Sonne
To nie było miejsce, w którym można było zadawać pytania, i Volker doskonale o tym wiedział. Nie zmieniało to jednak faktu, że istniało parę kwestii, na które wszyscy osadzeni chętnie poznaliby odpowiedzi, obojętnie, jakie ryzyko by to ze sobą niosło.
Każdy z nich wylądował tu z jakiegoś powodu. To, że przeważająca część tych powodów brzmiała: „walczyłem po przegranej stronie", to już zupełnie inna sprawa, lecz w to akurat nikt nie wnikał. Bo i po co? Zdecydowana większość i tak z góry zakładała, że wojna Hitlera nie przyniesie niczego dobrego, lecz czy ktokolwiek pytał ich o zdanie, gdy dostawali pisma z powołaniem do wojska? Oczywiście, że trafiali się i tacy, którzy stali za doktrynami Trzeciej Rzeszy całym sercem, lecz tutaj stanowili mniejszość.
Tak, każdy z nich został osadzony „za coś". Rozmawiali o tym, bo o czym innym mieliby rozmawiać? O rodzinach – matkach, żonach, dzieciach – których prawdopodobnie nigdy już nie zobaczą? Chyba tylko po to, by pogłębić nieustanny ból. O znajomych? O wspólnych wypadach na miasto, gdy jeszcze wszystko wyglądało normalnie? Pewnie by jeszcze mocniej tęsknić za wolnością. Przewinienia były najbardziej neutralnym i uniwersalnym tematem, jaki się trafił. Wolno im było przecież rozmawiać, gdy cała robota została już wykonana, rygor nie był tu wcale tak ostry, jak w innych tego typu miejscach.
No właśnie. Tylko że takie rozmowy rodziły pytania. A tematem numer jeden okazał się tajemniczy mężczyzna, który zdawał się być – nie przymierzając – wariatem.
Był wysoki. Był szeroki w ramionach, a to, w jaki sposób tracił na wadze przez więzienne jedzenie, jasno wskazywało, że przed tym wszystkim musiał cieszyć się wspaniałą, silną sylwetką człowieka nawykłego do walki i wysiłku fizycznego. Długie czarne włosy i to, że zawsze obnosił się z kilkudniowym zarostem, było zastanawiające – w końcu pozwalano im pod nadzorem wykonywać podstawową toaletę. Lecz najbardziej niepokojące z tego wszystkiego były jego oczy... Jasnoszare, niemal białe, w których czaiło się coś, co powodowało ciarki na całym ciele. To było spojrzenie człowieka, który wie za dużo. To było spojrzenie, którego za żadne skarby świata nie chciałeś poczuć na sobie...
Wariata strażnicy nazywali Słonkiem. Dlaczego? Tego nikt nie wiedział. Wielokrotnie naśmiewali się z niego, sugerując, jakoby faktycznie był mitycznym Sonne, Słońcem Hitlera i jego Wunderwaffe, lecz tak naprawdę nikt w to nie wierzył. Pewnie nie wpadliby na to, gdyby nie dowcipy strażników, lecz dziwiło to, że mężczyzna nigdy tym słowom nie zaprzeczał. Nie kłócił się, mało się odzywał, jakby żył w swoim własnym świecie, cały wolny czas poświęcając kontemplowaniu przestrzeni przed sobą, zupełnie jakby mógł cokolwiek z niej wyczytać. Jakby widział więcej niż oni...
Bzdura, prawda? Ale mało to komu odbiło podczas tej pieprzonej wojny?
Wariat budził sensację nie tylko swoim wątpliwym zdrowiem psychicznym, ale też uwagą, jaką wywoływał wśród strażników. Z pewnością cieszył się ich względami, można wręcz powiedzieć, że wyzwalał w nich to, co najgorsze.
