i love you three thousand - zakończenie trylogii
oficjalne zakończenie trylogii które powinno chyba być w roger that, captain, ale nie było bo wtedy nie wiedziałam że będę chciała je napisać aka tony i stephen wyjeżdżają do anglii na emeryturkę
enjoy
Przeprowadzka brzmiała... dziwnie. Jakby odcinali jakąś część swojego życia od tej nowej, która miała się dopiero zacząć w domku pod Londynem, w rodzinnych stronach Stephena, przy wiecznym siąpieniu i mżawkach (kupimy parasolki), przy jeżdżeniu po złej stronie drogi (przyzwyczaisz się, kochanie), przy innej walucie i byciu nagle nie w samym sercu wielkiego miasta. Cóż, Tony sam w sobie był wielkomiejskim zwierzakiem, wychowany zawsze w centrum, zawsze między wysokimi szklanymi oknami i betonowymi ścianami, w eleganckich wnętrzach, z rączkami do osiemnastki zatopionymi w czułych, ozdobionych drogimi pierścionkami dłoniach Marii Stark. Taki kot dachowiec, zaznajomiony z nagrzanymi pomarańczowymi dachówkami oraz płaskimi dachami wieżowców czy bloków mieszkalnych, wprawiony w spacerowaniu po nawet najmniej dostępnych miejscach. Kot dachowiec, którego inne czułe dłonie podniosły, wytrzepały futerko z pyłu i przytuliły do piersi nie bacząc na wpijające się w materiał koszuli pazurki.
Tony zamknął okno. Lubił to okno, wysokie, zawsze dawało im dużo światła słonecznego, co doceniały też liczne rośliny. Wszystkie rzeczy osobiste spakowali ze trzy dni temu, z ciuchami na zmianę ułożonymi przy łóżku i dwiema torbami podręcznymi tuż obok; pudła piętrzyły się głównie w salonie, bo sypialnia była zajęta ustawionymi i zabezpieczonymi do transportu roślinkami (mało co, a Tony wynająłby samolot do przewiezienia ich), a w kuchni Stephen domagał się przestrzeni, chociaż od tych trzech dni przeżywali dzięki restauracjom z opcją dowozu do zamawiającego (naczynia wesoło leżały w kartonie i co jakiś czas pobrzękiwały, kiedy lekko trącone, w akompaniamencie licznych przekleństw).
— Gotowy? — objął Stephena w pasie i przycisnął usta do jego policzka. Zaraz potem o jego plecy oparła się ciepła dłoń. — Nie wierzę, że się wyprowadzamy do tej cholernej Anglii, wow.
— Ani słowa o kuchni brytyjskiej w domu moich rodziców. — Strange uśmiechnął się, zacieśniając uścisk. Państwo Strange byli tradycjonalistami pod względem kulinarnym ("żadnego cateringu" "żAdNeGo cAtErInGu", odpowiadał i zamawiał coś z ulubionej malutkiej knajpy na rogu), zaś do całej reszty podchodzili raczej luźno. Z zadowoleniem powitali dawno, dawno temu u siebie chłopaka swojego syna, później narzeczonego, potem uściskali męża na ślubie już w Ameryce. — Wiesz, jacy są.
Tony uniósł podbródek, prawie jak fukający kot.
— Twoja mama mnie kocha, zresztą co się dziwić. Każdy mnie kocha.
Stephen pocałował go krótko w czubek nosa.
— Jasne, każdy. Ja najbardziej. Nie zabieraj mi tego — dodał ciepło. I była to prawda, kochał tego mężczyznę całym swoim sercem, szalał za nim jak uczeń gimnazjum za najnowszym obiektem zainteresowania, nie wtykał tylko karteczek z prośbą o randkę do szafki (był zbyt kulturalny) i nie proponował wspólnego pójścia na studniówkę (był za stary na takie cyrki). — Loki i Wanda będą musieli wytrzymać brak sabatów czarownic.
