Rozdział 2- Cavandor
Ojciec i syn podążali Czerwonym traktem do Redcastle. Starszy z podróżujących został powołany na stanowisko kowala, co tłumaczyło znaczną ilość żelaza i stali znajdującą się na jego wozie ciągniętym przez starego, siwego konia. Eric Mildward podróżował wraz z synem, dla którego była to najdłuższa wyprawa, jakiej kiedykolwiek doświadczył. Odkąd opuścili Clearford, największe miasto południa, zdążyło upłynąć wiele dni.
― Ojcze, jak daleko jest do Redcastle? ― spytał znudzony Edgar, dwunastoletni chłopiec. Wędrówka na północ zdawała się nigdy nie kończyć. Przerywały ją jedynie postoje w przydrożnych gospodach lub wioskach. Tylko raz zatrzymali się w pobliżu większego grodu. W trakcie wędrówki krajobraz płynnie przechodził z równin w pagórki, a potem w wyżyny. Przez pewien czas Czerwony trakt prowadził przez lasy wypełnione dźwiękami ptaków, a kiedy znikali spod osłony drzew mieli przed sobą tylko pola ciągnące się aż po horyzont, gdzie majaczyły kontury zamków okolicznych feudałów.
― Jesteśmy prawie na miejscu, bądź cierpliwy. ― Mężczyzna wskazał na stolicę, w której przed laty przyszedł na świat. ― Widzisz ten zamek z czerwonej cegły?
― Czy to nasz cel? — spytał Edgar. Patrzył teraz na miasto zbudowane u podnóża gór, nad którym górował czerwony zamek. Mury zewnętrzne, okalające stolicę, miały kremowy odcień. Byli jednak zbyt daleko, aby mógł rozpoznać barwy sztandarów zatkniętych na szczytach wież.
― Tam właśnie zmierzamy, ale wątpię, aby ktoś nas zaprosił na sam zamek — oznajmił ojciec. — Co najwyżej zobaczymy króla na jednej z ulic.
― Czemu musimy tam jechać? Nie mogliśmy zostać w Clearford? — spytał chłopiec.
― Nie ― odpowiedział ze smutkiem kowal. Kiedyś przywyknie do nowego miejsca. Tak jak ja przyzwyczaiłem się do Clearford. ― W Redcastle zarabia się więcej, a my potrzebujemy złota.
― Mięliśmy wystarczająco złota, więc dlaczego? ― drążył syn. Podmuch wiatru mocniej poruszył czerwonymi liśćmi okolicznych drzew. Większość listowia w królewskim lesie miała taki właśnie kolor. Mieszkający w jego okolicy ludzie mówili, że tam straszy. Inni zaś, że liście są czerwone, gdyż piły krew ofiar pomieszkujących tam dzikich bestii. Jeden ze znaczniejszych rodów Cavandoru, Oakfield, obrał sobie nawet za herb czerwony liść dębu, a jego włości nosiły nazwę Czerwonego Lasu.
― Zadajesz za dużo pytań. ― Rozmowa z synem rozdrapywała stare rany. Eric lubił syna za to, że zadawał pytania, a nie był zamkniętym w sobie młokosem. Teraz jednak jego dociekliwość była ponad ojcowskie siły. ― W Clearford było zbyt wiele smutnych wspomnień.
― Czy to dlatego, że mama umarła?
Powóz zatrzymał się, wprawiając w ruch dobytek znajdujący się na wozie. Siwy koń zaś parsknął i zakołysał łbem, ciesząc się z chwili odpoczynku. Podkute kopyta rozgrzebały nieco ubity, rozgrzany przez słońce gościniec.
― Tak. ― Ton mężczyzny był pełen smutku. Pomimo czterdziestu lat wyglądał na o wiele starszego. Żałoba i wieloletnia nędza zrobiły swoje. ― Każda chwila w tamtym mieście byłaby dla nas bolesna.
― Już dobrze, jestem tutaj. ― Chłopiec położył swoją dłoń na ramieniu ojca. ― Nie powinienem o tym mówić.
Mężczyzna objął go i poczuł bicie jego młodego serca. Tylko on mu pozostał na świecie. Jedyna osoba, dla której starał się żyć. Mogliby pozostać w objęciach, lecz kątem oka dostrzegli jeźdźca, który stracił kontrolę nad swoim kucykiem, który pędził w las. Wkrótce usłyszeli jego upadek i dobiegający z lasu jęk.
― Co to było, ojcze? — spytał Edgar. Siwy koń znowu ciągnął powóz w stronę stolicy.
― Założę się że, nigdy wcześniej nie widział konia. ― Mężczyzna uśmiechnął się i spojrzał na syna. Edgar mógłby się nauczyć jazdy konnej. Nie zaszkodziło by mu to.
