając moje pytanie. – Są dosyć rzadko spotykane, potrafią owładnąć każdego mężczyznę, o czym sama się przekonałaś. Pocałunkiem wysysają siły witalne. Walczą z nimi tylko kobiety – wyjaśnił. Ruszył przed siebie, dogoniłam go. Nie chciałam być zbyt od niego oddalona, to że zabiłam jedną z tych istot, nie znaczyło, iż powtórzę ten wyczyn z inną. Na sama myśl o tym znów dostałam mdłości.
– Od dawna to robisz? Łowisz te stwory?
– Od szesnastego roku życia. Mój ojciec był Łowcą, nauczył mnie wszystkiego, co sam wiedział i umiał. Zazwyczaj nie schodzę do Otchłani, tu jest niebezpiecznie nawet dla mnie. Część stworów unika Łowców, wyczuwają, że jesteśmy niebezpieczni. Też będą myśleć tak o tobie – wyjaśnił. Kiwnęłam głową. Rozglądnęłam się dookoła. Przez półmrok nie mogłam ocenić, jak wielkie jest to miejsce, gdyż mój wzrok sięgał ledwie kilka metrów dalej. Oświetlały to miejsce grzyby i kwiaty.
U pierwszych nie świeciły kapelusze, lecz strzępki, które sięgały dużo dalej, natomiast rośliny nie wyglądały wcale na miłe. Nie miały płatków, lecz kolce, które tworzyły klatkę. W środku znajdowała się jasna kula. Nie wiedziałam, do czego służyła dopóki nie ujrzałam jak mały owad usiadł na niej. Został zamknięty w sidłach kwiatu.
– Skąd wiesz, dokąd mamy iść? – zapytałam.
– Widzisz tamtą jasną kulę? – zapytał, wskazując ręką na świecący obiekt. Unosił się w powietrzu. Przypominał słońce, ale była zdecydowanie mniej jasny. Zdziwiłam się, że wcześniej go nie zauważyłam. – Znajduje się nad zamkiem Króla. To tam trafiła twoja córka.
– Co on z nią zrobi? – Nie wiedziałam, czy chcę usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Ten spojrzał na mnie. Zaczął mówić.
– Opowiedział mi o tym inny Łowca. Był jednym z najlepszych, dopóki nie rozerwały go te potwory – powiedział Arnold. Przez chwilę milczał, jakby chciał oddać mu hołd. – Król żyje od wieków, kiedyś był przeciętnym czarodziejem, lecz zmienił się. Raz moc wymknęła się spod jego kontroli, gdy nie mógł zapanować nad złością do swojej żony. Odkrył, że go zdradza.
– Co to ma do mojej córki? – spytałam. Prawie potknęłam się o kamień. Arnold złapał mnie w ostatniej chwili. Uśmiechnęłam się lekko.
– Za chwilę do tego dojdę – odparł. – W miejscu, gdzie stał powstała pierwsza Krawędź. Wszyscy myśleli, że nie żyje. Taki wybuch mocy był śmiertelnie niebezpieczny, wtedy po raz pierwszy pożywił się strachem. Należał do jego żony i kochanka. Był to desperacki krok, gdyż w ten sposób nie mógł już odtworzyć samodzielnie swojej mocy. Zabrał go tak dużo wraz z siłą witalną, że skamienieli, dosłownie. To go zmieniło.
– Trafił do Otchłani? – przerwałam mu.
– Wtedy to była zwykła, pusta dziura, lecz później pojawiły się te stwory, roślinność. – Spojrzałam na niego zdziwiona, nie rozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. Musiało w jakiś sposób powstać to miejsce, prawda? – Są różne teorie, jak do tego doszło. Niektórzy twierdzą, że to on je stworzył, zamieniając koszmary w rzeczywistość. Inni myślą, iż uwolnił mrok ukryty pod ziemią.
– Co do tego ma moja córka?
– Dzieci łatwiej jest przestraszyć niż dorosłych, a on żywi się strachem. Im go więcej, tym większe staje się jego królestwo. Istnieje jednak granica ich odporności, jeśli ją przekroczy kamienieją – powiedział Arnold. Spojrzałam na niego przerażona. Moja biedna Eliza, na myśl, że jakiś zły czarnoksiężnik będzie ją straszyć, zrobiło mi się słabo.
