Opowieść spod atomowego grzyba
Tę historię zaczęłam pisać pewnie jakieś cztery lata temu i miała być powieścią. Niestety po jakimś czasie musiałam stracić do niej serce, przez co zaginęła mi w morzu podobnych plików na twardym dysku i raczyła odnaleźć się dzisiaj, gdy szukałam dokumentu o tej samej nazwie, zawierającego jednak coś zupełnie innego. I wiecie co? Cieszę się, że tak się stało. "Opowieść" została stworzona całkowicie na podstawie snów, więc doskonale pasuje tutaj, lecz nie została ukończona - naskrobałam jedynie ten wstęp i - przyznaję się bez bicia - nie pamiętam już, co miało być dalej. Nie wykluczam jednak, że w najbliższym czasie wrócę do niej, bo sporo myślę o napisaniu prawdziwej postapokalipsy, a to w sumie nadawałoby się jako fundament czegoś większego. Oczywiście z paroma dość dużymi poprawkami, ale jednak. Chętnie posłucham, co o tym sądzicie :) Tekst wrzucam w takiej formie, w jakiej go odnalazłam, nie wprowadzam poprawek. Gdybym chciała zrobić to teraz, z pewnością musiałabym napisać to od nowa, co pociągnęłoby za sobą tworzenie nowej książki już, natychmiast. Na pewno wiele spraw jest tutaj niejasnych, zbyt zagmatwanych lub po prostu źle poprowadzonych, ale przy tekstach mających tyle krzyżyków na karku nie ma co się dziwić. Zapraszam do czytania!
****
PROLOG
Potężne koło zabuksowało, natrafiając na dziurę w nawierzchni. Cała droga usiana była większymi lub mniejszymi wyrwami – asfalt nie zniósł zbyt dobrze nuklearnej zimy. Wielka ciężarówka, skrzypiąc resorami, niespiesznie wtoczyła się na łagodny nasyp, jej terkoczący silnik zakrztusił się i zgasł. Pokryte licznymi naroślami rdzy, a jednak zachowujące jeszcze w paru miejscach ciemnooliwkowy kolor drzwi szoferki otworzyły się opornie, na schodek powoli opadła stopa odziana w dobry jakościowo wojskowy but za kostkę. Za stopą ukazała się cała sylwetka człowieka. Odziany był w sztywny kombinezon koloru wojskowej zieleni, którego nogawki wpuścił w cholewki wspomnianych wcześniej butów. Na ramiona dodatkowo zarzucił podniszczoną skórzaną kurtkę. Na głowę naciągnął nieco sfatygowany kaptur, spod którego wystawał sięgający piersi brązowy warkocz i namordnik maski przeciwgazowej. Brązowe oczy lustrowały czujnie otoczenie, wyglądając przez lekko zaparowane trójkątne wizjery. Prawa dłoń, odziana w grubą, pięciopalczastą rękawicę (a takie było naprawdę ciężko zdobyć w tych czasach) zaciskała się na majdanie potężnego łuku myśliwskiego, palce lewej delikatnie obejmowały cięciwę, na którą nałożona była strzała z ciemnego drewna.
W tych dziwnych czasach łuki okazują się zdecydowanie praktyczniejszą bronią niż karabiny. Ocalała ludzkość nie dysponowała środkami pozwalającymi na wykonanie wystarczającej ilości naboi, a roślin, z których można wystrugać strzały, jest w końcu nawet nadmiar. Wybujała flora powojennego świata oferowała wiele niezbędnych do tego materiałów. Nie każdy jednak mógł pochwalić się tak imponującym sprzętem, jak ten mężczyzna – łuk był jeszcze przedwojenny, wykonany z aluminium i włókna szklanego, niemal niezniszczalny. I potwornie mocny przede wszystkim.
Od razu, patrząc na człowieka, miało się wrażenie, że to ktoś ważny. Bo po co w końcu tak hojnie wyposażać na podróż kogoś, kto nie ma wielkiego znaczenia? Już samo to, ile zmarnowano cennego paliwa, by uruchomić wielką ciężarówkę, dawało do myślenia.
Ale nie był nikim ważnym. Może kiedyś. Lecz z pewnością nie teraz. Gdyby wrócił do schronu, czekałby tam na niego jedynie stryczek.
Ostrożnie rozgarnął nogą bujną trawę, szukając jakichś przeszkód. Powoli ruszył w stronę kępy obrośniętych fioletowo-zielonym pnączem drzew, znajdującej się w pobliżu drogi. W momencie, gdy nieopatrznie poruszył jeden z kamieni, spomiędzy gałęzi wyskoczyło coś dużego, co z głośnym piskiem wzbiło się w powietrze, mocno bijąc pokrytymi czarnymi piórami skrzydłami.
Kruk. Podobno przed wojną osiągały maksymalnie rozmiary sporego kota. Temu z pewnością mógłby wsadzić głowę do dzioba.
Starczy na dobre dwa tygodnie, jak się odpowiednio oporządzi. A i będzie z czego robić lotki do strzał...
Mężczyzna błyskawicznie naciągnął cięciwę do oka i puścił ją, niemal nie celując. Kruk znowu wydał przeszywający skrzek i runął na ziemię, wstrząsany konwulsjami. Myśliwy jeszcze chwilę czekał w miejscu, chcąc sprawdzić, czy nigdzie w pobliżu nie czają się pobratymcy jego ofiary. Następnie przerzucił broń przez plecy i poszedł do rysującego się nieopodal kształtu. Wyjął ze stygnącego boku strzałę, otarł ją monstrualnym piórem z ciemnej posoki i schował do prowizorycznego kołczana, zszytego ze starych szmat. Jeszcze się przyda.
***
– Daleko jeszcze? – marudziło jakieś dziecko.
Ilse cudem powstrzymała się od przekleństwa. Podążająca za nią chmara ludzi, licząca sobie niemal sto osób, już od jakiegoś czasu nadwerężała jej cierpliwość. Miała dosyć próśb o postój, płaczu, narzekań, złości. Ci ludzie sami błagali ją o pomoc. To ona prowadziła ich ciemnymi, podziemnymi korytarzami do miejsca, gdzie będą bezpieczni. Wszystko zależało od niej. A im ciągle coś nie pasowało...
– Mamo... – Dziecko podjęło płacz.
– Już, kochanie, jeszcze tylko trochę... – Jakaś kobieta odezwała się łagodnym głosem.
– Prosiłam o ciszę! – Ilse nie potrafiła w tym momencie zdobyć się na uprzejmość.
– Nie masz serca, dziewczyno! – Kobieta wwierciła się w nią wzrokiem przenikliwych, jasnych oczu.
Dziewczyna nienawidziła również tego. Prosiła o ciszę. Już wielokrotnie. Tłumaczyła tysiące razy, że korytarze nie są wiele bezpieczniejsze, niż świat na zewnątrz. Tu również zdarzają się zwierzęta, które nie pogardziłyby posiłkiem, zwłaszcza takim, który z daleka krzyczy „hej, jestem słaby!". Cisza była więc jak najbardziej wskazana.
Ale, jak widać, nie wszyscy potrafili to zrozumieć.
– Ilse, na miłość boską, zlituj się! Ile już przeszliśmy?! – wykrzyknęła inna kobieta.
– Zbyt mało – warknęła niezbyt uprzejmie przewodniczka.
– Naprawdę moglibyśmy zatrzymać się na moment, ludzie są wykończeni. – Pauline chwyciła przyjaciółkę za ramię, jakby próbowała ją zatrzymać.
– Nie wiem, jak ty, ale ja chciałabym przeżyć – odburknęła jej Ilse.
– Ale ludzie...
– Sami chcieli z nami iść, ja nikogo nie ciągnęłam za sobą na siłę! Proszę bardzo – w każdej chwili mogą się zatrzymać, albo zawrócić, nikogo nie trzymam! – krzyknęła.
– Nie musisz się tak denerwować... – Blondynka była czasami przesadnie wrażliwa. Zwłaszcza w takich sytuacjach – gdy za każdym rogiem mogło czaić się jakieś niebezpieczeństwo.
– Owszem, muszę, bo ty jak zwykle nic nie rozumiesz.
Nie, właściwie to rzadko bywała aż tak nerwowa. Zazwyczaj wykazywała się wobec podopiecznych niesamowitymi pokładami cierpliwości. Teraz jednak, nawiedzana najgorszymi przeczuciami, nie mogła się opanować. Już jakiś czas temu opuścili korytarze, które znała, więc szła bardziej na wyczucie, a odpowiedzialność dodatkowo przygniatała. Ponadto czuła coś dziwnego – jakby delikatne ciarki przechodziły jej po plecach. Uczucie znane doskonale każdemu, kto choć raz był przez coś lub przez kogoś obserwowany... A to raczej nie wróżyło dobrze.
1.
Ryan
Pchnąłem ciężkie, odrapane drzwi i wszedłem na salę. Siedzący tam już mężczyźni unieśli na mnie wzrok, ale żaden nie wstał.
– O, Ryan, jesteś już. – Generał Schrantz uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Nie ukrywajmy – ten grymas był zarezerwowany dla małego dziecka, któremu udało się wykonać wyjątkowo ładny rysunek.
– Witam, panie generale. – Również się uśmiechnąłem i zająłem miejsce. Nie zasalutowałem, nie stanąłem na baczność. Oni są chamscy dla mnie, więc ja będę chamski dla nich. Dziecinne, ale genialne w swojej prostocie.
Wzrok mężczyzny na moment zatrzymał się na mojej twarzy, szczególnie dużo czasu poświęcając związanym w warkocza długim włosom. Widać było wyraźnie, że chce coś powiedzieć, ale powstrzymał się.
– Podejrzewam, że słyszałeś już o tym, co dla ciebie przygotowaliśmy?
Zawsze pierwszy wiedziałem o wszystkich akcjach. Mam kilku szpiegów. Poza tym znam dowódców wystarczająco długo, by móc domyślać się, co będzie ich następnym celem.