Po chwili dostrzegli grupę bandytów, która majaczyła między drzewami. Nie wydawali się być przyjaźnie nastawieni wobec jeźdźca. Edgar spoglądał to na zarośla, to na swój miecz wystający z wozu. Ojciec kiedyś wykuł mu go, aby mógł sobie poćwiczyć. Eric wykonał go na wzór krótkiego miecza mytalońskiego. Nie zastanawiając się długo, chwycił go i ruszył w stronę ruszającej się zieleni.
― Wracaj Edgar! — zawołał Eric, ze strachem w oczach, a zarazem zdumiony lekkomyślnością swojej latorośli.
― Musimy mu pomóc! ― chłopiec krzyknął błagalnym tonem, nie przestając biec w obranym przez siebie kierunku.
Ojciec starał się go powstrzymać, lecz dziecko było zbyt szybkie. Mężczyzna zdecydował chronić swego jedynego syna. Wygrzebał miecz dwuręczny z pomiędzy sterty żelastwa i pobiegł za synem.
Ten dzieciak pewnego dnia straci głowę.
W międzyczasie grupa łotrów była zajęta straszeniem chłopca, który stracił wierzchowca. Otaczająca go zbieranina roztaczała wokół siebie woń dymu, pieczeni i latryn.
― Kogo my tu mamy? Kim jest ten mały bękart jęczący pod drzewem? ― spytał herszt bandy. Szczerząc się pokazał rzędy zniszczonego uzębienia, przez co woń latryn się wzmogła.
― Nie jestem bękartem! ― Ricard starał się brzmieć dumnie pomimo strachu. Serce jednak zaczęło mu bić szybciej, a oddech przyspieszył. ― Jestem szlachcicem. Miarkuj słowa, pachołku!
Chłopiec spojrzał na sztylet w ręku zbója. Rękojeść była bogato zdobiona, a stal błyszczała kiedy nią poruszał.
― Niech no sprawdzę, czy twoje gacie zrobiły się brązowe ze strachu! ― zarechotał zbój, a banda odpowiedziała mu śmiechem. ― Nawet nie umiesz jeździć konno, a śmiesz się zwać szlachcicem?
― Zostaw mnie w spokoju albo pożałujesz! ― Pełen strachu młodzieniec próbował znaleźć broń, lecz jego ręce wyczuwały jedynie trawę. Zroszona ściółka nie zdawała się kryć czegokolwiek, co mogłoby posłużyć mu za coś, czym mógłby się bronić.
― Dobrze słyszałeś. Odejdźcie, a daruję wam życie ― oznajmił chłopiec, który wynurzył się z zarośli za Ricardem. Przybysz skupił uwagę zebranych. Cień nadziei pojawił się na szlacheckiej twarzy panicza, która widziała teraz plecy wybawiciela skryte pod starą koszulą.
― Czy ja dobrze słyszałem? Patrzcie! Szlachecki bękart sprowadził swego bękarciego obrońcę! Słuchaj mały, przestań robić hałas, a będziesz żył ― odparł łotr, wpatrując się w ostrze krótkiego miecza.
― Ostrzegałem ― odpowiedział syn kowala, ściągając brwi.
Edgar skoczył. Ostrze krótkiego miecza błysnęło. Trafiło celu. Herszt osunął się na ziemię. Uzbrojona w sztylet dłoń mknęła w stronę chłopca, który ugodził go w pachwinę. W ostatniej chwili uciekł przed ostrzem, przetaczając się po ziemi. Wtedy Edgar kątem oka dostrzegł swojego ojca. Gotował się do zabójczego ciosu. Ciało nie stanowiło przeszkody dla stali, szczególnie w rękach kogoś, kto przez większość życia formował młotem rozgrzany do czerwoności metal. Zanim Edgar stanął na nogi, w jego kierunku już toczyły się dwie zbójeckie głowy, odcięte za jednym zamachem przez kowala. Krew jeszcze tryskała z tętnic, kiedy spojrzenia Erica i bandytów spotkały się, a długie, zakrwawione ostrze, zwróciło się w ich stronę.
— W nogi! — zawołał któryś z bandytów, po czym wraz z niedobitkami leśnej bandy pobiegł w nieznane.
Dogorywający herszt został sam, nie licząc pozbawionych głów towarzyszy. Ciepła krew nie przestawała wypływać z rany. Próbował ją tamować, lecz na niewiele się to zdawało. Było mu coraz zimniej, ale też i ból był mniejszy. Czuł się jakby leżał w przyjemnym miejscu, w którym wystarczy tylko zamknąć oczy. Po raz ostatni spojrzał na swój sztylet, pozwalając mu się wysunąć. Wtedy jego serce przestało bić.