Loki i Wanda rozeszli się kilka miesięcy wcześniej po bardzo długim okresie narzeczeństwa, bez jakichś szczególnie gorzkich uczuć; zwyczajnie okazało się, że ten ich mały intymny język, który między sobą zbudowali, coraz częściej gubił frazy i słowa, konteksty i niuanse, serca przestały bić tym samym rytmem. To nic, powiedział Loki z palcami owiniętymi wokół filiżanki herbaty, kiedy przyszedł ich odwiedzić (chwilowo mieszkał u brata, jako że mieszkanie było zapisane na Wandę), zdarza się, nikomu nic się nie stało. Był przygnębiony, to jasne, ale tak się zdarzało, to normalne, że czasem okazuje się, że już nie jest się w sobie zakochanym i nie trzeba przydawać sobie więcej bólu.
— Przyznałeś się! Wiedziałem, że to sabaty, co wy tam knujecie i mamroczecie przy tej herbacie. Wiedźmy. Zatęsknią za nami, zobaczysz, jesteśmy najlepszymi sąsiadami na świecie.
— Nigdy nie mówiłem, że to nie są sabaty. Musimy się z nimi pożegnać zanim przyjedzie firma i pojedziemy na lotnisko. Martwią mnie tylko nasze rośliny — zerknął z niepokojem w kierunku sypialni. Kilka z nich, te, które nie miały szans wytrzymać długiej podróży, rozdysponowali; Rhodey przygarnął dwie małe sadzonki kawy, ledwo co przesadzone, Pepper przyjęła do siebie zbyt dużą na przewóz samolotem jukę, a Wanda i Loki zapewnili dom najmniejszym sadzonkom, w tym kilku cytrynkom i sukulentom. — Boję się, że nie wytrzymają albo że się uszkodzą.
— Będzie w porządku. A nawet jeśli którejś, powiedzmy, oberwie się listek, albo trochę się pogniecie — Tony chwycił go za ręce i przycisnął je do ust — doprowadzisz je do pełnego zdrowia. Ratowałeś ludzi, wkładałeś rzeczy na miejsce i wyciągałeś rzeczy z miejsc, kwiatki nie są dla ciebie wyzwaniem. Jesteś weteranem w tej kwestii. To, albo pozwę linie lotnicze.
Pusty salon nasłuchiwał każdego słowa, szczerząc jasne ściany półkami. Światło rozbijało się na płaskiej ścianie, pozbawionej do niedawna jeszcze zasłaniających ją dużego lustra i sprasowanych kwiatów za szkłem, promieni nie barwiły żadne paski dywanu zwykle przykrywającego środkową część podłogi.
Czas pójść dalej.
Stephen uśmiechnął się na żart; Tony zawsze umiał go rozbawić, nawet jeśli uśmiech lub rozbawione prychnięcie było tylko małym, sekundowym przejaśnieniem w szarej-granatowej-zacinającej deszczem burzy lub dusznej, srebrzystej mżawce. Rozbawiał go, rozpraszał, odciągał jego uwagę od zmartwienia tak sprawnie, że kiedy wracali do tego, jako drużyna, nagle się kurczyło ze strachu, trochę jak potwór, który zadarł ze złym czarodziejem i jego rycerzem.
— Wiem. Masz rację, nie powinienem się martwić. Poradzą sobie.
— Jasne, że tak. — Brunet pocałował go jeszcze raz, trochę dłużej i dokładniej, w usta. — Mwah. I my też. Ja też, bo ty wracasz do domu.
— Jadę do domu — poprawił go Stephen z lekkim uśmiechem błądzącym gdzieś przy kącikach ust. — Mój dom jest zawsze przy tobie. — Chwycił w palce materiał koszulki dokładnie na sercu bruneta i zacisnął palce, gładząc kostkami ciepłą skórę. — Był w Ameryce ostatnie lata, teraz będzie w Anglii.
— Zrobiłeś się dużo bardziej uczuciowy ostatnio. Kryzys wieku średniego? — zażartował Tony.
Prychnięcie.
— Mój mąż wygląda tak dobrze pomimo własnego, że boję się, że mnie zostawi.
— Tyle doktoratów, a dalej jednak jesteś głupi. — Pociągnięcie za krawat, ten wąski, czarny, zawiązywany starannie bez potrzeby lustra, bo Stephen znał kroki doskonale, które odsłoniło to małe wgłębienie między obojczykami. Stark lubił je całować tak bardzo, jak jego mąż lubił składać pocałunki na jego sercu. — Ale to dobrze, lubię takich.