– Słyszałem, panie generale. Ale bez szczegółów.
Wreszcie zauważył, że mówię do niego oficjalnie. Wyraźnie się speszył, spuścił na chwilę wzrok i zaczął tłumaczyć:
– W naszym schronie przebywa zbyt dużo ludzi. Kończy nam się przestrzeń życiowa, kończy się jedzenie. Potrzebujemy czegoś więcej niż tylko małego obiektu wojskowego. Przyjmowanie tylu cywili po katastrofie było błędem...
– Sugeruje pan, że powinniśmy byli zostawić ich na zewnątrz, by umarli na chorobę popromienną?
– Nic takiego nie powiedziałem. Twierdzę, że okazywanie miłosierdzia w tamtych trudnych dniach było sporo ponad nasze możliwości. Schron wybudowano dla maksymalnie dwustu osób, w tym momencie żyje w nim ponad tysiąc ludzi. Jedziemy na ostatnich rezerwach żywności, a tu jeszcze pojawiły się kolejne problemy, między innymi z instalacją elektryczną. Agregaty nie dają rady, co chwilę są jakieś zwarcia – zwłaszcza w pompach wodnych. Długo tu nie przeżyjemy.
– I co w związku z tym?
– Planujemy małą przeprowadzkę. Niedaleko znajduje się wejście do tak zwanych robotniczych sztolni... Wiesz, przecież toczymy z nimi wojnę. Sztolnie są właśnie naszym celem. Wiesz, po co powstały?
Wiedziałem, ale pozwoliłem mu się wygadać.
– Przed katastrofą w tych liczących tysiące kilometrów korytarzach, wydrążonych bezpośrednio w górach, znajdowała się fabryka części do samolotów pasażerskich. Po katastrofie schronili się tam pracownicy fabryki i ich rodziny. Są dość wojowniczo nastawieni, ale podejrzewam, że jak zwykle dasz sobie radę.
– Ponoć sztolnie są ogromne. Nie możemy w spokoju żyć obok siebie?
– Nie.
– Przecież to jest równoznaczne ze skazaniem tych tysięcy ludzi na śmierć.
– Ale dzięki temu uratujemy naszych.
Milczałem. Z rozkazami się nie negocjuje, ale miałem opory. Jestem najlepszym dowódcą, najlepszym strzelcem, najlepszym żołnierzem, wymyśliłem najlepszą technikę walki na bagnety, jestem najlepszym strategiem – we wszystkim jestem najlepszy, dlatego wybrali akurat mnie. Ale nie chciałem iść. Potrafiłem bez mrugnięcia okiem zabijać wrogich żołnierzy, ale nie cywili. Nie starców, kobiety, dzieci. Na pewno istniało jakieś rozwiązanie.
– Znam twoje obawy. W pierwszych korytarzach, do których masz się wedrzeć, jest tylko tak zwana kadra pracownicza – ich powinieneś się bać. Cywile chowają się głębiej. Nie zabijesz ich wielu. – Ale paru jednak... – Poddadzą się szybko, jestem pewien. Zwłaszcza gdy zobaczą twoich bagneciarzy.
Ciekawe, czemu mu nie wierzyłem?
– Najpierw musiałbym ich wyszkolić.
– Nie martw się, jutro otrzymasz swój oddział. Chciałbym, abyś wyruszył we wtorek. Chyba zdążysz ich przeszkolić do tego czasu?
– Nie ma problemu, chodzi tylko o to, by opanowali podstawowe ruchy i pracę zespołową, a to da się załatwić nawet w jeden dzień.
– Powodzenia.
Przyda mi się...
***
Zawsze oddziały, które dostawałem, pozostawiały sobie wiele do życzenia – w końcu do wyboru była tylko ludność schronu, o zerowej kondycji fizycznej i psychicznej. Ale to, co trafiło mi się teraz sprawiło, że miałem ochotę paść na kolana i zacząć płakać. To były jeszcze dzieci, każde z nich miało na twarzy ślady trądziku. Sześć dziewczyn, czternastu chłopaków. Wydawali się sprawni, ale niezbyt kompetentni. Rozkazy wykonywali ze sporym opóźnieniem, było kilku delikwentów, którzy bardzo chętnie zajęliby moje miejsce. Musiałem na nich uważać.
Miałem trzy dni. Jak w tak krótkim czasie mam zrobić z tej kupki nieszczęścia oddział z prawdziwego zdarzenia?! Z normalnymi ludźmi pewnie dałbym radę i w godzinę, ale oni... tylko dłubali w zębach, jak coś im tłumaczyłem. Dosłownie! Według generała mieli już spore doświadczenie, brali udział w paru akcjach, ale – cholera jasna! – przecież w ogóle mnie nie słuchali. A co jest gorsze od żołnierza, który nic nie umie? Żołnierz z mózgiem. I tu właśnie miałem problem. Musiałem pozbyć się mózgu...
Byli zupełnie tacy sami, jak ja w ich wieku. A nie zazdrościłem tym, którzy mnie szkolili.
Nadal nie potrafię do końca zrozumieć okoliczności, w jakich tu trafiłem. Gdy miałem dwanaście lat, rodzice postanowili uciec z miasta przed wojną – spakowali wszystko, co mieliśmy, w samochód i pojechaliśmy przed siebie. W pewnym momencie chciałem wysiąść – nie wiem czemu, może zrobiło mi się niedobrze. W każdym razie gdy wróciłem, samochodu już nie było. Pojechali beze mnie. Nie mam do dzisiaj pojęcia, dlaczego to zrobili. Uratował mnie przejeżdżający tamtędy wóz wojskowy. Zabrali mnie do schronu, w którym przeżyłem katastrofę i w którym jestem do dziś.
***
Droga wyglądała oryginalnie. Wąski pas popękanego asfaltu straszył głębokimi na kilkadziesiąt centymetrów dziurami, a nad chodnikiem postawiono na metalowym rusztowaniu daszek z ciężkich, ołowianych płyt. Głupi ludzie. Czy ktoś naprawdę myślał, że coś takiego ochroni go przed promieniowaniem?
Pierwszy problem pojawił się w momencie wyboru wejścia. Proponowałem szyb komunikacyjny, przez który przedostalibyśmy się niezauważeni, ale jedna z dziewczyn spanikowała, wmawiając mi rzekomą klaustrofobię. Fakt, przepychanie się w pozycji kucznej w skafandrze i masce przeciwgazowej, z wielkim karabinem pod pachą na pewno byłoby niezbyt wygodne, ale atak miałby większe szanse na powodzenie. A chyba chcemy przeżyć, prawda? Niestety musiałem ulec swoim żołnierzom. Przenieśliśmy się do głównej bramy.
Karabiny, które dostaliśmy, trudno nazywać nowoczesnymi. Z wierzchu przypominały nawet te, których używano ponad sto lat temu – podczas pierwszej wojny światowej. Długa lufa, ciężka drewniana kolba. Były półautomatyczne, nie strzelały seriami, trzeba było za każdym razem pociągać za spust, ale za to nie wymagały przeładowywania i nie miały prawie odrzutu, dzięki czemu można było strzelać jedną ręką. Naprawdę. Celność niestety spadała drastycznie wraz z odległością. Ale miały dwie zalety – idealnie nadawały się do mojej słynnej walki na bagnety, a ponadto nabój osiągał niebotyczną prędkość – każdy strzał w korpus okazywał się śmiertelny, w kończynę – kończył się oderwaniem jej od ciała. Nie chciałbym czymś takim oberwać. Niemożliwością jest wylizać się całkowicie z ran zadanych przez tą broń. Można było co najwyżej zostać kaleką.
Jeden z „buntowników" zakładał już ładunki wybuchowe na przerdzewiałą bramę. Byłem po prostu pewien, że dał ich za dużo, dlatego wydałem komendę „padnij". Spojrzeli na mnie jak na idiotę, ale posłusznie położyli się na brudnej ziemi. Wybuch był faktycznie mocny, poprzewracałby nas. Muszę przyznać, poczułem satysfakcję. Chciałem uśmiechnąć się do niego bezczelnie i spytać, czy mu łyso. Ale to by było szczeniackie.
– Ustawić się! – ryknąłem, zajmując miejsce na czubku klina, tuż przy drzwiach.
– Gdy mówię „ustawić się", wy formujecie za mną klin – wytłumaczyłem cierpliwie żołnierzom.
Nie byli zbyt rozgarnięci, ale muszę przyznać, że jak już wiedzieli, czego się od nich oczekuje, działali perfekcyjnie. Pozy przybrali idealne. A na treningach nigdy im się nie chciało.
– Naprzód marsz! Strzela każdy, kto widzi cel! – Z całej siły kopnąłem w zmaltretowane drzwi, wyrywając je z zawiasów. Wpadliśmy do środka.
Urządzili się, sukinsyny. Ściany wysokiej sali oblepione były czystymi, białymi kafelkami; światło, tak jasne, że aż raziło w oczy, wydzielały schludne lampy. Żadnych żarówek na oblepionych kurzem drutach. Ludzi było całkiem sporo – chodzili z pozoru bez celu lub siedzieli za zadbanymi biurkami. W niczym nie przypominało to naszego śmierdzącego pleśnią i wilgocią schronu o popękanych, betonowych ścianach i świetle pozwalającym zobaczyć jedynie zarys przedmiotów, by się o nie nie potykać. Poczułem złość. My umieramy tam z głodu, pragnienia, chorób, a oni bawią się tutaj w najlepsze w państwo pod ziemią, zabijając bez powodu i ostrzeżenia naszych zwiadowców? Niedoczekanie!
Zawsze podczas takich akcji przypominam sobie muzykę. Mój ojciec miał swój ulubiony zespół – Two Steps From Hell. Zawsze walcząc odtwarzałem sobie dla uspokojenia w głowie ich utwór – Blackheart. Pomagało. Dlatego tak dobrze walczyłem – wykonywałem bardziej taneczne ruchy do muzyki.
