Rozdział 1- Cavandor
Doses i jego uczeń szli do królewskich stajni znajdujących się na wysokim zamku, poza wydrążonymi we wnętrzu góry królewskimi komnatami, które właśnie przemierzali. Zgodnie z harmonogramem nastała pora, aby chłopiec zgłębił sztukę jeździectwa. W oczach panicza konie były niczym innym, jak niebezpiecznymi bestiami, dlatego każdy kolejny krok był jak wędrówka na szafot. Młody następca tronu niechętnie podążał za mistrzem mijającym kolumny podtrzymujące sklepienie hali prowadzącej na dziedziniec. Echo ich kroków odbijało się od ścian, w których próżno było szukać cegieł, bądź kamiennych bloków. Wreszcie włócznicy o niebieskich opończach otworzyli przed nimi stare i masywne wrota, a promienie słoneczne, które wdarły się do środka, nieco oślepiły Ricarda. Mogąc już odetchnąć świeżym powietrzem i podziwiać rozciągające się wokół widoki, młodzieniec skierował spojrzenie w stronę pomnika rycerza. Postanowił więc podjąć ostatnią próbę odwleczenia nieuniknionego.
― Mistrzu, kogo przedstawia ten pomnik? — spytał, choć niespecjalnie interesowała go odpowiedź jego mentora.
― Mój Lordzie, widziałeś ten pomnik wielokrotnie. Czemu pytasz o to właśnie teraz? ― Mistrz Doses zmarszczył brwi, przewidziawszy cel księcia.
― Wiem, ale jestem ciekaw, kim on był.
Zatrzymali się przed pomnikiem. Na kamiennym cokole stał równie kamienny rycerz, wsparty o swój miecz i spoglądający w kierunku baszty, będącej jedynym przejściem, prowadzącym do niżej położonej części zamku, zamieszkiwanej przez tutejszą szlachtę. Teraz krata w bramie wieży była opuszczona, a most zwodzony podniesiony.
― Ten pomnik został wykonany przez najznakomitszych rzeźbiarzy swojej epoki. Było to, zanim nasi przodkowie najechali tę ziemię. Patrzysz teraz na Ingvara, najznamienitszego z nieśmiertelnych.
Starzec pogłaskał swoją długą, białą brodę i usiadł na zimnym cokole. Jego ciało potrzebowało odpoczynku. Młody chłopiec usiadł obok niego.
― Zgodnie z tym, co podają stare zwoje ― ciągnął mędrzec. ― po wielkiej burzy tajemnicza energia rozproszyła się po świecie. W każdej dekadzie kilku nowonarodzonych otrzymywało specjalny dar: nieśmiertelność. Żaden człowiek nie mógł ich zabić, odzyskiwali zdrowie po każdej otrzymanej podczas bitwy ranie, a na ich ciałach nie było żadnych blizn.
― Mistrzu, jeśli byli nieśmiertelni, to dlaczego tu jest pomnik jednego z nich?
Mędrzec spojrzał na Ricarda swymi pełnymi wiedzy oczyma.
― Dawno temu, kiedy Asghar uznał, że narodziła się wystarczająca liczba nieśmiertelnych, niebo ponownie spowiła ciemność, a z niebios rozległ się jego głos. O ile dobrze pamiętam treść zwojów, to głos ten mogli usłyszeć jedynie nieśmiertelni. Stary Bóg nakazał każdemu z nich, aby własnoręcznie wykuli miecz z rudy silverytu, hartując go we własnej krwi. Objaśnił również, że klątwa długowieczności dobiegnie końca, gdy za pomocą wykutego przez siebie miecza zakończą żywot jednego z Nowych Bogów, gdyż tylko jeden może zasiąść na ojcowskim tronie — mówił mistrz, a Ricard słuchał opowieści z otwartymi ustami. Nie spodziewał się usłyszeć o nieśmiertelnych. — Legenda głosi, że wiele lat później jeden z nieśmiertelnych o imieniu Ingvar zebrał armię wiernych mu ludzi i wyruszył na spotkanie z Rignarem i jego mrocznymi hordami. W decydującym momencie bitwy miał miejsce pamiętny pojedynek. Ingvar ruszył na Rignara z całą złością, jaką miał w sercu, chcąc zakończyć boskie rządy. Niestety, kiedy nieśmiertelny uderzył w zbroję Rignara, jego miecz rozpadł się na kawałki, niczym sopel lodu. Wtedy mroczny władca przeszył go swoim czarnym mieczem, wysysając życie z Ingvara.