Strange uniósł brwi.
— Tak?
— Tak. — Tony pokiwał głową, przygryzając wargę. — Zwykle są bardzo, bardzo przystojni.
— W takim przypadku będę mieć nadzieję, że mój mąż wysiądzie na Heathrow razem ze mną.
— Masz to jak w banku. Obiecuję, że zignoruję każdego innego niesamowicie głupiego i przystojnego mężczyznę. Chyba, że to pracownik lotniska, wtedy ignorowanie byłoby niegrzeczne.
Przerwał im klakson dochodzący tuż zza okna — akurat w takim momencie, jasne, kiedy są może trzy centymetry od siebie i obejmują się nawzajem, klasyk. Westchnęli.
— Firma przeprowadzkowa — mruknął Stephen z niezadowoleniem. — Chodź, zniesiemy rośliny i przy okazji pożegnamy się z Wandą i Lokim. — Chwycił męża za rękę (nie omieszkał go przy tym jeszcze raz pocałować) po czym ruszył do sypialni, żeby zabrać kartony. Teraz już się nie zastanawiał nad tym, czy jego ręce są na tyle stabilne czy silne, by to zrobić, terapia dała dobre efekty, choć okazjonalne drżenia wciąż się zdarzały. Dla pewności przycisnął pudełka nadgarstkami do klatki piersiowej. Tak na wszelki wypadek, żeby uniknąć przykrego wypadku z udziałem roślinek.
Wanda z Lokim czekali tuż przy wyjściu. Loki z założonymi rękami, połyskującym czarnym lakierem na paznokciach i miną godną boga-prankstera (spryciarz zawsze coś knuł, prima aprilis z nim to był koszmar), Wanda z rozjaśnionymi na końcach włosami splecionymi w luźny warkocz, przerzucony przez ramię.
— Będziemy tęsknić. — Objęła Stephena uważając na stłoczone, wyprężone roślinki. Cmoknęła go w policzek. Tony'ego tak samo. — I będziemy was odwiedzać.
— To zdecydowanie. Zanudzicie się bez nas w tej Anglii. — Loki wyprostował się i luźno ich objął. — Spodziewajcie się nas na jakieś święta, albo coś. Piątego listopada, może, rozpalimy ognisko, upieczemy jakieś pianki, takie tam. Chyba, że Anglicy tego nie robią? — szturchnął Stephena i uśmiechnął się.
Strange pokręcił głową.
— Tylko nie zapomnij, że świętujemy porażkę Fawkesa, żadnych anarchistycznych okrzyków.
Loki uniósł brwi z udawaną śmiertelną powagą.
— Zawsze myślałem, że świętujecie jego próbę wysadzenia Parlamentu.
Pianki. Tony nie przepadał za pieczonymi pankami, unikał ich odkąd sparzył się jedną na wyjeździe z mamą gdzieś w góry (Maria Stark była miłośniczką gór, chociaż jej doskonale skrojone, eleganckie ubrania i mnóstwo biżuterii robiło zgoła inne wrażenie), ale spróbował ich jeszcze raz na głupim campingu, pod namiotem, zanim związek jego i Steve'a zaczął się paskudnie psuć.
Nieco staromodny motocykl z przerzuconą przez siedzenie torbą, niewielki namiot rozbity na łączce nad jeziorem, ciemna letnia noc pod rozgwieżdżonym niebem i przyjemny zapach ziemi wilgotnej po deszczu z nutą słodkiego zapachu pianek. Przynajmniej podpieczone robiły się mniej słodkie i odznaczały się taką fajną nutą czegoś innego, trochę jak karmel w porównaniu z cukrem — prawie to samo, ale w jakiś sposób lepsze. Siedzieli na kocu albo dwóch, żeby spodnie nie przesiąkły im wilgocią, owinięci dodatkowym kocem, każdy w ciepłym polarze, przytuleni.
Zdrzemnął się wtedy na chwilę, oparty o ramię Steve'a, a kiedy się ocknął, powitała go para niebieskich, połyskujących odbiciem płomieni oczu oraz krótkie cmoknięcie i mocniejsze objęcie, czułe przytulenie do piersi. To było zanim Rogers zaczął go źle traktować, kiedy byli jeszcze młodzi, szalenie zakochani, przekonani, że są dla siebie stworzeni.