Pierwszego zabiłem ja. Na białej koszuli mężczyzny wykwitł czerwony kwiat, z zaskoczeniem spojrzał na niego, padając na kolana, jak w zwolnionym tempie. Nikt nie był uzbrojony, więc nasza śmiercionośna drużyna przeszła bez przeszkód. W następnym pomieszczeniu oddali w naszą stronę kilka strzałów, jeden z nich drasnął którąś z dziewczyn, stojącą za mną. Jęknęła, ale widocznie skafander zniwelował impet pocisku. Szybko się obejrzałem, ale nawet nie krwawiła. Kiwnęła głową na znak, że wszystko w porządku. W trzeciej sali napotkaliśmy uzbrojonych żołnierzy tuż przy wejściu, ale oddaliśmy salwę jako pierwsi. Byłem zaskoczony – jedna komenda i moi nieudacznicy zachowali się jak profesjonaliści: pierwsi uklękli, reszta stanęła za nimi, trzy salwy, tylni szereg klęka przed pierwszym, pierwszy wstaje i tak kilka razy. A podczas ćwiczeń z tym właśnie mieli największe problemy...
Kłopoty zaczęły się dopiero w czwartej sali, która już nieco bardziej przypominała hangar fabryczny, którym było przecież wszystko dookoła.
Żołnierzy było wielu. Ustawili się w kilku grupkach; gdybyśmy zaczęli strzelać do jednej, inna otworzyłaby ogień w naszą stronę. A w samym środku stała ona. Ładna, szczupła kobieta w kwiecie wieku. Jasne włosy związała w kok na karku, ubrana była w idealnie skrojony damski garnitur. Patrzyła mi prosto w oczy.
– Czego tu chcecie? – spytała zimnym, twardym głosem.
Podszedłem bliżej, zarzucając karabin na ramię. Oddychałem głośno przez maskę przeciwgazową, ale nie zamierzałem jej zdejmować, tak samo jak kaptura kombinezonu. Dzieciaki natychmiast przyjęły pozycje, wzięły na muszkę wszystkie grupki, które mogły mi zagrozić.
– Czego chcemy? – powtórzyłem. – Ja osobiście nic do was nie mam. Ale mój dowódca owszem. Poszło mu o coś, jakąś przestrzeń życiową...? – Uśmiechnąłem się, chociaż mogła zobaczyć tylko zmarszczki wokół oczu w zaparowanych szkłach maski. – Ja tylko wykonuję rozkazy.
Zrobiłem właściwie coś głupiego, ale po co to roztrząsać, skoro nic się nie stało moim? Błyskawicznie przyjąłem pozycję, zrzucając z ramienia karabin, machnąłem nim, bagnetem niemal odcinając rękę jednemu ze strażników kobiety. Drugiego rozciąłem od ramienia, po biodro. Reszta również atakowała, lecz znowu formując niezwyciężonego klina, ruszyliśmy w tył. Gdy spróbowali podążyć za nami, wzięliśmy ich w ogień krzyżowy.
Wpadliśmy do sąsiedniego, już zdobytego pomieszczenia, zatarasowaliśmy wejście.
– No i co teraz? – spytał „buntownik". Już nienawidziłem tego chłopaka.
– Jutro spróbuję pogadać z tą kobietą. Nie mam najmniejszej ochoty na zabijanie tysięcy ludzi, a z tego, co mówił generał, zrozumiałem, że mam postawić wszystkich pod murek.
– A jeśli nie przyjmie twoich warunków?
O tym nawet nie chciałem myśleć.
– Wtedy nie będę miał wyboru.
***
– Panie dowódco. Niech się pan obudzi! Panie dowódco...
Otworzyłem oczy, powiodłem wzrokiem dookoła, nieprzytomny. Jak na zawodowego żołnierza – budziłem się bardzo wolno. Za ramię potrząsała mnie dziewczyna z mojego oddziału.
– Co się stało? – spytałem, podnosząc się.
– Poszli.
– Co?!
– Poszli. Emmet ich prowadzi.
Oprzytomniałem od razu. Zerwałem się na nogi, chwyciłem karabin, popędziłem do strefy wroga. Emmet, buntownik, szedł już z kilkoma chłopakami i dwoma dziewczynami w kierunku posterunku. Powoli formowali coś, co mogło być parodią mojego klina.
Co oni robią?!
– A wy gdzie?! – huknąłem.
Przestraszyli się, natychmiast odwrócili w moją stronę.
– Twój plan jest do chrzanu. Wybijmy dziadów, zanim oni się wezmą za nas. – Emmet był szczery do bólu.
– Czy ja wam na to pozwoliłem?
– Nie. Dlatego dowództwo objąłem ja.
– Wracaj natychmiast. Powinienem właściwie cię rozstrzelać!
– Ta, jasne. I jak byś to wytłumaczył potem?
– Mamy wojnę. Obowiązują tutaj zasady sądu polowego, misiu – syknąłem, nachylając się tak, że prawie stykaliśmy się nosami.
– No spróbuj tylko – warknął.
Grał. Widziałem, że ręce mu się trzęsły.
– Tchórz – prychnął, nabierając śliny w usta, zapewne by splunąć mi w twarz.
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Po prostu szarpnąłem za spust. Wzdrygnąłem się, gdy huk wystrzału odbił się głośnym echem od nierównego sklepienia groty. Ciało „buntownika" powoli osunęło się na ziemię u moich stóp. Reszta zdrajców patrzyła na mnie rozszerzonymi ze strachu oczyma.
– Panie dowódco, ale on nas do tego namawiał... – Jedna z dziewczyn zaczęła płakać.
– Mogliście odmówić i problemu by nie było. Wiecie o tym, że powinienem was teraz postawić pod ścianą?
– Ale panie dowódco... – Druga chyba miała zamiar zemdleć, tak samo jak stojący obok niej chłopak.
– Wracać do łóżek – rozkazałem.
Jeszcze nigdy nie wykonali tak szybko żadnego mojego rozkazu.
Tak, to było szczeniackie. Okropne. Paskudne... Powinienem już nigdy nie spojrzeć sobie w oczy i tak dalej. Ale, cholera jasna, nie wytrzymałem. Jak inaczej karać nieposłuszeństwo w takiej sytuacji? Na wojnie obowiązują prawa wojenne...
A obywatele Sztolni z pewnością pierwsi nie zaatakują. Raczej poczekają, aż powybijamy się nawzajem.
***
Stwierdziłem, że nastał ranek. Właśnie ostatni wartownik ziewał szeroko, poprawiając wrzynający się w ramię pas karabinu. Przeciągnąłem się, obolały po spaniu na twardej ziemi, zjadłem kilka sucharków, które składały się na nasze śniadanie. Generał dał nam zdecydowanie zbyt mało jedzenia i picia – jakby przewidywał, że przejmowanie sztolni zajmie co najwyżej dwa dni. Ja miałem jednak przeczucie, że to grubsza sprawa. Od zawsze bagatelizowaliśmy potęgę Sztolni, choć to oni zazwyczaj byli górą. Ale tak jakoś się utarło – oni są robotnikami, a my wojskowymi, więc musimy być potężniejsi.
Ta, jasne...
– Chcą negocjować! – Z rozmyślenia wyrwał mnie krzyk jednej z dziewczyn, która chwilę wcześniej przejęła posterunek.
– Tak... Można było przewidzieć... – westchnąłem, podnosząc się i naciągając maskę przeciwgazową. Nie chciało mi się już dyskutować o poprawnej formie przekazywania meldunków, szkoda prądu na te dzieciaki.
Ustawiliśmy się w klin, odsunęliśmy barykady, ruszyliśmy na środek pomieszczenia, śledzeni przez czujnych snajperów. Co kilka kroków jeden z dzieciaków przyklękał, biorąc na muszkę jednego z pilnujących nas strzelców. Trzeba pokazać, że jesteśmy górą. Każdy taki manewr w końcu nawet jeśli nie jest zbyt skuteczny, robi całkiem niezłe wrażenie. Garstka doskonale zdyscyplinowanych żołnierzy, którzy sprawiają wrażenie, jakby czytali sobie w myślach, jest lepsza, niż cała armia.
Luźnym krokiem zbliżyłem się do kobiety stojącej w asyście dwóch rosłych mężczyzn. Tak jak poprzednio – miała na sobie doskonale skrojony garnitur. Spódnica nie marszczyła się w żadnym miejscu, jakby była z papieru. Głowę trzymała dumnie zadartą, eksponując bladą szyję, ozdobioną drobnym wisiorkiem. Pomimo, że była dość niska, miałem wrażenie, że nade mną góruje.
Stanąłem niedbale, ręce wbiłem w kieszenie skórzanej kurtki, którą miałem zarzuconą na kombinezon.
– A więc słucham – powiedziałem. Maska zniekształciła mój głos.
– Mamy ultimatum.
– Jakiego rodzaju?
– Nie jest nas wielu. A w każdym razie nie tyle, by zapełnić cały obiekt – w końcu jest ogromny. Zmieścimy się wszyscy razem. – Uśmiechnęła się.
Albo doskonale grała, albo faktycznie wcale się nie denerwowała.
Bo ja doskonale grałem.
Przyjąłbym to ultimatum, wydawało mi się rozsądne. Nawet bardzo. W kupie siła w końcu – ludzkiemu gatunkowi grozi wyginięcie, więc chyba lepiej, byśmy przestali wybijać się nawzajem i utworzyli coś w stylu w miarę solidnego państwa? Sztolnie doskonale się do tego nadawały – dysponowały ogromnymi zapasami broni, lekarstw, jedzenia, paliwa...
Ale dostałem rozkazy. Chociaż było to tak wstrętne, że aż miałem ochotę spoliczkować się za to, musiałem powiedzieć beznamiętnym tonem:
– Nie.
– Nie? – Bladą, pozbawioną mimiki maskę kobiety wreszcie zmącił jakiś grymas. Jej biała skóra delikatnie zmarszczyła się między brwiami.