― Czemu nie słyszałem o tej bitwie? Gdzie miała miejsce? — Mistrz zauważył, że ciekawość Ricarda tym razem była szczera.
― Ludzie zapominają o tym, co było udziałem wcześniejszych generacji. Jeśli rzecz miała miejsce bardzo dawno, traktuje się ją jak mit czy legendę. Dla wielu ten pomnik może przedstawiać kogokolwiek, lecz dla tych, którzy go stawiali, był kimś ważnym. ― Mistrz się uśmiechnął. — Ja jednak wiem, że napis na cokole, zatarty przez czas, mówi o tym, kim on był. Jeśli chodzi o miejsce bitwy, to musiałbym poszukać odpowiednich zwojów. Mogła to być Rignaria albo ziemie na dalekim wschodzie, gdzie o dawnych cywilizacjach pamiętają jedynie ruiny.
― To była piękna historia, mój mistrzu. ― Ricard spojrzał w twarz półboga i poczuł, że jeśli Ingvar mógł walczyć z Rignarem, on może stawić czoło znacznie mniej groźnemu przeciwnikowi. ― Chodźmy do stajni.
― Więc już się nie boisz koni? ― zapytał z uśmiechem Doses.
― Wiedziałeś o tym? ― Chłopiec był zaskoczony.
― Oczywiście, że wiedziałem. ― Mędrzec położył swoją starą dłoń na ramieniu księcia, po czym wstał z cokołu, prostując obolałe kości. Jest taki sam jak Nigel. ― Twój ojciec w twoim wieku również się bał koni.
Mistrz Doses spojrzał na pomnik Ingvara. Chwilę później jego myśli powędrowały do krainy wspomnień.
— Mistrzu! — Doses poczuł szarpnięcie za ramię i skierował spojrzenie na chłopca. — Chodźmy do stajni!
— Dobrze, paniczu. Chodźmy — powiedział mistrz, wyrwany z rozmyślań.
***
Droga do stajni zajęła trochę czasu, gdyż znajdowała się w mieście, poza zamkowymi murami. Twierdza nie posiadała pomieszczeń odpowiednich dla stajni. Królowie Cavandoru nie chcieli szpecić jej terenów budowlą odstającą choć trochę pod względem architektury od dzieł przedwiecznych murarzy. Stanowiło to niedogodność uniemożliwiającą łatwy dostęp do koni, lecz nawet najbardziej brutalnym władcom spod herbu złotego lwa nie można było odmówić estetyki.
Mistrz i jego uczeń musieli odczekać aż strażnicy opuszczą most zwodzony i podniosą kraty w najbardziej wysuniętej na południe wieży strzegącej dostępu na dziedziniec. Kiedy przechadzali się po dolnej części zamku próżno było szukać życia, którym tętniło miasto. To spokojne miejsce służyło głównie za kwatery do spania dla szlachty bawiącej się w mieście, a także dla szlachetnie urodzonych gości króla. Wreszcie przekroczyli czerwone zamkowe mury. Byli w mieście.
Uliczki roiły się od handlarzy rozstawiających swoje towary przed wejściami do domów, które zamieszkiwali. Odgłosy dobijanych transakcji przeplatały się z dzwiękami bibelotów kołysanych przez wiatr. Świeciło słońce, a jego promienie padały na zadaszenia straganów. Do nozdrzy docierały zapachy pieczonego mięsa, doprawione nutą zawartości rynsztoków. Król Ricard dbał o utrzymanie czystości w stolicy, Redcastle, lecz nawet w najlepiej zarządzanym mieście nie dało się uniknąć nieprzyjemnego zapachu, który w takie dni, jak ten był bardziej wyczuwalny.
Mędrzec oraz panicz pokonywali kolejne metry w eskorcie królewkich gwardzistów. Obleczeni w stal mężczyźni mieli na sobie błękitne płaszcze, a każdemu krokowi towarzyszył charakterystyczny odgłos uderzających o siebie elementów lekkich pancerzy. Dwóch gwardzistów szło z przodu torując drogę, dwóch ubezpieczało tyły, zachowując przy tym dystans. Mieli jednak oczy dookoła głowy. Gdyby coś się stało wnukowi króla, ich los byłby nie do pozazdroszczenia.