— Tony?
— Hm? — potrząsnął głową, jakby wyrwany z transu. — Przepraszam. Zawiesiłem się.
— Wanda pytała, czy mogą faktycznie przylecieć w listopadzie.
— Jasne, że mogą, zrobimy imprezę. My, Loki, Wanda, Rhodey i Pepper. I Jarvis, moja psinka kochana, przecież on nas zaliże i zaprzytula na śmierć. Musimy mieć dla niego kącik w domu — uznał, notując w pamięci, by przejrzeć psie łóżeczka na eBayu czy gdzieś. Może w Ikei, ciekawe, na ile elementów je rozłożą. Doskonale pamiętał to, jak składali ze Stephenem jakiś mały kwietnik na kolejne sadzonki, Boże chroń te sadzonki, i zajęło im to cały dzień, bo jakaś część się gdzieś zawieruszyła, jakiś śrubokręt nie chciał działać, a na koniec i tak uznali, że trudno, dobrze jest też bez szklanej przegródki. Faktycznie było. Przegródka nie robiła dużej różnicy.
Londyn przywitał ich miłym słońcem — "dla odmiany" stwierdził Tony, za co zarobił szturchnięcie w żebra i na co zareagował oczami niesłusznie skrzywdzonego szczenięcia — i lekkim wiatrem, ale on sam, mimo przeprowadzania się na przedmieścia tego miasta, nie odrywał oczu od męża. Męża, który ściskał jego rękę, ale rozglądał się dookoła tak, jakby po latach wygnania wrócił do domu, jakby chłonął tę atmosferę, to nieodparte przeczucie, że zaraz zacznie lać, widok głupich czerwonych dwupiętrowych autobusów, wszechobecne trawniki oraz drzewa; było w tym krajobrazie coś tak znajomego, że Stephenowi ścisnęło się serce. Można zabrać człowieka z Anglii, ale nie zabierze się Anglii z człowieka. Drobne szczegóły, które może i powtarzają się w innych krajach, lecz są jednocześnie kompletnie unikalne dla tego konkretnego i razem składają się na znany, znajomy obraz.
Stark ścisnął jego rękę.
— Panie doktorze z dwoma doktoratami, chodź. Pokażesz mi wszystkie swoje ulubione miejsca jak już się rozlokujemy, dobra? I zlokalizujemy najbliższy sklep z kwiatkami.
— Jasne. Najpierw obowiązki — pokiwał głową. — Musimy mieć plan.
— Mam plan — Tony uśmiechnął się, po czym stanął na palcach żeby mocno go pocałować. — Zrobić to od początku do końca, a potem same przyjemności. Spacery, lenistwo, chrzest sypialni, chrzest kanapy, chrzest blatu w kuchni...
Stephen parsknął.
— Nie robię się wcale młodszy, kochanie, pamiętaj.
— Wiem. Też siwieję, jakbyś nie zauważył. Nawet bardziej niż ty. — Czy to był fakt, czy wyłącznie opinia, to jednak siwe włosy mieszały się zgrabniej z brązowymi niż z czarnymi i faktycznie dawały iluzję mocniejszego siwienia. Siwe włosy Stephena uparcie trzymały się dwóch pasemek przy skroni, przez co Tony czasem przezywał go czarodziejem, bo tylko czarodziej miałby nieironicznie taką fryzurę, Stephy! ale bardzo ci w niej do twarzy, kocham cię — Po tobie prawie nie widać, jesteś okropny.
— Bardzo. — Poprawił szalik (angielska pogoda była naprawdę nieprzewidywalna, właśnie zaczynało się robić chłodno), ten granatowy szalik, który tak pasował do jego czerwonego płaszcza (Tony się śmiał, że przy odbieraniu go z pracy przynajmniej nie musi się rozglądać w tłumie ludzi ubranych w niemal identyczne kolorami kurtki czy marynarki), po czym ścisnął mocniej jego dłoń. — Rodzice na nas czekają tuż za lotniskiem, pomogą nam z bagażami.
— Weź lżejszą walizkę — poprosił nagle Tony, podsuwając mu tę, którą do tej pory ciągnął. — Uważaj na ręce.