– Nie. Dostałem rozkaz: zająć Sztolnie. Nie było w nim żadnych ukrytych podpunktów mówiących o rozejmie. Mam obalić władzę i przejąć ją dla mojego dowódcy.
– A więc tak. – Jej twarz na powrót się wygładziła. – Naprawdę zamierzacie wymordować wszystkich? Bo nikt tutaj nie podda się bez walki.
W tamtej chwili pobłogosławiłem maskę, po pomogła ukryć grymas, który przebiegł przez moją twarz. Chociaż możliwe, że szerokie trójkątne wizjery odsłaniały wystarczająco wiele, by moja mina była widoczna.
– Wolałbym tego uniknąć. Ale... – Rozłożyłem ręce w geście bezradności. – Mus to mus.
Kobieta tym razem skrzywiła się całkiem dostrzegalnie. Nie starała się tego kryć.
– Mordercy...
W tym samym momencie gdzieś za mną rozległ się strzał. Momentalnie okręciłem się, zrywając broń z ramienia, stawiłem się na ugiętych nogach, gotowy do konfrontacji. Ale... z rusztowania pod sklepieniem powoli osunęło się ciało ubranego na czarno człowieka, które upadło z łoskotem na ziemię, znacząc beton krwawym rozbryzgiem.
Ach. Celował we mnie, a któreś z dzieciaków musiało go zdjąć.
Wszystko to trwało ułamek sekundy, ponieważ chwilę później rozpętało się piekło. Dzieciaki, dotąd w pozycji klęczącej na jednym kolanie, jednym płynnym ruchem zerwały się z ziemi, układając ręce w pozycji pozwalającej na walkę długim bagnetem, który każdy miał nałożony na lufę. Ja również tak zrobiłem. Niezwyciężony klin znowu ruszył, spod masek dobył się stłumiony okrzyk:
– Bij! Zabij!
Kilka ciosów – i negocjatorzy zaczęli się wycofywać. Nie chciałem zabijać kobiety, dlatego błyskawicznie przypadłem na kolano i poderwałem lufę do oka. Dwa strzały – dwóch żołnierzy mniej.
Któreś z dzieciaków rzuciło granat gazowy w stronę uciekających. Nam to nie robiło różnicy – filtry w maskach działały. Ale tamci nie mieli tak dobrze.
Kolejne pomieszczenie zdobyte. Przedsionek zajęty. W głębi ciemnego korytarza, na który albo nie starczyło oświetlenia, albo wysiadło ono podczas walki, pojawiła się barykada.
Kolejne zwycięstwo. Niewielkie, ale jednak.
2.
Ilse
Światło latarki zaczęło delikatnie migać, jakby miało zamiar zaraz zgasnąć. Szybko zakręciłam korbką dynama. W tym celu musiałam jednak ma moment oderwać wzrok od podłoża, co poskutkowało tym, że potknęłam się o spory kamień i upadłam na kolana. Stopa była cała – noski wojskowych butów za kostkę są w końcu specjalnie wzmacniane, ale spodnie oczywiście podarłam. Zaklęłam dość szpetnie. Matka się wścieknie...
Właściwie kobieta nazywana przeze mnie matką nie jest ze mną spokrewniona. Znalazła mnie jako niemowlę, porzuconą na ziemi jednego z korytarzy schronu. Pewnie moi prawdziwi rodzice, porwani przez panikujący tłum, musieli mnie po drodze upuścić.
Wielokrotnie wykorzystywano tą historię, by mi dogryźć. W końcu odmieńców, samotników i indywidualistów od zawsze traktuje się jak inny gatunek – zupełnie jakby ludzie mogli się tą odmiennością zarazić. Od zawsze byłam inna, więc od zawsze też opinia dziwadła stąpa za mną krok w krok. Nigdy, tak jak inne dzieci, nie bawiłam się spokojnie ocalałymi zabawkami, nie trzymałam się grupy. Panicznie za to bałam się obcych ludzi. Od zawsze też ciągnęło mnie do tego, co nieznane, co innych odpychało lub wręcz przerażało. Pierwszy raz wybrałam się do opuszczonych korytarzy gdy miałam około ośmiu lat. Byłam drobna i chuda, więc strażnicy pilnujący barykad zwyczajnie mnie nie zauważyli. Wróciłam brudna, podrapana, zakrwawiona i potwornie głodna – ale za to tak szczęśliwa, że nawet szlaban na opuszczanie mieszkania nie mógł tego zmącić. Od tego czasu wędrówki stały się swego rodzaju rutyną. Nie było tygodnia, bym nie zapuściła się poza obszar świateł posterunku na czterdziestym metrze. Kochałam oblepiającą mnie ze wszystkich stron ciemność, kochałam odgłosy szemrzącego pod nierównym sklepieniem przeciągu, kochałam echo kapiącej wody, rozrywające niespodziewanie niemal zupełną ciszę.
Kochałam tunele. A tunele kochały mnie.
Otulały mnie swoim czarnym, lepkim mrokiem jak kokonem, mającym zapewnić bezpieczeństwo. Dbały, bym miała gdzie uciec od codzienności, kłopotów. Pilnowały, abym czuła się w nich jak w domu. Bym nie zrobiła sobie nic złego. Nieliczne wypadki były efektem jedynie mojej głupoty – zawsze miałam przy sobie słabą latarkę, by widzieć nierówności podłoża, lecz czasami ogarniało mnie dziwne uczucie. Jakby dosłownie spłynęło na mnie coś w stylu „łaski" tuneli. Czułam się, jakby mój wzrok nagle się wyostrzył – jakbym mogła przeniknąć nim idealny mrok. Zwyczajnie zapominałam wtedy o korbce dynama, którą jednak co jakiś czas trzeba było poruszać, więc gdy światło gwałtownie gasło, a mój wzrok wcale nie okazywał się nadzwyczajny, wpadałam na kamień albo inną przeszkodę.
Niegdyś moje wycieczki były przez wszystkich potępiane. Nie zapominajmy – jestem wariatką, upuszczoną przez matkę we wczesnym dzieciństwie, być może nawet na głowę. Moje zmysły mogły ulec drobnemu pomieszaniu, mój osąd może być wypaczony. Nie zapominajmy, że jestem wyrzutkiem, który zawsze padał ofiarą okrutnych żartów rówieśników, a już wielu złamało się od tego. Nie zapominajmy, że jestem dziwadłem, które do dziewiątego roku życia wybuchało płaczem na widok twarzy, której wcześniej nie widziało, podczas gdy inne dzieci okazywały jedynie podziw i ciekawość. Nikt nie zdziwił się, że znalazłam sobie nienormalne hobby – przecież sama byłam nienormalna. Jeszcze nie dość, że moje nowe zajęcie budziło nadmierne zaciekawienie wścibskich sąsiadów, było niebezpieczne dla mnie samej. Robotnicze Sztolnie są ogromne – a ludzi po katastrofie schroniło się w nich niezbyt wielu. Ograniczono więc przestrzeń do takiej, by każdy miał wystarczająco dużo miejsca dla siebie, a jednak nie zgubił się w kompleksie. Więc większość obiektu po prostu wyłączono z użytku. W korytarzach na tak zwanym Pograniczu ustawiono posterunki – najdalszy czterdzieści metrów od ostatniego zabudowania. Dalej panowała idealna ciemność. Nikt rozsądny się tam nie pchał – chodziły słuchy, że wiele zwierząt, zmutowanych podczas nuklearnej pożogi, mogło wybrać sobie nas za sąsiadów. Całkiem prawdopodobne – strażnikom zdarzało się upolować to i owo.
Więc nikomu, komu choć odrobinę zależało na małej, chudej jak patyk i ewidentnie dziwnej dziewczynce, nie pozwalał jej tam chodzić. I łamał sobie głowę nad tym, jak te jej spacery przerwać, ponieważ nie pomagały nawet „areszty domowe".
W końcu dano sobie spokój. Chce – to niech się dziecko pcha. Tylko matka nadal zamartwiała się, nie mogąc nocami zmrużyć oka.
W Sztolniach mamy coś w stylu wojska. Podziwiają ich wszyscy. Coś słyszałam, że niegdyś, gdy ludzie jeszcze żyli na powierzchni, nastolatki zakochiwały się w aktorach i muzykach. Obecnie aktorów nie mamy zbyt wielu, a młodzież za obiekt westchnień obrała Zwiadowców. Byli oni dokładnie tacy, jak każdy chciał być. Silni, sprawni, doskonale wyposażeni, bogaci, odważni. Wybierali się na powierzchnię, walczyli z zagrażającymi nam niebezpieczeństwami, przynosili nam rozmaite skarby. Gdy jakiś znalazł się w pobliżu, wszystkie rozmowy natychmiast cichły, a spojrzenia jakby same podążały w ich kierunku. Roztaczali wokół siebie aurę tajemniczości, która wręcz przyzywała wszystkich. Nie było nikogo, kto by nie uległ ich urokowi. Jako dziecko, a nawet i później, każdy chciał zostać Zwiadowcą. Dwunastolatkowie ćwiczyli jak opętani, organizowali zawody – robili wszystko, by przypodobać się niemal legendarnym bohaterom. W takim wieku właśnie brali oni uczniów na czteroletni termin.
Tak, ja też chciałam być Zwiadowcą. Nie obchodziło mnie, że nie ma wśród nich kobiet. Nie wiedziałam, dlaczego – nie mieli żadnego prawa, które zakazywałoby przyjmowania na termin dziewczynek. Ale po prostu żaden tak nie robił. A dziewczynki jakoś się z tym potrafiły pogodzić.
Ale nie ja. Ja byłam uparta i cholernie wytrwała.
Niestety – jak zawsze – spotkało mnie rozczarowanie. Próbowałam tygodniami przekonać Zwiadowcę, by chociaż przedstawił mnie swojemu dowództwu, ale był nieugięty. Jeszcze bardziej niż ja. W pewnym momencie po prostu złapał mnie za ucho i zaciągnął przed oblicze fioletowej z gniewu matki.