Maszerowaliśmy już od półgodziny. Z każdym kolejnym krokiem robiło się coraz bardziej duszno i gorąco. Pojawiły się pierwsze gejzery, które Arnold omijał z łatwością. Ja o mało na jeden się nie przewróciłam, kiedy pod moimi nogami przebiegło stworzenie, wyglądające na połączenie pancernika ze stonogą.
Miałam zdecydowanie nie najlepszy strój do wędrówki. Sukienka tuż przed kolano i baleriny, które obcierały mnie. Kupiłam je niedawno, lecz teraz zdawało mi się, że minęły wieki. To wszystko wydawało mi się złym snem, ale czułam pot, spływający mi po plecach, ból w stopach i każdą nierówność podłoża.
Arnold zatrzymał się tak gwałtownie, że wpadłam na jego plecy. Gestem kazał mi być cicho. Nie zamierzałam protestować. Dopiero po chwili zrozumiałam jego zachowanie. Ujrzałam stwory podobne do tego, który porwał mi córkę. Teraz mogłam się im przyjrzeć z bliska. Stałam bez ruchu, obserwując każdy ich ruch.
Mieli kły dużo większe niż myślałam, z ich pysków spływała gęsta ślina pomieszana z krwią. Wysokie na dwa metry istoty szły powoli, a pod naciskiem ich łap tworzyły się zagłębienia. Były olbrzymie. Najgorsze wydawały się oczy, czerwone tęczówki otoczone czarną obwolutą.
Arnold dotknął mojego ramienia, gdy poszli. O mało nie krzyknęłam ze strachu. W porę się opanowałam. Gestem ręki kazał mi iść za sobą. Moje serce nadal biło jak szalone po spotkaniu z tymi strasznymi istotami. Gdyby nas zauważyły, nie mielibyśmy szans.
Spojrzałam w górę w poszukiwaniu kuli światła, do której zmierzaliśmy. Robiła się coraz większa. Stwierdziłam, że idziemy w dobrym kierunku. Nigdy nie pomyślałabym, że coś takiego może mi się przydarzyć. Potwory i inne szkaradztwa niedawno ujrzałam na własne oczy, a ja wkroczyłam z własnej woli do ich królestwa. Nigdy bym siebie nie uznała za odważną. Bałam się, ale musiałam być dzielna dla Elizy.
Arnold spojrzał na mnie, sprawdzając jak sobie radzę. Nadal szłam, co można było uznać za sukces, gdyż przeżycie w tym świecie graniczyło z cudem. Co chwilę słyszałam jakiś szelest albo dźwięk pazurów, trących o kamienie. W półmroku dostrzegałam żółte, czerwone lub białe ślepia, które tylko czekały na mój błąd.
Nagle Arnold zniknął mi z oczu. W jednej chwili był, a w następnej już nie. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Czułam, że za chwilę panika mnie ogarnie. Sama bez ochrony w świecie potworów. Usłyszałam jego głos.
– Pomóż mi – rzekł. Zrobiłam jeszcze krok i spojrzałam w dół.
Wisiał, trzymając się gałęzi, a pod nim płynęła lawa. To wyjaśniało gorąco, które zaczęło tutaj panować. Wiedziałam, że długo tam nie wytrzyma. W jego oczach nie ujrzałam jednak strachu, jakby wiedział, że mu pomogę. Rozglądnęłam się dookoła. Potrzebowałam jakiejś liny lub gałęzi. Mój wzrok padł na ogromną pajęczynę.
Zawsze bałam się pająków. Ich osiem odnóży, wiele oczu. To był mój najgorszy koszmar. Na samą myśl o nich większych stukrotnie zadrżałam. Nawet filmów o nich nie mogłam oglądać, tak bardzo się bałam. Zdjęcia zasłaniałam ręką. Wzięłam głęboki oddech i policzyłam do dziesięciu. Starałam się nie myśleć, że wprowadzają jad do ciał swoich ofiar, który rozkłada ich wnętrza na papkę.