Volker nie pamiętał, by któremukolwiek z nich oberwało się za nic. Owszem, można było narazić się na baty, gdy obijało się w robocie, gdy okazywało się nieposłuszeństwo, lecz po takim czasie w obozie żadnemu z nich nie przechodziło to nawet przez myśl. Wszelkie przejawy buntu tłumiono natychmiast, nie szczędząc więźniom razów, więc po co im to było? Wszyscy wiedzieli, że mogli trafić znacznie gorzej, starali się więc nie narażać. Prawdopodobnie wszystkim udzieliła się chłodna apatia, w której jakakolwiek myśl o buncie budziła bardziej strach przed zmianami, niż ekscytację.
Tylko że to nie tyczyło się Słonka.
Słonko przeważnie był posłuszny. Wykonywał swoją robotę w milczeniu i zawsze na czas. Prawdopodobnie posiadał znacznie lepsze kwalifikacje, niż większość, oddawano mu więc chętnie poważniejszą pracę raczej bez obaw. Był solidny, może i niezbyt sympatyczny, ale nie można było z pewnością zarzucić mu lenistwa. Na jego nieszczęście strażnicy uważali jednak inaczej...
Słonko praktycznie jak tylko się pojawił, stał się kozłem ofiarnym. Nie było dnia, by nie oberwał przynajmniej raz, a większość aktów przemocy było tak brutalnych, że nawet Volker, który na wojnie widział niejedno, najchętniej odwracał wzrok. Bito cholernie mocno, zupełnie jakby nikt nie przejmował się tym, czy facet mógł za którymś razem umrzeć. Ba! Często wyglądało to tak, jakby właśnie na to wszyscy liczyli! Słonko przyjmował wszystkie razy, zazwyczaj nawet nie próbując walczyć, zupełnie jakby pogodził się ze swoim losem, choć nagminnie zdarzały się dni, gdy któryś ze współwięźniów musiał praktycznie zanosić go na pryczę, bo nie był w stanie utrzymać się na nogach.
Volker nie potrafił uwierzyć, że ktoś traktowany w ten sposób jeszcze żyje. Dobrze wiedział, że podobne obrażenia, jakie jako dobry kumpel nieraz pomagał wariatowi opatrywać, powinny wyłączać go z pracy na przynajmniej kilka dni. Ileż to razy widział u niego objawy chociażby wstrząsu mózgu! A Słonko za każdym razem wstawał. Posiniaczony, zakrwawiony, i tak pracował do końca.
Bo jeśli tego nie robił, strażnicy zawsze gotowi byli zafundować mu pełną powtórkę.
Volkera nurtowało, kim ten człowiek jest? Czym zasłużył na takie traktowanie? I skąd, do cholery, te nawiązania do Sonne, którymi strażnicy tak chętnie się przerzucali? Dlaczego zdawali się oskarżać go o całe zło minionych lat?
Absurd. Ale czy ktoś był na tyle odważny, by spytać, o co tu chodzi? Pewnie, że nie. Wypatrywali jedynie momentu, kiedy Słonko wreszcie pokaże kres swojej anielskiej cierpliwości.
Wypytywali go o to, oczywiście. Tylko że on nie chciał nic mówić. Uśmiechał się jedynie krzywo i dalej zajmował sobą.
To, że na ręce ma dziwną obręcz, zauważyli stosunkowo późno. Odkąd Słonko trafił do obozu, panowała raczej chłodna pogoda, chodził więc w lekko niebieskawej kurtce z czerwonym okręgiem na plecach, jakie dostawali wszyscy w charakterze ubrań roboczych. Dopiero gdy nadeszła wiosna i gruby materiał okazać się zupełnie niepraktyczny przy wyższych temperaturach, zauważyli, że wariat ma na prawym nadgarstku coś w rodzaju prostej bransoletki.
Wszyscy stracili swoje kosztowności w momencie osadzenia w więzieniu. Więc dlaczego temu mężczyźnie pozwolono zatrzymać coś, co wyglądało na szczere złoto?
I dlaczego, do diabła, skóra pod niepozorną ozdobą zawsze była poparzona i zakrwawiona, zupełnie jakby obręcz nagrzewała się niepostrzeżenie do niewyobrażalnej temperatury i wypalała ciało do żywego mięsa?
Słonko i o tym nie zamierzał rozmawiać.