Po tym upokorzeniu, po tym, jak wszystkie moje marzenia runęły z hukiem, na dobre stałam się wyrzutkiem.
Za ciężko uzbierane pieniądze kupiłam sobie łuk. Był to obiekt zawiści każdego w Sztolniach – większość Zwiadowców łasiło się na niego, podobnie jak wojskowi i zwyczajni kolekcjonerzy. Broń była jeszcze przedwojenna, wykonana ze sklejki drewnianej, jak powiedział mi sprzedawca. Miał siłę naciągu obliczoną na dwadzieścia cztery kilogramy. Model nosił nazwę „krymsko-tatarskiego", co oczywiście nic mi nie mówiło, ale brzmiało zachęcająco i tajemniczo. Był jeden problem, dla którego nikt nie kupił przede mną tego skarbu. Kosztował fortunę. Nawet Zwiadowców nie było na niego stać, co niemal doprowadziło do wojny domowej – grozili sprzedawcy śmiercią, lecz on widocznie się ich nie bał. Wytrwale zostawał przy swoim.
A ja? Zajęłam się najzwyczajniejszą w świecie i dość powszechną kradzieżą. Kradłam wszystko – sakiewki przypadkowych ludzi, oszczędności właścicieli sklepików i barów, fortunę zakamuflowaną w mieszkaniach. Dzięki latom skradania się tunelami nabrałam wystarczającej wprawy, by nie zostać wykrytą. Wprawdzie nikt nie wierzył, bym była w posiadaniu tak wielkich pieniędzy, ale jednak udało mi się kupić łuk.
Matka była zadowolona. Myślała, że wreszcie znalazłam sobie normalne zajęcie – kupię od Zwiadowców tarczę i zajmę się szlifowaniem umiejętności. Zafundowała mi nawet strzały.
A ja – jak przystało na dziwadło i niewdzięczną córkę – zajęłam się plądrowaniem tuneli na pełen etat. Tym razem jednak miałam w tym więcej celu niż tylko spacerowanie. Szukałam zwierząt, które mogły zagrażać mieszkańcom Sztolni i zabijałam je. Przynosiłam łby strażnikom, jako dowód.
Moją pracę szybko uznano za użyteczną, ale nigdy nie stałam się tak lubiana, jak Zwiadowcy, choć zajmowałam się tępieniem zdecydowanie bliższego ludziom zagrożenia niż wielcy idole. Ale w końcu moja haniebna opinia nadal za mną podążała.
Wyłączyłam latarkę, gdy w końcu tunelu ukazały się światła posterunku. Odetchnęłam i powlokłam się w jego kierunku. Kolano okropnie bolało – niemal tak mocno, jak pusty żołądek. Zwierzęta zaczęły omijać łatwo dostępne korytarze, odkąd zaczęłam polowania, więc z każdym miesiącem musiałam zapuszczać się głębiej – na terytoria, których nie znałam, ale tamte tunele również potrafiłam obłaskawić. Wystarczyło być nastawionym pozytywnie – pozwolić ciemności, by cię zbadała. Nie można odpychać jej lepkich macek, sprawdzających, czy jesteś godzien, by zapuszczać się głębiej w nią. Trzeba poddać się zabiegowi ze spokojem, z pogodnym wręcz nastawieniem. Potraktować to jak pieszczotę. Jeśli wyzbędzie się strachu, badanie może być naprawdę przyjemne. A jak satysfakcjonujące, gdy nagle czujesz, jak macki cofają się, a ciemność odstępuje na krok, mrucząc przyjaźnie, dając ci wyraźne pozwolenie wstępu na swój teren.
Ja traktowałam ją jak żywą istotę. I już wiele razy odwdzięczała mi się, ratując życie.
Pozdrowiłam strażników, zrzuciłam na ziemię ciężki wór, do którego schowałam jeszcze ociekającą posoką głowę sporego kreta. Kret był naprawdę wyrośnięty – prawie odgryzł mi rękę w łokciu.
Odeszłam, chcąc jak najszybciej znaleźć się z mieszkaniu, pod kocem, z miską gorącego rosołu na szczurzej tuszce.
Mieszkania w Sztolniach nie są tak złe, jak można by sobie wyobrażać. Zwiadowcy przynieśli z góry wszystko, co mogło nadawać się do utworzenia ścian działowych, a że miejsca mieliśmy sporo, wszyscy spokojnie mieścili się w swoich królestwach, mających czasem nawet po kilka pokoi.
Zapukałam w ściankę z dykty. Matka otworzyła po chwili. Zmarszczki na jej czole wygładziły się na mój widok – uśmiechając się serdecznie, wpuściła mnie do środka. Zaniuszyłam w powietrzu.
– Wyczuwam obiad – oznajmiłam bez słowa przywitania.
– Już nakładam. – Podeszła szybko do niewielkiego kociołka i nalała parującej zupy do obtłuczonej miski z naszej domowej zastawy.
Zanurzyłam łyżkę w potrawce. Kochałam jej smak. A szczególnie mocno ceniłam go, gdy wracałam z polowania.
– I jak minął dzień? Ubiłaś jakieś paskudztwo? – Całkiem siwa kobieta otarła ręce o poplamiony fartuch i usiadła przede mną na chybotliwym stołku.
– Ubiłam. Kreta. Spory drań, w dodatku całkiem głęboko się schował. Sama droga zajęła mi kilka godzin... – Westchnęłam. Zanosi się na to, że niedługo będę musiała nocować w tunelach...
– Na Boga, a co stało ci się w kolano?! – wykrzyknęła nagle, załamując ręce.
– Przewróciłam się... – Dość głupie, ale w takich sytuacjach nadal kulę się jak mała dziewczynka, choć mam już koło siedemnastu lat. Według powojennej rachuby od roku jestem pełnoletnia.
– Zdejmuj szybko, trzeba to odkazić! Spodniami się nie martw, zaszyję to raz dwa.
Zawsze tak mówi. „Nie martw się ubraniami – to się naprawi" albo „to się zaszyje". A ubrania w tych czasach są naprawdę na wagę złota. Zdecydowanie mamy pilniejsze wydatki.
– Oczywiście, mamo. – Potulnie kiwnęłam głową, nie mówiąc nic więcej. Nie było sensu. Matka zawsze miała ostatnie słowo.
W momencie, gdy otwierała usta, by coś jeszcze powiedzieć, rozległo się pukanie w ścianę z dykty, robiącą nam za drzwi. Westchnęła z bezsilnością i wstała, by otworzyć.
– Witam, czy zastałem Ilse? – Głęboki, gruby głos urwał w połowie jej powitanie.
Przez chwilę panowała cisza.
– Tak, tak, właśnie przyszła! – W głosie matki wyczułam wyraźne napięcie. Starała się brzmieć jak najuprzejmiej. Trochę to niecodzienne, ponieważ od zawsze hojnie obdarzała wszystkich wyjątkowo kąśliwymi uwagami. – Zapraszam do środka! Jest jeszcze trochę bałaganu, właśnie sprzątałam, ale... ugotowałam zupę! Może poczęstuję?!
To było naprawdę dziwne. Na moment przestałam jeść.
Z ciasnego przedpokoju wynurzyła się mama, uśmiechająca szeroko do kogoś, kto podążał za nią. Był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, odziany w znoszony kombinezon, jaki zakłada się przed wyjściem na powierzchnię. Zwiadowca.
– Nie, dziękuję, dopiero jadłem – odpowiedział beznamiętnie, bacznie rozglądając się po wnętrzu. Jego wzrok zatrzymał się na mnie.
– Witam, pani Ilse. Jestem Volker.
– Miło mi – burknęłam niezbyt przekonująco. Moja fascynacja Zwiadowcami skończyła się wraz z dniem upokorzenia, potem została tylko niechęć. Wyjątkowo mocna niechęć. I ból. Też wyjątkowo mocny.
– Niech pan siada! – Matka pchnęła go na fotel samochodowy, robiący nam za jeden z elementów zestawu wypoczynkowego.
Usiadł. Nadal natrętnie mi się przypatrywał.
– Podejrzewam, że może pani domyślać się, w jakiej sprawie tutaj przybyłem.
– Nie mam pojęcia – odparłam zgodnie z prawdą.
– Chcemy, żeby udzieliła nam pani wsparcia.
– Działam tylko pod ziemią, a wy tylko na zewnątrz. – Wzruszyłam ramionami, na powrót zajmując się jedzeniem.
Zwiadowca nieznacznie uniósł brwi w najszczerszym zdziwieniu, jego przeorana ogromną blizną twarz przez moment miała naprawdę głupi wyraz.
– To pani nie wie?
– O czym mam wiedzieć? Dopiero wróciłam z polowania! – Chyba pora okazać zniecierpliwienie, bo facet nie da mi dokończyć posiłku w spokoju.
Volker przeniósł wzrok na matkę, która gwałtownie pobladła.
– Ilse – zaczęła drżącym głosem. Po wysilonej uprzejmości nie było śladu. – Myślałam, że wiesz... Zostaliśmy zaatakowani.
– Jak to? Przez kogo?
– Przez mieszkańców Schronu – wytłumaczył Zwiadowca.
Schron. No tak. Od zawsze uważaliśmy ich za słabeuszy. A tu nagle...
– I co to ma wspólnego ze mną?
– Jak to co?! – Myślałam, że się udławi z oburzenia. – Jest pani obywatelką Sztolni, więc chyba zaczęłaby się pani martwić, jakby ktoś je zdobył?!
Czemu nie? Nie ukrywam swojej niechęci do aparatu władzy. Przydałoby mu się świeże spojrzenie...
– Ilse. – Nachylił się w moją stronę. – Chcemy prosić cię o pomoc. Organizujemy w całych Sztolniach mobilizację – każdy, kto umie posługiwać się jakimś rodzajem broni, jest nam potrzebny. A ty jesteś...
– Wyrzutkiem. Teraz nagle mnie chcecie? – Zaśmiałam się krótko.
Zgrzytnął zębami.