Oderwałam kawałek materiału z sukienki, przez co stała się krótsza o jakieś piętnaście centymetrów. Podzieliłam ją na dwie części przy pomocy sztyletu od mojego nowego znajomego, który wisiał nad strumieniem gorącej lawy. Owinęłam płótnami dłonie. Odcięłam sztyletem odpowiednio długi fragment i owiniętymi rękami złapałam sznur. Był kleisty. Obtoczyłam go w ziemi. Już nie był ledwie widoczny. Musiałam znaleźć coś, do czego mogłabym go przywiązać. Ujrzałam stalagnat. Owinęłam wokół niego pajęczynę, a drugi koniec rzuciłam Arnoldowi. Nie widziałam, jak się po nim wspina. Zamarłam, widząc przed sobą mój najgorszy koszmar.
Gigantyczny pająk, którego odnóża pokrywały drobne, czarne włoski. Z jego szczękoczułek kapała żółtawa ciecz. Nie potrafiłam wykonać nawet najmniejszego ruchu, strach mnie sparaliżował. Moje serce biło jak szalone. Oczy stwora patrzyły prosto na mnie. Zbliżał się. Kiedy był kilka centymetrów ode mnie, padł martwy. To Arnold przebił go mieczem. Opadłam na kolana i zaczęłam się śmiać. Ogarnęła mnie taka ulga. Z moich oczu ciekły łzy.
– Wszystko okej? – zapytał.
– Chyba tak. Nie cierpię pająków – odparła. Ten uśmiechnął się lekko i kiwnął głową.
– Chodźmy. Nie mamy wiele czasu – przypomniał. Nie protestowałam. Musieliśmy znaleźć Elizę i ją uratować. To wydawało się niemożliwe, ale przecież takie słowo nie istnieje w moim słowniku.
– Jak przedostaniemy się na drugą stronę? – Na dole oczywiście musiała płynąć lawa. Upadku nikt, by nie przeżył. Oczami wyobraźni ujrzałam swoje zwęglałe szczątki.
– Pójdziemy wzdłuż, może będzie gdzie zwężenie lub jakiś most – zaproponował. To miało sens. Ruszyliśmy, mając po lewej stronie strumień lawy. Musieliśmy się przedzierać przez kłujące krzaki. Miałam poranione całe nogi i ręce. Zazdrościłam Arnoldowi płaszcza oraz długich spodni. Dla niego kolce to nie był problem.
Wskazał mi ręką na przewężenie, miało jakieś dwa metry. Skoczył jako pierwszy. Zrobił to z taką łatwością, jakby przepaść była dwa razy węższa. Ja musiałam wziąć rozbieg. Cofnęłam sie kilkanaście metrów. Zaczęłam biec. Balerina spadla mi z nogi, co sprawiło, że straciłam rytm i uderzyłam głową o ziemię. Wstałam. Zrzuciłam drugiego buta. Bez nich będzie mi prościej, stwierdziłam. Zaczęłam biec jeszcze raz, tuż przed krawędzią ogarnął mnie strach. Stanęłam jak wryta, niemal wpadłam przez to do lawy. Arnold spojrzał na mnie.
– Złapię cię. Zaufaj mi – rzekł. Patrzył prosto w moje oczy. Kiwnęłam głową. Ufałam mu. Wzięłam wdech. Spróbowałam ponownie. Rozpędzona przeleciałam nad krawędzią. Wylądowałam wprost w jego ramionach. Był przyjemnie ciepły. Czułam się przy nim bezpiecznie. Na moment zapomniałam, gdzie jesteśmy. Chwila prysła, gdy odsunął się ode mnie.
Mogliśmy ruszyć dalej. Byliśmy już naprawdę niedaleko. Widziałam zarys zamczyska. Wykute w czarnej skale, górowało nad wszystkim innym. Nierówne, ostre kontury nadawały mu drapieżnego wyglądu. W oknach paliło się pomarańczowe światło.
Arnold szedł tuż przede mną. Wyglądał jakby i na nim ta budowla zrobiła wrażenie. Może nigdy jej nie widział. Do mojego nosa doszedł koszmarny smród. Przypominał zapach siarczków. Nie wiedziałam, skąd pochodzi dopóki nie ujrzałam tych dziwnych kwiatów. Wypuszczały żółty pyłek raz za razem. Ujrzałam, że Arnold zaczął się zachowywać jak pijany. Zataczał się, coś bełkotał. Domyśliłam się, że to przez te rośliny. Odsunęłam się od nich. Musiałam jak najszybciej go stamtąd wyprowadzić. Ponownie skróciłam moją sukienkę. Zawiązałam sobie materiał na ustach i nosie. To było lepsze niż nic. Starałam się zbytnio nie oddychać.