— Dziękuję. To kochane. —Stephen z ulgą rozprostował palce, zanim chwycił rączkę. Kontuzja już mu tak nie dokuczała, choć wciąż zdarzały się momenty, w których zaciśnięte z bólu dłonie płonęły żywym ogniem lub kiedy prostował palce tak delikatnie, jakby ból miał stłuc je jak szkło; Tony zawsze wtedy przy nim był, siadał, kucał, klęczał obok i je całował, chłodził, starał się delikatnym masażem jakoś mu ulżyć i zawsze serce mu się łamało, gdy widział pierwsze łzy.
Wypadek miał miejsce lata temu, ale pewne rany zostawiają po sobie blizny, lub wiele drobnych blizn, rozsypanych na kostkach tam, gdzie kości były składane w całość dłońmi doktor Palmer. Stephen już do tego przywykł, obaj przywykli, choć skłamałby gdyby powiedział, że te białawe ślady nie szpecą. Nie lubił ich, bo przypominały mu o bólu i utraconej pracy, jednak za każdym razem, gdy je oglądał i starał się przekonać samego siebie, że wcale nie jest tak źle, jego spojrzenie wędrowało do serdecznego palca, a potem na obrączkę ślubną, i już naprawdę nie było tak źle.
— Jestem twoim mężem, byłbym beznadziejny, gdybym o ciebie nie dbał. Bardzo, bardzo się staram. — Tony przekrzywił głowę.
Domek od samego Londynu dzieliło pól godziny jazdy samochodem, akurat nie za długo i nie za krótko, więc starania przewiezienia wszystkich gratów dwoma samochodami (państwo Strange za nic w świecie nie chcieli przyjąć zapewnień syna i zięcia, że sobie poradzą; może tym razem wiedzieli lepiej, pomyślał Tony, patrząc jak Stephen kiwa głową i siada na miejscu pasażera, biorąc na kolana wijącą się, soczyście zieloną peperomię oraz rozrastający się dopiero bluszcz) okazały się sukcesem. Gdyby było dłużej, to chyba musieliby inwestować w wypożyczanie lawety albo furgonetki, bo bagaże i rośliny wcale nie były tak stabilnie ustawione, jak myśleli.
Podjazd był z kostki brukowej, nie żwiru, co znacznie ułatwiało targanie bagaży.
— Jest ładniejszy niż na zdjęciach. — Tony ścisnął męża za rękę. — Nie mogę się doczekać, żeby się tu wprowadzić i zadomowić, wiesz? Będziemy dbać o ogródek i nasze roślinki, ustawimy sobie jakieś leżaki na tarasie, ochrzcimy sypialnię, adoptujemy psa...
— Kota.
— Pieska? Nie chcę mieć podrapanych zasłon. I Jarvis będzie mieć przyjaciela!
— Ja nie chcę mieć psiej sierści wszędzie, gdzie się da. Przegadamy to. Na razie musimy się urządzić. Chodź — Stephen pociągnął go lekko. — Walizki ostatnie, na razie ustawienie mebli. Bo rozumiem, że nie robimy malowania ścian?
— Skarbie, dla ciebie wszystko, ale przeceniasz mój stan. Potem ci pomaluję co tylko będziesz chciał.
— Trzymam za słowo — odparł rozbawiony (znał umiejętności Starka w malowaniu czegoś większego niż kartka A4 i cóż, do szkoły artystycznej by go nie przyjęli, na wiele więc się nie nastawiał). — Zobaczmy sypialnię.