– Tak, teraz właśnie cię chcemy.
No, to musiał być dla niego spory wysiłek, żeby się przyznać.
– Tylko że ja już nie chcę. Przykro mi. – Łyżka zadzwoniła o dno miski.
– Kobieto, nie wiesz, co to znaczy! – krzyknął. Matka podskoczyła. – Jest źle. Bardzo źle. Przebili się do trzeciego sektora, czwarty zaraz padnie. Dowództwo przygotowuje pertraktacje, ale mamy wrażenie, że to nic nie da. Musimy ich stąd wykurzyć, jasne?! A do tego potrzebujemy ludzi!
Zamilkłam na chwilę. Czwarty sektor pada... a więc są już tak blisko. Pogranicze zaczyna się już w szóstym sektorze. Prawdopodobnie, jeśli dalej tak pójdzie, najpierw zaleje nas fala uciekinierów, a potem dodatkowo zostaniemy zepchnięci do Martwej Strefy...
– Ewentualnie mogę iść z wami, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja – powiedziałam wreszcie, ostrożnie dobierając słowa.
Matka pobladła.
***
Zwiadowcy patrzyli na mnie nieufnie. Znali mnie wszyscy przynajmniej z opowieści – to ta dziewczyna, która chciała być jednym z nich, a spotkawszy się z odmową zaczęła robić im konkurencję. Chyba nie byłam ich bohaterką.
Wilgotny żwir, którym wysypano podłoże, głośno chrzęścił pod wojskowymi butami. Cięciwa łuku mocno wbijała mi się w ramię, kołczan obijał o udo. Zmęczyłam się błyskawicznym tempem marszu, którym przemierzaliśmy sektory. Coś słyszałam o żelaznej kondycji Zwiadowców, ale żeby aż tak...
Czwarty sektor wyglądał żałośnie. Kręciło się po nim wielu ludzi uzbrojonych po zęby. Jakiś mężczyzna z ramieniem owiniętym okrwawionym bandażem zderzył się ze mną. Przeprosiłam nerwowo i szybko się oddaliłam. Jak zawsze poczułam znajomy niepokój na widok tylu ludzi, ale postanowiłam, że nie pokażę tego po sobie. Nie chcę dać satysfakcji tym Zwiadowcom – już i tak traktują mnie jak kogoś gorszego.
Wejście do sektora trzeciego zagrodzono prowizoryczną blokadą. Zatrzymaliśmy się w ukryciu, widocznie na coś czekając.
No tak. Pertraktacje.
Naczelniczka, jak zwykle nienagannie ubrana, wysunęła się na początek. Chwilę trwaliśmy w paraliżującym milczeniu. Pot zaczął spływać mi po karku.
Tak. Tak wygląda atmosfera na wojnie...
Ktoś od drugiej strony odsunął barykady. Na salę weszli ustawieni w klin żołnierze. Każdy z nich miał na sobie idealny, zadbany kombinezon w kolorze wojskowej zieleni, na głowy naciągnęli kaptury, a twarze ukryli pod maskami przeciwgazowymi. Każdy z nich co kilka kroków opadał na kolano i kierował lufę zwieńczonego długim bagnetem karabinu w stronę, gdzie czaili się nasi snajperzy.
Jak?! Jakim cudem dostrzegli wszystkich?!
Najwyższy – zapewne dowódca – podszedł do Naczelniczki. Na kombinezon miał narzuconą odrobinę znoszoną skórzaną kurtkę, spod kaptura wystawał mu długi warkocz. Jego maska – z pewnością lepsza od innych, najlepsza ze wszystkich dostępnych zapewne – miała szerokie trójkątne wizjery. Zaczynały już parować.
– A więc słucham – powiedział dowódca. Maska zniekształciła jego głos.
– Mamy ultimatum.
– Jakiego rodzaju?
– Nie jest nas wielu. A w każdym razie nie tyle, by zapełnić cały obiekt – w końcu jest ogromny. Zmieścimy się wszyscy razem. – Naczelniczka uśmiechnęła się.
– Nie. – Wydawało mi się, że skóra wokół oczu mężczyzny zmarszczyła się lekko. Jakby się skrzywił.
– Nie? – Naczelniczka zmartwiała.
– Nie. Dostałem rozkaz: zająć Sztolnie. Nie było w nim żadnych ukrytych podpunktów mówiących o rozejmie. Mam obalić władzę i przejąć ją dla mojego dowódcy.
– A więc tak. – Jej twarz na powrót się wygładziła. – Naprawdę zamierzacie wymordować wszystkich? Bo nikt tutaj nie podda się bez walki.
– Wolałbym tego uniknąć. Ale... – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Mus to mus.
Kobieta przestała kryć emocje.
– Mordercy... – warknęła.
Wtedy rozpoczęła się masakra.
Jeden z obcych żołnierzy doskonałym strzałem zdjął jednego z naszych snajperów – widocznie musiał celować w ich dowódcę. Reszta poderwała się z ziemi płynnym, wyuczonym ruchem – jak jednomyślna maszyna. Oddali kilka strzałów, dowódca machnął bagnetem, przecinając niemal na pół jednego ze strażników Naczelniczki.
Wszyscy rzucili się do ucieczki. Chciałam dokładniej przyjrzeć się napastnikom, ale samobójcą nie jestem – ruszyłam za tłumem.
Straciliśmy czwarty sektor.
3.
Ryan
Zadziwia mnie mechanizm działania Sztolni.
Wygląda na to, że podzielili swój obszar na coś w stylu sektorów – nie tylko symbolicznie. W tym jest cały porządek. Sektory pierwszy, drugi i trzeci są typowo przemysłowymi – znaleźliśmy w nich hodowle królików i kurczaków, ponadto całkiem spore plantacje warzyw, którym dostarczają światła identycznego z tym, które występuje na powierzchni – ciekaw jestem, skąd wytrzasnęli tyle lamp solarnych?! Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego na oczy. Ponadto w sektorze trzecim zajmowali się też produkcją broni – głównie łuków i czegoś przypominającego nasze karabiny – i naprawianiem tej, która powstała jeszcze przed katastrofą. Mają też kilka wozów opancerzonych – w tym gigantyczną ruchomą stację nadawczą, umieszczoną na ciężarówce. Średnica jej kół dorównuje mojemu niezbyt skromnemu wzrostowi. Pomyśleć, że zgromadzili tyle dobra, którego z pewnością nie wykorzystują nawet w połowie, a nie są chętni do pomocy... Sądząc z wielkości obiektu z łatwością mogliby przyjąć jeszcze dodatkowy tysiąc osób. Więc czemu...
Ach. No tak. To my nie chcemy. Patrzcie, jaka ta pamięć zawodna...
Czwarty sektor jest już inny. Typowo mieszkalny. Ale... Dobra, od początku. Zbudowano w nim coś na kształt mieszkań właśnie – podzielonych na pokoje, wyposażonych w meble i inne niepotrzebne bzdety. Jedno mieszkanie, sądząc z tego, co się w nim znajduje, jest przeznaczone dla czteroosobowej rodziny – czasem nawet mniejszej. Podobną powierzchnię w naszym schronie zajmuje ponad 10 osób.
W głowie mi się nie mieści, jak można tak marnować przestrzeń. Argument, że mogą sobie na to pozwolić, jakoś do mnie nie trafia.
– Panie dowódco! – jedna z dziewczyn – Katelyn – zawołała mnie, machając niepotrzebnie dłonią. Jakbym nie wiedział, gdzie siedzi...
Policzyłem w myślach do dwudziestu, żeby się uspokoić (moi żołnierze nadal doprowadzają mnie do szału) i podszedłem do chłopaków zgromadzonych wokół Enigmy.
Nie, tu nie chodzi o ten genialny wynalazek z jakiejś zamierzchłej wojny – tak nazywamy starą i zniszczoną jak sto nieszczęść przenośną radiostację, obecnie nasz jedyny kontakt z dowództwem.
– Coś się dzieje? – spytałem, widząc zaniepokojone twarze dzieciaków.
– Chyba mamy problemy – zaczęło któreś z nich.
– Chyba czy na pewno?
– To zależy. – Rick niepewnie wyłamał palce. – Bo... odmawiają nam dostarczenia jedzenia i amunicji. I...
Zupełnie jak niezbyt przygotowany uczeń przy zniszczonej tablicy w naszej prowizorycznej szkole...
– Nie starczy nam, tak? – dokończyłem.
– Na to wygląda. Bo...
– Zapasów mamy na trzy dni, a jesteśmy tu już dwa. Ponadto, sądząc z tempa, jakie na razie mamy, raczej nie uda nam się skończyć do dzisiejszego wieczora. Wiem, wiem. Coś się poradzi. – Odwróciłem się w celu odejścia i zostawienia dzieciaków, by same wymyśliły, jak wybrnąć z sytuacji.
Zatrzymałem się.
Pierwsza zasada: nie pokazuj po sobie strachu. Emocje sztabu zazwyczaj udzielają się całej armii. A gdyby mi tu wpadli w panikę... Wolę nawet nie myśleć, jakie by to miało konsekwencje. Raczej niezbyt wesołe.
Ale nie mogę też nic nie zrobić. Trzeba szybko działać. Trzeba zainicjować bitwę, jakiej nie było od czasów Pożogi...
Ale jak to zrobić, gdy nasze torby na amunicję wręcz świecą pustkami?
To stosunkowo proste. Trzeba użyć podstępu.
A gdy Ryan mówi „podstęp", ma na myśli swoich trzech najlepszych przyjaciół i zasadę ZGMO. Zaskoczenie. Gaz. Miotacz Ognia.
Sprawdza się zawsze.
– Coś się poradzi – powtórzyłem, odwracając się. Moją twarz rozjaśnił nieco demoniczny uśmiech. – Co powiecie na krwawą jatkę?
– Ja zawsze! – wypsnęło się Rickowi.