Weszłam między kwiaty. Wzięłam Arnolda za rękę. Ten nie opierał się. Prawie upadł. Podtrzymałam go. Wyszliśmy z tego pola kwiatów. Przed oczami latały mi mroczki od ciągłego wstrzymywania oddechu. Wypuściłam powietrze z płuc i wzięłam głęboki wdech. Ten wydawał się stracić przytomność. Nie oddychał.
Nie dałam się ponieść panice. Zatkałam mu nos palcami prawej ręki i złączyłam swoje usta z jego. Wprowadziłam do płuc mężczyzny powietrze. Ujrzałam jak jego klatka się unosi. Po chwili zaczął kaszleć. Zgiął się w pół. Z jego ust wylatywały zbitki żółtego pyłku kwiatów. Spojrzał na mnie.
– Co się stało?
– Te kwiatki prawie cię zabiły. Ich pyłek blokuje drogi oddechowe – odpowiedziałam. – Przez chwilę nie oddychałeś i musiałam zastosować technikę usta-usta. – Nie wiedziałam, dlaczego to powiedziałam. Jakby język mi się rozwiązał. To na pewno przez ten koszmarny pyłek.
– Pocałowałaś mnie?
– Raczej uratowałam życie, znowu – odpowiedziałam. – Masz bardzo miękkie usta. – Nieświadomie spojrzałam na nie. Były kuszące. Idealnej wielkości, dobrze zarysowane. Nad nimi te cudne piwne oczy z śmiesznymi ciemnymi plamkami. Musiałam przyznać, że Arnold był przystojny.
– Twoje też są piękne. Cała jesteś. – Spojrzałam na niego. Nie wiem, jak to się stało, że nasze usta sie znowu złączyły. Poczułam słodycz miodu, gdy mnie całował. Jego dłonie zanurzyły się w moich włosach. Moje ręce nie były wcale lepsze. Badały jego umięśnione plecy. Nie chciałam przestawać.
Odsunęliśmy się od siebie. Oddychaliśmy ciężko. Nadal czułam smak jego ust na swoich. Dotknęłam ich dłonią, chcąc zachować go na dłużej. Pragnęłam to powtórzyć. Czułam, jak moje serce przyspiesza za sprawą tego mężczyzny. Wstałam z ziemi. O czym ja w ogóle myślałam?
– Powinniśmy znaleźć inna drogę – rzekłam, gdy odzyskałam przytomność umysłu.
– To dobry pomysł. Nie wiem, co mnie opętało. Wybacz, jeśli cię uraziłem – powiedział.
Spuścił wzrok, jakby się bał, jak to przyjmę i co powiem. Podeszłam bliżej. Mój mózg jakby na nowo się wyłączył, a kontrolę przejęło serce. Pocałowałam go krótko, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Ten odwzajemnił go, a ja poczułam się znowu jak zakochana nastolatka.
– Powinniśmy już iść – odezwałam się, gdy nasze usta się rozdzieliły.
Ten nie wykrztusił z siebie słowa, pokiwał głową. Ruszyliśmy w prawo, żeby obejść tę łąkę pełną strzelających pyłkiem kwiatów. Uśmiechnęłam się. Obiecałam sobie, że gdy to wszystko się skończy zaproszę Arnolda na kawę. Na razie musiałam się skupić na ocaleniu Elizy.
Moje nogi zaprotestowały, gdy trafiliśmy na ścieżkę pełną ostrych kamieni. Stopy były bez żadnej ochrony, zaczęłam żałować, że pozbyłam się balerin. Syknęłam z bólu, gdy trafiłam na zakończony szpicem kamień. Arnold odwrócił się w moją stronę. Spojrzał na moje stopy. Brudne i poranione. Przyklęknął przy nich. Nie mogłam już oderwać materiału z mojej sukienki i tak była już zdecydowanie zbyt krótka. Arnoldowi nie wydawało się to przeszkadzać, wręcz przeciwnie. Jego wzrok wędrował coraz wyżej po moim ciele. Nim zorientowałam, co chce zrobić byłam na jego rękach. Nie mówię, że mi się to nie podobało, ale jednak wolałabym, żeby miał je wolne tak na wszelki wypadek.