Zagrożenie minęło. Eric wypuścił z rąk swój miecz i szybkim krokiem zbliżył się do syna.
— Nic ci nie jest? — Ojcowskie dłonie badały Edgara tak samo, jak wtedy, kiedy pewnego razu spadł z drzewa. Po chwili kowal przybrał surowe oblicze. — Mogłeś zginąć! Czy ty nie myślisz?!
— Ja tylko chciałem...
Ojciec przerwał mu gestem.
— Tylko ty mi zostałeś na tym świecie! Czy ty nie masz wyobraźni?!
Chłopiec tylko słuchał i wiedział, że jego ojciec miał rację. Brakowało mu jednak tego, co miał ojciec - umiejętności oceny sytuacji. Przypomniał sobie jak opowiadał mu dlaczego bardowie piszą pieśni o dzielnych rycerzach i dlaczego nikt nie napisał pieśni o starym dzielnym rycerzu. Stary rycerz bowiem unika zagrożeń, dzięki czemu dożywa późnych lat i może popatrzeć na groby dzielnych rycerzy, którzy trafili do nich dzięki odwadze.
— Ja tylko chciałem pomóc temu chłopcu.
Edgar patrzył w ziemię nerwowo przebierając palcami po rękojeści swojego krótkiego miecza. Kowal uspokoiwszy się nieco spojrzał na jeszcze drżącego początkującego jeźdźca.
— Wiem synu. — powiedział Eric, wstając z klęczek. Z jego twarzy zniknęły ślady gniewu, ustępując miejsca zamyśleniu. — Dzięki tobie ten młodzieniec może będzie miał okazję nauczyć się jeździć konno. Chciałbym jednak mieć dla kogo żyć.
Kowal oddalił się powoli w stronę leżącego na ziemi dwuręcznego miecza. Krew jeszcze nie zaschła. Wyjął z kieszeni kawałek materiału, po czym zabrał się za czyszczenie ostrza. Zauważył, że Edgar zbliżył się do tego, dla którego gotów był zaryzykować życie.
Przestraszony Ricard spoglądał na chłopca w taniej koszuli, to na siwiejącego mężczyznę. W końcu zdobył się na odwagę, żeby otworzyć usta.
― Nie wiem jak ci dziękować. Gdyby nie ty, zabiliby mnie! Jak masz na imię?― Teraz panicz mógł dokładniej przyjrzeć się swemu wybawcy. Wyglądał na jego równolatka.
― Mam na imię Edgar. Edgar Mildward. — powiedział wsuwając sztylet zbója za pas. —Jak pewnie słyszałeś tylko rozgniewałem ojca. Nie mogłem jednak po prostu odjechać.
― Doceniam twoją pomoc, Edgarze. ― Spojrzał w stronę kowala, który zdążył już wyczyścić miecz. Teraz przetrząsał jeszcze ciepłe ciała w poszukiwaniu złota. Nie wyglądał jednak, aby sprawiało mu to przyjemność. — Twojego ojca również. Pierwszy raz widziałem, jak ktoś za jednym zamachem ściął dwie głowy!
Na młodej twarzy widać było podziw i ekscytację. Panicz aż nie mógł usiedzieć z wrażenia.
― Miałeś lepszy widok ode mnie. — Uśmiechnął się Edgar. Ucieszył się, że ktoś był pod wrażeniem wyczynu jego ojca. Sam również był pod wrażeniem, lecz nie łatwo było wyczytać to z jego oblicza. — A jak mam zwać ciebie?
Ricard już miał się przedstawiać, lecz ktoś zawołał w ich kierunku nieco zdyszanym głosem.
― Paniczu, mówiłem, abyś się nie oddalał! ― warknął spod białej brody mistrz Doses. Starcowi brakło tchu i potrzebował chwili, by odsapnąć. Oparł się o drzewo. Dopiero wtedy dostrzegł trzy pary martwych spojrzeń, a także górującego nad dziećmi kowala. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Kowal niemal niezauważalnie skinął głową w jego stronę.
― Paniczu? Jesteś szlachcicem? ― spytał zaskoczony Edgar. Teraz zaczynał rozumieć, dlaczego szata Ricarda wydawała mu się kosztowna.
― Jestem Ricard Baerston, syn księcia Nigela, następcy tronu. — W innym miejscu te słowa wywołały by podziw, lecz w pozycji, w jakiej się znajdował nie dodawała mu splendoru. Wyglądał jak najzwyklejszy chłopiec w trochę lepszym odzieniu.
― Jak mam się zatem do ciebie zwracać? ― spytał Edgar, jak gdyby bariera urodzenia, która była między nimi, w ogóle nie istniała.