W jednej z nielicznych toreb, które tu ze sobą przynieśliśmy, trzymam cały arsenał niezbędny do takich sytuacji. Najważniejszym elementem, doskonałym do ataku z zaskoczenia, jest mój największy skarb. Piękny łuk myśliwski. To jedna z pierwszych rzeczy, które przyniosłem z powierzchni. Znalazłem go w niemal całkiem zawalonym sklepie z bronią, gdzie wepchnąłem się chcąc chyba zrobić na złość swojemu dowódcy. Ale opłacało się. Jestem teraz w posiadaniu niezniszczalnej, pieruńsko mocnej broni z aluminium i włókna szklanego. Celowniki wprawdzie musiałem zrobić sam, ale grunt, że spełniają swoje zadanie. Nie muszą pięknie wyglądać.
Ta broń jest genialna. I cicha. Zawsze sporo czasu minie, gdy żołnierze, przyzwyczajeni do broni palnej, skojarzą świst strzał z niebezpieczeństwem.
Gaz można zrobić stosunkowo prosto. Wystarczy posłać najbardziej nieposłusznych żołnierzy na powierzchnię, by nazbierali potrzebnych roślin, a następnie je podpalić. Jest parę takich odmian, które wydzielają niemal niewidoczny dym, wywołujący nawet w nieznacznych dawkach halucynacje. Niezbyt miłe, dlatego nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by wykorzystać zielsko do wykonania skrętów.
Resztę załatwimy miotaczem ognia. Nawet jeśli mieszkańcy Sztolni nie mają w swoich magazynach napalmu, doskonale sprawdzi się też benzyna. Wiem, to marnowanie czegoś na wagę złota, ale mają tak wielkie zapasy, że z pewnością nikt się nie zorientuje, gdy wykorzystamy kanister lub dwa.
I po robocie.
Wysłałem dwójkę po liście, w tym czasie znalazłem też coś, co pomoże nam nakierować dym we właściwą stronę. Miałem wprawdzie wrażenie, że przeciąg w tunelach sprawi, że opary popłyną w stronę piątego sektora, ale lepiej nie ryzykować. Znalazłem wielkie dmuchawy, zapewne służące do wentylowania fabryki, w której panowała okropna duchota. Były naprawdę spore, ale jak zaparliśmy się wszyscy razem, udało nam się jedną przetransportować na miejsce.
Plan był tak absurdalny, że podczas przygotowań niemal śmiałem się do łez. Sam nie wiem, jak to wymyśliłem. Pewnie dzieciaki mają mnie już za kompletnego kretyna – jeśli wcześniej miały wątpliwości, to ten pokaz tylko utwierdził je w przekonaniu. Ale co ja poradzę? Generał Schrantz uparcie gromadził filmy sensacyjne na porysowanych płytach i kasetach o podartych taśmach. Często odtwarzał te, które jeszcze się dało, ku uciesze gawiedzi. Mój pomysł kojarzył mi się z takim właśnie filmem.
Z jedną różnicą. Nie byliśmy pięknymi, umięśnionymi, uwielbianymi przez wszystko, co żyje aktorami sprzed katastrofy. I nie umieraliśmy „na niby".
Ułożyliśmy zebrane rośliny w stos. Dzieciaki obróciły kilka razy, wykazując się dość nietypową dla nich gorliwością, więc zebraliśmy naprawdę dużą kupę, większą od wyprostowanego człowieka. Bardzo dobrze. Wytypowałem kilku, by wzięli się za pracochłonne podpalanie wilgotnych pędów, innych postawiłem przy dmuchawie, by włączyli ją w odpowiednim momencie. Sam wymieniłem już dawno zużyte filtry w masce przeciwgazowej – w końcu w ostatnich dniach służyła jedynie jako kamuflaż, nie ochrona – i zabrawszy łuk, korzystając z ciemności zalegających w korytarzu, podkradłem się w pobliże posterunku. Zająłem miejsce, które było jednocześnie najbardziej bezpieczne i gwarantujące możliwość celnego strzału. Powoli nałożyłem strzałę na cięciwę. Odetchnąłem głęboko, a następnie jednym płynnym ruchem, ćwiczonym od wielu lat, uniosłem broń, przyciągnąłem strzałę do oka i wypuściłem, jak mogło się zdawać – niemal nie celując. Strażnik osunął się na ziemię bezgłośnie. Krew z przestrzelonego gardła bryznęła na worki z piaskiem, rozrzucone na całej szerokości korytarza. Kilku innych spojrzało w tamtą stronę, jeden wykrzyczał jakieś imię, jak na komendę rzucili się w stronę martwego towarzysza. Zanim zdążyli uklęknąć obok ciała, powaliłem kolejnych czterech. Gdy zniknęli mi z oczu, przykucnąłem. Czekałem cierpliwie. Zaraz któryś zanim zdąży pomyśleć wychyli się w celu zawołania wsparcia. Mi wystarczy sam czubek głowy...
Tak też się stało. Okrzyk zamarł w gardle śmiałka, zanim zdążył do końca przebrzmieć.
Powietrze odrobinę zmętniało. Dym. Dzieciaki podpaliły liście. Uśmiechnąłem się. A oto i główna część przedstawienia...
Kilku bardziej podatnych już zaczęło wykazywać symptomy zatrucia – jeden odruchowo pomasował skroń, inny odrobinę się zatoczył. Ale to jeszcze nie to...
Strzeliłem jeszcze kilka razy, dopóki nie doszedłem do wniosku, że w kołczanie robi się zbyt dużo miejsca. Wstałem, lekko pochylony. Żaden nadal mnie nie widział, więc mogłem się wycofać. Ale zobaczyłem jeszcze jeden cel. I to prawdopodobnie była moja zguba.
Parę miesięcy temu podczas patrolu natknęliśmy się na Zwiadowców ze Sztolni. Ich organizacja była znana nawet w naszych kręgach, więc wiedziałem, jak niebezpieczni potrafią być. Zwykle staraliśmy się schodzić im z drogi, ale tym razem dosłownie na nich wpadliśmy. Rozpętała się bitwa – szanse mieliśmy niemal wyrównane, ponieważ ich zwykły patrol natrafił na nasz oddział specjalny. Wybiliśmy niemal wszystkich, tylko jeden z nich – z twarzą oznaczoną paskudną blizną – śmiertelnie ranił Tancerza – mojego najlepszego przyjaciela. Byliśmy jak bracia, zawsze wszystko robiliśmy razem. Nie mogłem się pogodzić z jego utratą, a Zwiadowca niestety nie mógł za to odpowiedzieć – udało mu się uciec.
A teraz miałem go przed sobą. Zwołującego żołnierzy, wymachującego karabinem, nieświadomego mojego czujnego wzroku snajpera. Zamiast uciekać, naciągnąłem łuk i wypuściłem strzałę.
W tym samym momencie jednak dziewczyna, która stała obok Zwiadowcy, zachowała się jak moje lustrzane odbicie. Również miała łuk, ponadto dostrzegła mnie. Błyskawicznie strzeliła. Pociski dosłownie minęły się w powietrzu. Nie uchyliłem się – patrzyłem na strzałę jak zahipnotyzowany. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Przemknęło mi przez myśl: „a więc tak to będzie wyglądać...". Otrzeźwiałem zdecydowanie zbyt późno. Skoczyłem w bok, dzięki czemu strzała wbiła się po pióra w prawą stronę mojej piersi, nie w serce. W tym samym momencie moja przeszyła gardło człowieka z blizną.
Upadłem. Chciałem biec, ale po kilku krokach się przewróciłem. Podejrzewam, że bolało, ale moje ciało nie chciało tego zarejestrować. Przeczołgałem się parę metrów. Było mi duszno, ale nie zdejmowałem maski – wiedziałem, czym by to groziło. Doskonale pamiętałem o halucynogennym dymie.
Pamiętałem o wszystkim. Mój umysł działał bez zarzutu – z rany zdawało sobie sprawę jedynie ciało, które trudno było mi zmusić do jakiegokolwiek ruchu. W pewnym momencie poczułem pieczenie w przełyku – w ostatnim momencie zerwałem maskę i zwymiotowałem krwią. Duszący zapach dymu, od którego zakręciło mi się w głowie, natychmiast mnie otrzeźwił. Splunąłem, założyłem ponownie maskę, w razie czego sprawdziłem filtry. Następnie złamałem z trudem ociekające krwią drzewce strzały i wstałem. Zataczając się, doszedłem do swoich. Ale oni byli zajęci czym innym. Ratowaniem własnych tyłków.
Podejrzewam, że zupełnie niechcący zaatakowaliśmy akurat wtedy, gdy Zwiadowcy zaczajali się na nas. Teraz uzbrojeni zdecydowanie lepiej mężczyźni walczyli z dzieciakami o dostęp do płonącego stosu.
– O ja pierdzielę! – To był mój jedyny komentarz.
– Panie dowódco! – Katelyn chwyciła mnie mocno za ramię. Z początku nie poznałem jej z zakrytą twarzą, ale miała na sobie charakterystyczny kombinezon – z podartym karabinowym pociskiem rękawem. – Jest pan ranny?! – zawołała z przerażeniem w głosie.
– A jak myślisz? – burknąłem niezbyt uprzejmie. To nie było w porządku – dziewczyna się naprawdę martwiła. Ale, kurde, moim zdaniem to nie usprawiedliwia zadawania głupich pytań... – Nie, nie jestem ranny! To tylko draśnięcie! – zawołałem złośliwie. Próbowałem tym zamaskować, że znowu zebrało mi się na wymioty.
– Musimy się wycofać... – zaczęła.
Uciszyłem ją zniecierpliwionym gestem.
– Nie ma żadnego wycofywania się, chyba że wydam taki rozkaz. Nieźle wam idzie. A ja sobie poradzę. – Dopóki nie wyjąłem grotu, mam szansę się nie wykrwawić.
– Ale...
Z wybawieniem pospieszył mi jeden ze Zwiadowców, który skoczył na Katelyn. Dziewczyna zajęła się obroną – z łatwością parowała bagnetem ciosy noża desantowego, ale zapewniało jej to zajęcie, dzięki czemu całą uwagę skupiła na walce, mi dając spokój.