– Jeśli zobaczysz cokolwiek, powiedz mi o tym, wtedy cię opuszczę na ziemię – szepnął.
– Dobrze – odpowiedziałam.
Arnold wydawał się w ogóle nie męczyć. Jakbym była lekka jak piórko, a przecież trochę ważyłam. Rozglądałam się dookoła. Okolica wyraźnie się zmieniła. Tutaj pojawiły się drzewa, o ile tak mogłam je nazwać. Miały gałęzie pokryte jakby wypustkami. Znajdowały się na nich lśniące kryształy, były naprawdę piękne.
Łowca odstawił mnie na ziemię, gdy ścieżka z ostrych kamieni się skończyła. Stanęliśmy tuż przed mostem prowadzącym prosto do zamku. W fosie zamiast miłej, chłodnej wody płynęła lawa, która buchała do góry.
– Pójdę pierwszy, kiedy przejdę ruszysz za mną – poinformował mnie. Nie zamierzałam protestować.
Zamek z bliska wyglądał jeszcze gorzej niż z daleka. To, co wcześniej wydawało mi sie skałą było w istocie zastygłą lawą, a ostre kontury uzyskał przez wystające z niej kolce, niektóre większe ode mnie. Nad nim latały stwory o paskudnych pyskach i skrzydłach nietoperza. Moją pierwszą myślą były gargulce.
Arnold przeszedł bez większego problemu, chociaż most nie należał do najszerszych. Miał może dwie stopy szerokości, a jego powierzchnia nie była idealnie równa. Ruszyłam przed siebie, ciesząc się, że chodzenie po krawężniku, należało do moich ulubionych zabaw, gdy szłam gdzieś z Elizą. Może było to dziecinne, ale teraz wielce mi pomogło. Został mi metr. Złapałam wyciągniętą w moją stronę rękę mężczyzny. Podziękowałam. Weszliśmy do zamczyska.
Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Środek oświetlały pochodnie, które zapalały się, gdy szliśmy obok nich samoistnie, jakby miały czujnik na podczerwień, ale to raczej było niemożliwe. Wszędzie były posągi. Głównie dzieci, ale ujrzałam też kilku dorosłych. Mieli stroje z różnych epok. Czyżby to z nich wyssał cały strach, aż zamienili się w kamienie?
Zatrzymałam się, gdy pod wielkimi drzwiami ujrzałam bestie, takie jak ta, która porwała moją córkę. Te nie zaatakowali nas, co mnie zdziwiło, a olbrzymie drzwi otworzyły się, jakby ktoś chciał, żebyśmy weszli. Złapałam Arnolda za dłoń. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa.
W środku ujrzeliśmy człowieka. Zamarłam. Znałam go. Nawet bardzo dobrze. Te same miodowe oczy, uśmiech, od którego nie raz miękły mi kolana. To był Tomek. Nic z tego nie rozumiałam.
– Z czasem jeszcze wypiękniałaś, Sandro. Tyle lat minęło. – Przez krótka chwilę nie mogłam wykrztusić z siebie nawet słowa, ale kontrolę przejął gniew.
– Zostawiłeś mnie samą z dzieckiem.
– Musiałem, w Otchłani pojawił się bunt, pięć lat zajęło mi stłumienie go, a teraz możemy być znowu razem i wychować NASZĄ córkę – rzekł. – Wiedziałem, że po nią przyjdziesz. Nie mów, że za mną nie tęskniłaś, skarbie. – Podszedł bliżej. Chciał mnie pocałować, lecz ja mu na to nie pozwoliłam. Uchyliłam się zręcznie. Co ten idiota myślał? Porywa moją córkę, okazuje się Królem mroku, a teraz chce, żebyśmy byli razem?
– Nic już nas nie łączy. Oddaj MOJĄ córkę – poleciłam. Spojrzałam prosto w jego miodowe oczy.
– To przez niego, prawda? Widziałem wasz pocałunek, omamił cię. Kiedy zginie, będziemy mogli być znowu razem jak dawniej – powiedział, a w jego spojrzeniu ujrzałam szaleństwo. Gestem ręki przyzwał stwory. Zbliżały się. Arnold wyciągnął miecz, żeby się bronić. Stanęłam przed nim z rozpostartymi ramionami.