Tak jak w ich mieszkaniu w Nowym Jorku, centralnie miejsce zajmowało łóżko. Łóżko, którego ramy i materace były świadkiem wielu łez, wielu uśmiechów, wielu czułości; to było pierwsze miejsce, w którym spali razem, w którym Tony czuł się na tyle pewnie, że spał bez kulenia się przy krawędzi, jakby po drugiej stronie spał nie kochający partner, a jadowita hydra, gotowa ukąsić w każdej chwili. Na nim też Stephen go opatrywał, prawie po równo z łazienką, w której było nieco lepsze światło do tego typu rzeczy, miały na nim miejsce oględziny śladów przemocy i czułe, ostrożne neutralizowanie ich różnymi medykamentami. Ono było świadkiem ich przyjemnych poranków, kiedy marudzili w łóżku o szpetnie wczesnej godzinie, a pieszczoty brzmiały lepiej niż piszczący ekspres do kawy czy gorący od herbaty imbryk; z kulturą zamykałoby oczy, kiedy palce zaczynały wspinać się pod koszulkę od piżamy albo za gumkę dresów czy bielizny, kiedy usta byłyby częściej złączone niż nie, przetykanie tylko uśmiechami oraz zetknięciem czół, zadowolonymi, nagłymi westchnieniami, kiedy zatonęliby w pościeli i jeszcze przez chwilę udawali, że rzeczywistość ich nie dotyczy.
— Pomyślałeś o tym samym, co ja.
— Pomyślałem — zgodził się Tony. — Tak się cieszę, że cię wtedy poznałem. Nie chcę myśleć co by było, gdybyś wtedy nie siedział w tej głupiej poczekalni.
— Poradziłbyś sobie, kochanie. Może z trudem, ale poradziłbyś sobie, obiecuję.
— Dobrze, że nie musimy tego sprawdzać. Śpię po lewej — zarządził błyskawicznie. Po lewej stronie łóżka znajdowało się spore okno.
— W porządku. Ale będą tam stały roślinki, więc miej na nie oko.
— Czy to odpowiedzialność, co słyszę? — Tony wyszczerzył się i cmoknął go w policzek. — Nie martw się, zaopiekuję się nimi. No, zasłużyliśmy na drink wieczorem i długie spanie jutro rano.
— Możecie chcieć przełożyć to spanie.
— Mamo?
Pani Strange uśmiechała się lekko, trzymając w dłoniach kartonowe pudełko z najmniejszymi roślinami. Drobne, grube liście sukulentów wystawiały łebki znad krawędzi, będąc najniższymi z całej grupy, rozłożysta sansewieria górowała nad pozostałymi, ustawionymi w równych rządkach; doganiała ją tylko młodziutka dracena.
— Rozstaw je, dobrze? A ty, Tony, pomożesz nam z meblami.
— Jasne. — Stark puścił Stephena (nie omieszkał przy tym jeszcze raz, mocno go pocałować i przygryźć dolnej wargi w niemej obietnicy), po czym ruszył za kobietą.
— Uważaj na jego serce, mamo. Niech nie nosi ciężkich rzeczy — zawołał za nią Stephen, zanim wziął pudełko i zaczął ustawiać doniczki. Układając je w optymalnych miejscach zastanawiał się tylko nad jednym; co będą robić, skoro formalnie są na emeryturze? Odliczać czas do imprezy, jasne, po drodze są też urodziny Tony'ego (czterdzieste czwarte! to prawie jedenaście lat odkąd się znają, prawie siedem odkąd wzięli ślub!), jego urodziny przypadają akurat na zimę (dzięki, mamo i tato, pomyślał zgryźliwie). Może zacznie pisać książkę? Może w całości poświęci się swojej ukochanej florze, której ilość stapiała ich dom z dżunglą? Tony zaproponowałby kanał na youtube, ale Tony miał taką osobowość, która znakomicie lśniła w świetle reflektorów i on mógłby gadać do kamery godzinami, pokazując ich roślinki albo robiąc tutorial na naprawę jakiegoś motocykla czy czegoś. — Zrobione — mruknął do siebie po dobrych trzydziestu minutach. — Kochanie?
Cisza.
Niepokój jak zwykle wygrał z rozsądkiem, stłumionym przez natarczywe a co jak coś mu się stało, a co jak zasłabł i to dlatego nie odpowiada, serce kołatało mu, kiedy wychodził do salonu, przeskanował pomieszczenie wzrokiem (pusto) a wreszcie zlokalizował cztery sylwetki na tarasie (cztery? Mama, tata, Tony, i kto?).
— Och, to mój mąż. — Tony chwycił go za rękę i przyciągnął do siebie. — Wybacz, słońce, pani tutaj nas zagadała o tego kwiatka, nie wiem, co to jest...
— Peonia, mhm.