― Ricard wystarczy ― odparł z uśmiechem panicz. On również dostrzegł brak dystansu, jaki był między jego rówieśnikiem. Nie był jak synowie szlachty, z którymi dorastał, a którzy odkąd tylko pamiętał nie zdobyli się na to, aby rozmawiać z nim tak, jak robił to Edgar.
Próbując wstać poczuł ból w kostce. Przez te wszystkie wydarzenia nawet nie zauważył, że upadek z kucyka tak się skończył. Rozejrzał się za Gromem. Był uwiązany razem z rumakiem mistrza na końcu ścieżki.
― Mój lordzie, pomogę ci ― zaproponował ojciec Edgara. Panicz skorzystał z pomocy. Silne ramię kowala dźwignęło go bez trudu.
― Z kim mam przyjemność? ― zapytał mistrz.
― Jestem Eric Mildward, nowy kowal Redcastle ― odpowiedział.
Kopę lat mistrzu. Mam nadzieję, że mnie poznajesz.
― Więc ty jesteś tym nowym kowalem? ― spytał Doses.
― Zgadza się ― potwierdził Eric, wpatrując się w oczy starca. Poznawały go. Od czasu kiedy kowal widział go po raz ostatni minęło wiele lat, lecz biała broda mistrza tylko nieznacznie się wydłużyła.
― Wracamy do stolicy. Nie będziemy już dzisiaj ćwiczyć jazdy konnej ― nakazał mistrz. Nie dawał tego po sobie poznać, lecz lękał się o życie panicza. W czasie swojej długoletniej służby na dworze w Redcastle, zawiódł tylko raz. Wtedy jednak nie było szczęśliwego zakończenia. Mistrz spojrzał na kowala. — Dopilnuję, aby książę Nigel dowiedział się o waszym czynie. Może nawet sam król złoży wam wizytę.
Ricard ponownie znalazł się w siodle, lecz tym razem wodze kucyka trzymał Doses. Panicz i starzec jechali przodem, a za nimi toczył się powóz. Jechali powoli, do niczego się nie spieszyli.
— Wyglądasz jakby coś ci dolegało, paniczu. Czy mam rację? — Doses dostrzegł, że przy poruszaniu się, Ricard lekko uginał lewą nogę.
— To tylko kostka, mistrzu. Nic mi nie będzie.
Doses nie pytał dalej. Gdyby to było coś poważnego to panicz nie mógłby usiedzieć w siodle.
Mury miasta stawały się coraz większe w miarę, jak się do niego zbliżali. Wędrówka czerwonym traktem dobiegała końca. Wkrótce minęli bramę murów miejskich ozdobioną królewskimi sztandarami, a że znajdowali się przy kuźni, była to pora pożegnania.
― Wkrótce cię odwiedzę ― zapewnił Ricard.
― Świetnie! Co będziemy robić? ― Członek rodziny królewskiej był jedyną osobą, jaką znał w stolicy, więc wizyta tak znamienitej osobistości sprawiłaby wielką radość synowi kowala.
― Jeszcze nie wiem. Nie będziesz się ze mną nudzić.
Edgar nie spodziewał się, że chłopiec, którego uratował, był członkiem rodziny królewskiej czy nawet szlachcicem i wciąż nie mógł w to uwierzyć.
— Zanim się rozstaniemy pozwólcie, że otworzę wam drzwi do kuźni. — Doses szybko odnalazł odpowiedni klucz i po chwili drzwi zaskrzypiały i otworzyły się. Spodziewał się, że kowal może przybyć w każdej chwili, więc od dłuższego czasu nosił klucze do zamków i kłódek przy sobie. — Witajcie w Redcastle. Spodziewajcie się wizyty kogoś z rodziny królewskiej. Trzeba w końcu ustalić formalności związane z waszym pobytem tutaj.
Chwilę potem Doses oddalił się wraz z kulejącym Ricardem, samemu trzymając konie, na których opuścili mury stolicy.
Nowy dom wydawał się wielki i wygodny. W każdym razie był czysty. Gdy słońce chowało się za górami, których skaliste szczyty pokrywał śnieg, Eric przygotował coś do jedzenia. Nie była to wielka uczta – zwykła pieczona kiełbasa, która po tak długiej podróży smakowała jak najdroższe królewskie danie.
Edgar długo rozmyślał przed zaśnięciem, lecz z każdą chwilą był coraz bardziej śpiący. Kiedy słońce zniknęło całkowicie, chłopiec zdążył już zasnąć w swoim łóżku. Nieliczne odgłosy dochodzące z miasta nie były już w stanie go wybudzić.
Eric jeszcze przez chwilę czuwał, wsłuchując się w miarowy oddech syna. W końcu również i jego powieki się zamknęły, zmęczone dniem pełnym wydarzeń. Miasto zasnęło, w gotowości na to, co przyniesie jutro.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top