– Nie pozwolę ci na to. Zostaw go w spokoju.
– Jesteś taka sama jak Karmen. Myślałem, że będziesz inna, lecz się pomyliłem. Masz jeszcze szansę, zostań moją królową – rzekł.
– Pozwól mu odejść, a będziemy razem. Tego pragniesz, prawda? – Błagałam w myślach, by złapał haczyk.
– Tak, ale chcę szczerego uczucia. Twojej miłości. Czy zdołasz mnie na nowo pokochać? – zapytał. Podszedł bardzo blisko mnie. Na swojej twarzy czułam jego oddech.
– Potrzebuję czasu, ale jest to możliwe.
Wiedziałam, że zechce mnie pocałować. Nie myliłam się. Jego usta próbowały mnie pożreć. Atakowały moje. Oddałam mu pocałunek, chociaż najchętniej umyłabym usta. Wyczułam sztylet w swojej dłoni. Miałam tylko jedną szansę. Nie mogłam się zawahać. Ugodziłam go prosto w serce. Ten odsunął się ode mnie zszokowany. Spojrzał na wystającą z jego piersi rękojeść.
Po chwili jego ręce zaczęły zamieniać się w pył. Kolejne części ciała Króla odlatywały w postaci tych drobin. Patrzyłam na to zszokowana. Arnold również nie mógł się nadziwić. Oślepiło mnie światło. Mrugnęłam kilka razy i rozglądnęłam się dookoła. Cały mrok odszedł wraz z Królem. Przerażające istoty zamieniły się w zwierzęta. Obok Arnolda kicały właśnie króliki, a jakiś kot się do mnie łasił. Posągi zmieniły się na nowo w ludzi. Byli oszołomieni. Nie wiedzieli, co się dzieje. Pod moimi stopami ujrzałam zieloną trawę. Jej drobne źdźbła łaskotały mnie. Kula teraz była jasna jak słońce, nie mogłam na nią patrzeć.
Arnold objął mnie ramieniem. Oparłam głowę na jego barku. Wyczuwał moje wyrzuty sumienia, wiedziałam, że przez wiele lat nie będę mogła spać spokojnie przez to, co zrobiłam. Może był zły, ale ta jego dobra część kochała mnie. Dzięki niemu miałam Elizę. Poczułam ulgę, gdy ujrzałam moją córkę. Siedziała na trawie i przecierała zaspane oczka. Podbiegłam do niej.
– Mama? Gdzie jesteśmy? – Liczyłam, że porwanie uznała tylko za zły sen albo wyparła je z pamięci.
– To miejsce jeszcze nie ma nazwy, ale myślę, że powinnyśmy wrócić do domu – rzekłam. Podszedł do nas Łowca, którego właśnie pozbawiłam zajęcia. – To Arnold, mój nowy przyjaciel.
– Dzień dobry, panu. Jestem Eliza – przedstawiła się.
Po moich policzkach ciekły łzy. Otarłam je, by nie zobaczyła ich moja córeczka. Ta jednak była spostrzegawcza. Zapytała, dlaczego płaczę. Odpowiedziałam, że ze szczęścia. Złapałam ją za drobną rączkę. Po mojej drugiej stronie szedł Arnold, który oplótł palce wokół moich. Ruszyliśmy do wyjścia z już nie takiej strasznej Otchłani.
Rozglądnęłam się dookoła i ujrzałam małą wróżkę. Wylądowała na róży. Niedaleko Biegła rusałka Uśmiechnęłam się lekko. Zdecydowanie bardziej wolałam nową wersję Otchłani, magiczną, ale przyjazną. .
Jednak cały ten świat nie dorównywał szczęściu, jakie czułam, na myśl, że moja córka jest już bezpieczna. Ta spojrzała na mnie i uśmiechnęła się radośnie. Zaczęła podskakiwać z nogi na nogę. Nie mogłam się powstrzymać i do niej dołączyłam. Nawet Arnold zaczął skakać. Nie spodziewałam się tego po nim. Śmiałam się po części z radości, ale też i ulgi. W końcu było po wszystkim.
Teraz już wiem. Nie ma rzeczy niemożliwych, zło może stać się dobrem, wystarczy tylko mieć odwagę, by wejść do Otchłani.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top