— Widzisz? Jest taki mądry. — Cmoknął go w policzek. Tony podczas miesiąca miodowego wszedł w klasyczną fazę zachwytu nad nowo poślubionym mężem i nie wyglądało na to, żeby po kilku latach miał z niej wyjść. — Stephen jest doktorem.
— Doktorem, huh? — Kobieta podparła się o biodro. Przycięte czarne włosy mierzwił wiatr, targał trochę kurtką lotniczą (angielska pogoda nie rozpieszcza, pomyślał, dlaczego w ogóle się tu przeprowadzili?) i niedbale zawiązaną apaszką. — Moja dziewczyna też jest doktorem, tylko psychologii. A ty jesteś chirurgiem?
— Byłem. Teraz jesteśmy na czymś w rodzaju emerytury, ja i Tony. Doktor Stephen Strange — dorzucił po chwili, wyciągając dłoń.
— Maria, Maria Rambeau. Tytułu nie mam, ale moja dziewczyna ma. Carol! Mamy nowych sąsiadów, mogłabyś wyjść i się przywitać!
— Idę!
Carol — wysoka blondynka ubrana w elegancki granatowy kombinezon z czerwonymi akcentami przy dekolcie, pasie i rękawach — pomachała im raźno, idąc w ich kierunku; na rękach trzymała rudego kota, najwidoczniej zadowolonego z ciągłego głaskania oraz uwagi.
— Doktor Carol Danvers. To jest Goose, ten futrzak.
Kot zamiauczał w odpowiedzi i pacnął ją łapką.
— Myślałem, że tylko mój mąż przedstawia się z tytułem. Tony Stark.
— Doktor Stephen Strange.
— Widzisz, Carol? Mówiłem, doktorku. Technicznie jestem Tony Stark-Strange, ale to długie.
— Ty to wybrałeś, Tony. — Stephen zmarszczył brwi. — Dla inicjałów.
Teraz Danvers zmarszczyła brwi, rozluźniając ramiona; Goose zeskoczył zgrabnie na trawę i pobiegł gdzieś w krzaki, ułożyć się i ogrzewać w cieple słońca. Albo turlać się w trawie. Cokolwiek tam koty robią, jak myślą, że nikt nie patrzy.
— Inicjałów? T. S. S.?
Stark machnął ręką.
— Moje imię to na serio Anthony. A. S. S.
Carol parsknęła śmiechem, a oni razem z nią; domek na przedmieściach zyskał kolejną zaletę. Angielskie przedmieścia zdecydowanie różniły się od Nowego Jorku tymi swoimi domkami oddzielonymi ogrodami, żwirowymi podjazdami, chłodniejszym klimatem, ale za to wszystko tam rosło, jabłonka w ogrodzie na tyłach miała się świetnie w takich temperaturach. Dla wrażliwszych na to roślinek pewnie kupią lampę grzewczą, jak się już zadomowią. Trochę dziwnie było zostawić Bleecker Street za sobą i nazywać domem nie mieszkanie w kamienicy, a samodzielny domek jednorodzinny na londyńskich przedmieściach.
Pudła jeszcze stały w stosach (albo w przejściu, na co Stephen bez przerwy się zżymał, wcale nie jest tak trudno ustawić pudła pod ścianą, kochanie, nie zostawiaj ich na środku) a ubrania leżały porozkładane na łóżku, kiedy wieczorem uznali, że wystarczy tej zabawy i zwinęli się na kanapie — Tony odkrył, po latach, że można ją rozkładać, nie muszą więc sprzątać łóżka żeby pójść spać — pod kołdrą i kocem, bo w tej Anglii jest zimno, co to za kraj, gdzie cały rok leje.
— Tony? — Stephen pogłaskał go po ramieniu — w porządku?
— Nie. Myślę o tym, że jutro będę musiał wyprasować co najmniej połowę naszych ciuchów i mam ochotę nigdy nie wychodzić spod kołdry. — Stark umościł się wygodnie (jak już przestawał się wiercić, to spał jak kamień) tak, by plecami całkowicie przywierać do obleczonej w koszulkę klatki piersiowej męża, spleść palce z tymi jego, kiedy brunet obejmie go w pasie i przytuli oraz tak, by zawinąć kołdrę trochę pod spód przy nogach, na wszelki wypadek. — Poza tym cię uwielbiam, nic nowego. Strasznie. I jestem wniebowzięty, że mieszkamy sobie w uroczym domku, tylko ty i ja. Bo musimy ochrzcić sypialnię. I bo cię kocham — dodał szybko, rozbawiony. Stephen uśmiechnął się tylko.