Zachowywał się dziwnie i intrygująco, lecz z czasem wszyscy do tego przywykli. To, że nie sypiał w nocy, zamiast tego przesiadując na parapecie zakratowanego, brudnego okna, było już tylko i wyłącznie jego sprawą. Gdy zaczynał do tego śpiewać cichym, niskim głosem, zbierał burę za zakłócanie innym snu, którą zwykle zupełnie ignorował, i na tym się kończyło.
Piosenka w sumie też była intrygująca. Odliczanie i powtarzane w różnych intonacjach zdanie „Hier kommt die Sonne" oplecione było mroczną, dającą do myślenia melodią, od której ciarki biegały po plecach, ale o nią akurat nawet już nie próbował pytać. Po co, skoro jedynie zasłużyłby sobie na kolejne mroczne spojrzenie, z którego nie wyczytałby niczego prócz przedwiecznej mądrości i narastającego stopniowo gniewu?
Przedwieczna mądrość? Litości.
Tak, Słonko był dziwny. I był wariatem. A w gruncie rzeczy dobre serce Volkera nieraz wpędziło go w tarapaty, gdy próbował biednego wariata ratować z łap strażników. Nic nie potrafił poradzić na to, że przez to, czego naoglądał się podczas wojny, nie był już w stanie obojętnie przyglądać się jakiejkolwiek przemocy.
– Kim ty jesteś, wariacie? – pytał za każdym razem, gdy pomagał o wiele od niego potężniejszemu mężczyźnie doczłapać do pryczy, gdzie mógłby doprowadzić go do stanu używalności.
A Słonko uśmiechał się tylko tym swoim krzywym uśmieszkiem, puszczając bańki krwi z rozbitego nosa. Jak słodko.
Zdecydowanie odpuściłby sobie takie atrakcje, gdyby tylko mógł.
Odpowiedzi przyszły pewnego deszczowego dnia, podczas którego strażnicy byli wybitnie nie w humorze.
Już z samego rana wariatowi oberwało się dosłownie za nic. Pobity porządnie poprzedniego dnia, nie wytrzymał długo, a katujący go mężczyźni nie sprawiali wrażenia takich, którzy i tym razem zamierzają się powstrzymać w ostatnim momencie. A cierpliwość skończyła się właśnie Volkerowi.
– Zostawcie go! – krzyknął, rzucając skrzynkę z narzędziami. Bał się podejść bliżej, lecz głos miał na tyle donośny, że to wystarczyło, by zwrócić na siebie pełną uwagę.
– Coś ty powiedział? – Otyły mężczyzna w mundurze strażnika postąpił jeden ciężki krok w jego stronę, bawiąc się nerwowo przerzucanym z ręki do ręki karabinem, którego kolbą przed momentem oberwało się wariatowi.
– Powiedziałem, żebyś go zostawił – powtórzył spokojnie, choć cały trząsł się ze strachu. – Dlaczego mu to robicie? Co on takiego zrobił, do cholery?!
– Gdybyś wiedział, to pewnie byś się zesrał w majtki, chłopaczku – roześmiał się drugi. Czubkiem podkutego buta dźgnął leżącego na ziemi wariata w żebra, lecz więzień nie zareagował. Najprawdopodobniej był nieprzytomny.
– Zaryzykujcie. – Volker skrzyżował ramiona na piersi, chcąc ukryć drżenie dłoni.
– Twoi rodacy, taka ich mać, chyba dobrze o tym wiedzą. – Grubas parsknął śmiechem, siejąc wokół kropelkami śliny. – Pojęcia nie mam, dlaczego my go po prostu nie możemy zajebać, byłby święty spokój...
Drugi nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z dworu dobiegł sygnał trąbki. Wezwanie na apel.
O tej godzinie?
Volkerowi się upiekło. Wytarł ubrudzone smarem dłonie w szmatkę i pokornie poszedł na plac przed budynkami warsztatowymi, gdzie znajdowało się miejsce zbiórki. Zajął swoje miejsce w szeregu i dyskretnie zerknął tam, gdzie powinien ujrzeć Słonko...