Mijali kolejne stragany, zmieniały się tylko towary. Mieniącami się kolorami tęczy biżuterię zastąpiły tkaniny. Miejskim zabudowaniom brakowało bogatych i szczegółowych zamkowych zdobień. Powstały one o wiele później i w innych okolicznościach. Podobnie, jak mury okalające miasto.
Ricard podszedł do jednej z fontann, aby zrosić sobie twarz. Mędrzec nie był w stanie określić, czy to ze względu na temperaturę, czy z powodu, że dotarli na miejsce. Sam jednak zrobił to samo, co panicz. Zanurzył stare zmarszczone dłonie w zimnej, niemal lodowatej wodzie i potarł nimi twarz oraz kark. Dotyk chłodu nieco orzeźwił starca.
Królewskie stajnie znajdowały się w murach okalających miasto. O tym, że było się w ich pobliżu świadczyło nie tylko rżenie koni, lecz odgłosy metalu uderzającego o metal. Przy murach znajdowały się bowiem kuźnie, w których płatnerzy i miecznicy parali się swoim rzemiosłem. Wsparci na włóczniach wartownicy strzegący stajni porzucili obserwowanie krzątających się niewiast, gdy tylko zobaczyli obleczonego w brązową szatę Dosesa i jego ucznia w eskorcie innych gwardzistów. Dwójka weszła do środka.
W stajni było wiele koni o przeróżnej maści, lecz Ricard skupił swoje spojrzenie na białym kucyku. Łagodne brązowe oczy zwierzęcia patrzyły w jego stronę. Wewnętrzny strach młodzieńca zniknął, a jego ręka po chwili gładziła kucyka po grzywie. Chwilę potem biały łeb spoczął na ramieniu młodzieńca, który tym samympoczuł rytm bijącego serca.
― Czy ten kucyk może być mój? Jest taki miły i przyjazny ― powiedział Ricard, zwracając się w stronę mistrza, nie przestając go głaskać.
― Oczywiście, a jak go nazwiesz? — starzec uśmiechał się, lecz trudno było to dostrzec pod gęstą brodą. Sięgała mu niemal do pasa, przewiązanego sznurkiem w kolorze brody.
― Nazwę go ― książę Ricard zastanowił się. ― Grom!
― Grom to dobre imię dla bohaterskiego konia ― stwierdził znajomy głos. Młody książę i mędrzec spojrzeli za siebie.
― Mój królu, moja królowo, nie spodziewaliśmy się was tutaj. ― Mistrz Doses ukłonił się.
Król Rodrik Baerston wraz z towarzyszącą mu żoną, królową Celestyną, weszli do stajni. Towarzyszący im gwardziści czekali na zewnątrz. Było ich więcej niż w przypadku eskorty towarzyszącej Dosesowi i Ricardowi.
― Miło was widzieć, dziadku i babciu! ― Ricard pobiegł w ich kierunku i przytulił się do nich.
― Ja też się cieszę, że cię widzę, Ric. ― Król pogładził włosy chłopca i spojrzał na swojego dawnego mentora. ― Proszę kontynuuj i wybacz nam nasze najście. Niebawem znów się zobaczymy ― powiedział i udał się ze swoją małżonką w kierunku kaplicy Amandila.
― Mój Lordzie, nie przewiduję dalszych przeszkód, więc kontynuujmy ― powiedział Doses, kiedy królewska para, jak i strażnicy zniknęli za zakrętem opustoszałej na chwilę uliczki. Po ich zniknięciu uliczka znów zaroiła się od mieszczan, handlarzy i kieszonkowców.
Przyszły władca Redcastle, jak i całych włości rozciągających daleko na wschód i południe, w końcu znalazł się w siodle. Widząc, że chłopiec pewnie w nim siedzi, Doses chwycił za wodze swojego konia i skinął głową w kierunku stajennego, aby ten zajął się kucykiem i siedzącym w nim Ricardem. Będąc już poza stajnią, Doses przejął wodze od stajennego.
— Dokąd jedziemy mistrzu? — spytał panicz, czując w pośladkach każdy ruch kucyka, który kiedyś będzie rumakiem.
— Trudno to nazwać jazdą — odparł mędrzec. Gwardziści eskortowali ich do bramy wychodzącej za miasto. Doses zabronił im podążania w ich ślady. Usłuchali. W końcu mędrzec miał od monarchy pozwolenie na wypady poza stolicę. Ponadto, co mogło ich spotkać pod murami. — Zobaczymy, jak sobie poradzisz za murami miasta.