Zawsze go to mile łechtało, kiedy Tony swobodnym komentarzem dawał mu do zrozumienia, że jest dla niego niesamowicie atrakcyjny niezależnie od wieku; jasne, posiwiał, obaj posiwieli, niedługo mieli dobić wesołej pięćdziesiątki, to znaczy on miał i ciągle starał się o tym zapomnieć, a Tony wciąż i wciąż się nim zachwycał, zresztą z wzajemnością.
— Też cię kocham.
— Czternaście milionów sześćset pięć? — dobiegło po chwili spod kołdry. Tony naprawdę był zmarzluchem, chyba będą musieli zainwestować w porządne swetry dla tego nieszczęśnika.
— Czternaście milionów trzy tysiące sześćset pięć.
— Aw. — Stark przytulił się mocniej, obracając się tak, żeby móc schować twarz w jego szyi. — To bardzo dużo, Stephy.
— Nigdy nie miało być mniej. A teraz spać, bo ubrania same się nie wyprasują.
— Zdrajca.
— Pomogę ci. — Pocałował go w czubek nosa i mocniej objął, dzieląc się z nim ciepłem (Stephen był naturalnym termoforem, działającym dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu).
Wiatr wiał od Tamizy, targając lekko ich ubraniami — kurtką Tony'ego i czerwonym płaszczem Stephena — ale nie przeszkodził im w napawaniu się widokiem, przechylonym nieco do barierki. Stephen miał przymknięte oczy, widać, że cieszył się powrotem do domu, znajomymi ulicami i krajobrazem, znajomym brukiem, odmianą angielskiego w publicznym użyciu, herbatą, wszystkim co zostawił za sobą, kiedy wyjeżdżał do Ameryki i wszystkim co witał z powrotem, z mężem u boku.
Tony wziął głęboki oddech, prostując się i ściskając dłoń męża. Wszystko było w porządku, miał przy sobie kochającego męża, nieprzyzwoitą ilość roślin w domu i sam domek na londyńskich przedmieściach; niedługo mieli przylecieć Pepper, Rhodey, Wanda i Loki żeby oblać ich przeprowadzkę.
Westchnął cicho. Gdyby wtedy, jako trzydziestodwulatek, nie odważył się uciec, gwiazdy jedne wiedzą, co mogłoby się z nim stać. Może byłby trzymany krótko całe życie przez niedoszłego narzeczonego i bity za najmniejsze niedociągnięcie, może stres wepchnąłby go w spiralę ataków paniki i powoli marniałby w oczach, odcięty od wszystkich przyjaciół, uwięziony w bolesnym małżeństwie.
Świadomość, że udało mu się tego uniknąć i że miał przed sobą życie, któremu to wszystko było obce, sprawiła że czuł się tak lekko, jakby mógł machnąć mocno skrzydłami i odlecieć.
— Wygraliśmy, panie Stark — rzucił żartobliwie, zatrzymując się na moście. — Naprawdę wygraliśmy.
Stephen pokiwał głową, obejmując go mocno. Panie Stark. Tamiza płynęła powoli, majestatycznie, dzieląc miasto na dwie części, ale te same części były nią nierozerwalnie związane. Tony oparł głowę o jego ramię.
— Kocham cię trzy tysiące. I nie wyjeżdżaj mi tu z jakimś czternaście milionów sześćset pięć — uprzedził od razu w komicznie karcący sposób.
Strange uśmiechnął się.
— Trzy tysiące razy dwanaście. Tak bardzo cię kocham.
— Zawsze musisz powiedzieć większy numerek niż ja?
— Nie mogę się powstrzymać.
— Jesteś okropny.
— I tak mnie kochasz.
— No — przytaknął Tony. — Czternaście milionów trzy tysiące sześćset pięć. Razy dwanaście.
wygląda na to, że ta trylogia trzyma i nie chce puścić, bo gdy to piszę mam prequel do niej otwarty w innej karcie, jestem clownem a to mój cyrk
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top