Nie przyszedł. No ładnie. Kiedyś musiał nadejść ten czas, gdy ci oprawcy przesadzą...
Sam nie wiedział, dlaczego nie zrobiło mu się przykro. Gdzieś tam w głębi ukołysanego monotonią więziennego życia serca poczuł pewnego rodzaju pustkę, lecz nic więcej. Był Słonko, nie ma Słonka. Ot taka już kolej rzeczy. Kiedyś musiał nadejść ten czas, że facet nie zdoła podnieść się z ziemi.
Na pewno go za to zabiją. Przecież jak można nie stawić się na apelu?
Okazało się, że na zebranie pofatygował się sam komendant. Podniesionym głosem zaczął opowiadać – o konieczności odkupienia własnych win ciężką pracą, o obietnicach wyzwolenia za dobre sprawowanie, w które nikt już nie wierzył, o wydarzeniach w zrujnowanych wojną Niemczech.
Niemczech, już nie tysiącletniej Rzeszy.
Volker słuchał jednym uchem, jak zwykle zresztą, przybierając wyraz twarzy mający sugerować pełne skupienie, jak wszyscy.
Nikt nie spodziewał się, że Słońce może zerwać się ze smyczy.
Po paru minutach od rozpoczęcia apelu pojawił się w drzwiach warsztatu, z zakrwawioną twarzą, zgięty mocno i wykrzywiony bólem, co sugerowało przynajmniej jedno złamane żebro. Utykał mocno i widać było gołym okiem, że kręci mu się w głowie. Volker pewien był, że wariat chce do nich dołączyć – że prowadzony swoim absurdalnym poczuciem obowiązkowości postanowił zebrać ostatki sił i dowlec się na apel, byle tylko uniknąć następnej kary...
Myślał tak, dopóki nie zobaczył, że wysoki mężczyzna w lewej dłoni trzyma łom. Gdy tylko rzuciło mu się to w oczy – podobnie jak z pozoru nieistotny brak złotej obręczy na prawym nadgarstku – zmartwiał.
Sam nie wiedział, co chciał zrobić. Krzyknąć, by wszystkich ostrzec? Być może. Problem jednak w tym, że widząc, iż bolesny grymas na twarzy wariata podszyty jest radością, zmartwiał z przerażenia, choć początkowo sam nie umiałby powiedzieć dlaczego. Być może kierował nim jakiś pierwotny instynkt, który miała w sobie każda żywa istota, obojętnie jak zepsuta nowoczesnością?
– Eins! Hier kommt die Sonne – zanucił wariat, zwracając na siebie uwagę strażników. Mężczyźni z karabinami odwrócili się jak na komendę. Volker niestety nie widział ich twarzy, by móc rozpoznać targające nimi emocje, lecz i bez tego wiedział, że oni również pobledli z przerażenia.
– Zwei! Hier kommt die Sonne... – kontynuował wariat.
Roześmiał się nagle. Uniósł dłoń, po której pełzało kilka jaskrawych w świetle pochmurnego dnia płomieni ognia...
A następnie machnął nią jakby od niechcenia.
Płomienie złączyły się w jedno, całkowicie poddane jego woli. W ciągu ułamka sekundy urosły niebotycznie, rozbłysły oślepiającym światłem i uformowały kształt ogromnego ognistego węża o rogatym smoczym łbie.
Smok zaryczał hukiem potężnego pożaru, skręcił się w powietrzu, siejąc wokół snopami iskier, a następnie jak potężna fala skierował się w ich stronę, spopielając wszystko na swojej drodze.
To było jak umówiony sygnał. Strażnicy odrzucili bezużyteczne karabiny i podobnie jak więźniowie rzucili się do panicznej ucieczki. Ognisty smok jak mocny strumień wody odbił się od brudnego bruku w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem się znajdowali, i kierowany dziwnie tanecznymi gestami śmiejącego się wariata, rzucił się w pościg za uciekającymi ludźmi.
– Aus! – usłyszał Volker, zanim w panice opuścił plac apelowy i zagłębił się w jednej z wąskich uliczek między kamienicami. – Und dann reiss ich dein Kopf ab!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top