— Powinno być dobrze. — Ricard uśmiechął się. Mistrz nie podzielał jednak młodzieńczego entuzjazmu.
Twój ojciec też tak mówił w twoim wieku.
Za bramą rozciągał się Czerwony trakt, który w pewnym momencie znikał w lesie. Sam zaś trakt prowadził do największego miasta południa, Clearford. Ricard rozglądał się dookoła, lecz nie dostrzegł niczego poza porośniętymi roślinnością zboczami Szarych Gór i lasami okalającymi mniej górzyste tereny.
— Pora jechać. — Mistrz wręczył swemu uczniowi wodze kucyka, a sam dosiadł swojego rumaka, zastanawiając się, jak skończy się ich przejażdżka. — Staraj się trzymać traktu i nie rób gwałtownych ruchów.
***
Król i królowa właśnie minęli ostatnią bramę oddzielającą ich od ścieżki do kaplicy. Dumny, złoty lew Baerstonów spoglądał na nich z łopocących na wietrze sztandarów. Ścieżka pokryta była trawą, od strony gór osłaniały ją skały, a drugiej broniły mury. Gdy droga skręciła w lewo, para znalazła się między drzewami wystarczająco niskimi, aby mogły zakorzenić się w takim miejscu. Było to również możliwe dzięki górskiej szczelinie, pozwalającej na rozwój takiej roślinności.
― Spójrz na te kwiaty, czyż nie są piękne? ― powiedziała Celestyna z radością w głosie.
― Tak, moja droga, masz rację. ― Król skłonił się i zerwał kilka z nich, po czym wręczył swojej żonie.
― Dziękuję ci, mój kochany! ― Królowa uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
― Ciągle masz ten sam uśmiech.
Rodrik odwzajemnił pocałunek po czym ruszyli w dalsza drogę. Wkrótce dotarli do celu i usiedli na kamieniu nieopodal kaplicy. Była to niewielka rzeźba wyobrażająca Amandila dzierżącego miecz. Sama rzeźba skryta była pod kamiennym daszkiem wspartym na czterech kolumnach. Udekorowana była kwiatami, powoli tracącymi życie. Widząc to królowa położyła obok świeże, które trzymała w rękach, a których zapachem zdążyła się nasycić.
― To nasze kolejne spotkanie, Davidzie. ― Król spojrzał na kwiaty otaczające kaplicę. Nie mógł się jednak odważyć by wymówić imię jego matki. W konarach drzew słyszał świergot ptaków, dla których wysokość nie stanowiła problemu. Powietrze było świeże i pozbawione zapachów stolicy. Idealne miejsce do rozważań.
Królowa chwyciła rękę króla. Stara twarz, poorana zmarszczkami odpowiedziała smutnym uśmiechem. Król był gładko ogolony, a jego niegdyś czarne włosy od dawna miały barwę śniegu. Tylko jego oczy pozostały takie, jak kiedyś.
― Nie przetrwałbym bez ciebie, Celestyno.
Kobieta spojrzała na niego. W jej spojrzeniu było ciepło, równie ogrzewające, co ogień buchający w zimne wieczory z paleniska. Jak błękitne wody gorącego źródła, w których chce się pozostać.
― Jestem tu, by trwać u twojego boku, Rodriku.
― Dobrze, że cię mam, moja droga.
― Jesteś najlepszym, co mi się przytrafiło w życiu.
Para siedziała w ciszy przerywanej śpiewem ptaków. Wiatr wprawiał w ruch liście i orzeźwiał twarze monarszej pary. Drzewa dotykały się gałęziami. Słońce nie było tak dokuczliwe, jak mieście. Góry stanowiły doskonałą kryjówkę przed żarem.
― Wciąż pamiętam jego czarne oczy, takie same, jak u jego matki ― rzekł król. Szybko jednak pożałował swoich słów. Królowa jednak znała go wystarczająco długo, by wiedzieć, jak się czuje.
― Już dobrze mój drogi. Wiem, że zawsze będzie obecna w twoim sercu. ― Położyła swoją głowę na jego piersi. Król objął ją i pogładził jej szare włosy.
― Była miłością mojej młodości, a ty jesteś miłością mojego życia.
Te słowa ogrzały serce królowej i sprawiły, że jej oczy zaczęły błyszczeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top