Nie mogłem czekać bezczynnie. Moja rola w planie jeszcze się nie skończyła. Trochę to było głupie, że nie sprecyzowałem jej istoty swoim żołnierzom, ale trudno. Nic teraz nie poradzę. Muszę odciąć nękanym halucynacjami uciekinierom drogę powrotu. Ognisko się dopala – niedługo narkotyk przestanie na nich działać i będą mogli zawrócić. I wykorzystać nasze osłabienie.
Rick i Derryl już szli z miotaczem ognia. Puściłem ich głównym korytarzem, sam ruszyłem bocznym przejściem. Rana zaczynała boleć, tak samo jak głowa, ale musiałem skończyć. Dodawałem sobie sił obietnicą postoju za każdym zakrętem, lecz nie zatrzymywałem się. Muszę wyprzedzić miotacz. Nie mogę pozwolić, żeby ktoś spróbował przedostać się na nasze tyły...
Myślenie szło mi dość opornie, więc po prostu skupiłem się na celu. Dyszałem jak lokomotywa, szkła maski zaparowały tak mocno, że niemal nic nie widziałem. Co się stało z moją żelazną kondycją?! Potrafiłem biec pełnym sprintem godzinami – wyćwiczyłem podczas licznych ucieczek z łap Zwiadowców.
Tylko że jeszcze nigdy podczas ucieczek nie miałem przestrzelonego płuca...
Znowu zwymiotowałem. Dłuższy czas nie mogłem się wyprostować – torsje złożyły mnie w pół. Myślałem, że już się nie podniosę. Ale zmusiłem się do ostatniego wysiłku. Wiedziałem, że akcja może kosztować mnie życie, ale to w końcu moja ostatnia szansa. A powrót z niczym również oznacza dla mnie koniec... Zawsze byłem niewygodny dla Schrantza, a teraz miałby doskonały powód, by wreszcie się mnie pozbyć.
Dlatego lepiej było zdechnąć tutaj niż pod ścianą w Schronie.
Natrafiłem na nową odnogę tunelu. Skręciłem. Tutaj działało światło, więc mogłem zgasić latarkę i nałożyć strzałę na cięciwę. Z gotowym do strzału łukiem zbliżyłem się do głównego korytarza. Biegło nim kilkoro ludzi – spóźnialscy żołnierze. Cywilów puścili przodem.
W tym samym momencie gdzieś niedaleko rozległ się powoli narastający ryk.
Idą chłopaki z moim pupilkiem...
I wtedy ktoś we mnie wbiegł. Jęknąłem z bólu, gdy kościsty bark z całej siły naparł na moją pierś, omal mnie nie przewracając. W ostatnim przebłysku świadomości dostrzegłem dziewczynę z łukiem – już nie wydawała mi się tak śmiercionośna, jak niedawno. Była niska, wręcz nikczemnego wzrostu, ponadto przeraźliwie chuda. Nie chciało mi się wierzyć, że może z łatwością naciągnąć cięciwę, a jej broń sprawiała wrażenie naprawdę mocnej.
Wiele nie myśląc złapałem ją i wciągnąłem do bocznego, ślepego korytarza. Była otumaniona dymem, chyba nie rozumiała do końca, przed czym ucieka. Było mi jej szkoda – nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu z miejsca poczułem do niej sympatię. Może dlatego, że preferowaliśmy ten sam rodzaj broni? Nie wiem.
Ściany liznęły płomienie; dziewczyna, zanim zdążyłem zareagować, wbiła twarz w mój kombinezon, płacząc. Nigdy nie umiałem zachować się w podobnych sytuacjach, więc po prostu czekałem.
A to był kolejny z moich złych pomysłów. Naprawdę było kiepsko. Po chwili prawdopodobnie zemdlałem, bo obudziłem się na ziemi. A dziewczyna nie była już biedna i wystraszona – raczej zamierzała mnie zastrzelić.
Chyba wolałem poprzednią wersję.
Ale ta niestety nie chciała zniknąć.
4.
Ilse
Piąty sektor, choć jest uznawany oficjalnie za mieszkalny, jest zupełnie inny niż pozostałe. Nazwałabym go wręcz innym światem. W każdym razie takie odnoszę wrażenie za każdym razem, gdy do niego wchodzę...
To tutaj po katastrofie zgromadzili się dawni architekci fabryki. To oni zaplanowali wszystko tak, by jak najbardziej przypominało świat na powierzchni. Goła skała pod stopami została pokryta cienką warstwą ziemi, tak, by można było zasadzić na niej rośliny, ludzie nie mieszkają w zwykłych mieszkaniach, lecz w wielkich, czteropiętrowych blokach, pomalowanych na żywe kolory. A wszystko to nadal znajduje się w wielkiej jaskini. Radosne place zabaw, zadbane uliczki...
Tak, to miało przypominać świat na powierzchni. Ale moim zdaniem sprawia wrażenie groteski. Nikt tutaj nie czuje się miło. Raczej tęskni do dawnego życia jeszcze bardziej.
Chyba to dobrze, że w dniu Pożogi byłam niemowlęciem. Nie tęsknię za tym, czego nie znam. Owszem, opowieści starszych często mnie poruszają, wywołują dziwne, niemożliwe do nazwania uczucie, może podobne nawet do świadomości poważnej straty, ale mogę jedynie domyślać się, jak było kiedyś. To tylko moja wyobraźnia. Sztolnie są obecnie moim domem, jedynym, jaki znam. Dlatego będę je bronić do ostatniej kropli krwi...
Oczywiście nie dosłownie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, ale nie poświęcę się dla dobra sprawy jak męczennicy ze starych opowieści. To nie czasy i miejsce na bohaterstwo. Życie mam tylko jedno.
Jak zwykle odrobinę zakręciło mi się w głowie, gdy znalazłam się w piątym sektorze. Jest wysoki, ogromny wręcz, a reflektory solarne dają naprawdę dziwne światło, do którego moje oczy nie są przyzwyczajone. Przetarłam je rękawem kurtki i skierowałam się między zadbanymi blokami do niepozornej, niskiej szarej przybudówki. To tam znajduje się największe bogactwo tutejszych ludzi – hodowle drobiu.
Tak się złożyło, że pracuje tam jeden z moich znajomych...
– Aron! – krzyknęłam od progu, rozglądając się po pomieszczeniu. Panował półmrok, po ostrym świetle na zewnątrz moje oczy nie potrafiły go zaakceptować.
Jeden z pracowników uniósł na mnie wzrok i burknął niewyraźnie kilka przekleństw. Nie przejmując się, ruszyłam głębiej w poszukiwaniu znajomego. Zastałam go przy jednej z klatek, gdzie śpiewał radośnie:
– W rękawiczkach gnój wynoszę, RYM CYM CYM...
Piosenka doskonale opisywała to, co właśnie robił.
– Aron! – ryknęłam znowu, tym razem z bliska.
Chłopak spojrzał na mnie powoli, mrużąc jasne oczy. Zdjął uwalane w czymś śmierdzącym rękawice i poprawił zsuwające się z nosa niedopasowane okulary.
– Ach, Ilse, to ty! Już myślałem, że mnie przyłapali... – Zaśmiał się głośno.
Aron odkąd pracuje na fermie, czyli już z parę lat, wykrada potajemnie jajka. Podobno jeszcze nikt o tym nie wie, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Zarządcy sektora nie mogą być aż tak ślepi. Pytanie tylko: dlaczego mu na to pozwalają?
– Jeszcze nie twoja pora. – Również się zaśmiałam. Chyba się jednak zorientował, że było to odrobinę na siłę.
– Ilse, co ty tu robisz, co?! Myślałem, że nie ruszasz się z Pogranicza! Masz tam ponoć całkiem niezłą robotę...
– Wiesz, mamy wojnę. Każdy, kto umie się posługiwać jakimkolwiek rodzajem broni, jest potrzebny. – Spuściłam wzrok. Miałam nadzieję, że porozmawiamy o jakichś głupotach, ale widocznie w całych Sztolniach jest teraz jeden temat.
– No słyszałem właśnie, że zajęli już czwórkę. Mam front tuż pod oknami...
Wyprowadził mnie na zewnątrz. Tam odetchnął głęboko, poprawił rozczochrane włosy koloru słomy i zadał pytanie, którego się obawiałam:
– Bierzesz udział w walkach?
Zacisnęłam szczęki.
– Na razie się tylko przyglądam.
– Czyli nie wykluczasz swojej pomocy? Nie wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy zaczniesz współpracować ze Zwiadowcami...
– Nie współpracuję ze Zwiadowcami. – Miałam ochotę go czymś trzasnąć. – Pomagam ludziom. Mieszkam tutaj, więc staram się, żeby tak pozostało. Z tymi bucami nic mnie nie łączy.
Znowu zaczął się śmiać.
– Oj, Ilse, Ilse! Przecież widzę, że zaczynasz ich lubić! – Klepnął mnie w plecy. – No cóż, ja wracam już do pracy. Pogadamy jeszcze, nie? – Z jego ust nadal nie schodził uśmiech, gdy znikał we wnętrzu kurnika.
Odetchnęłam, starając się odpędzić narastającą we mnie złość. Ostatnimi czasy ludzie denerwują mnie jeszcze bardziej, niż zazwyczaj. Albo wszyscy się zmówili, żeby robić mi na złość, albo to ze mną jest coś nie tak. Może po prostu stopniowo odzwyczajam się od towarzystwa...
– Ilse!
Podskoczyłam, słysząc krzyk, rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła. W moją stronę biegł Volker.
– Ilse, szybko!
– Co się dzieje? – Błyskawicznie zrzuciłam łuk z pleców i założyłam na niego cięciwę.
– Atakują nas!
Znowu? Serce chyba mi na moment stanęło. Byłam pewna, że poczekają jeszcze trochę... Cóż, widocznie naprawdę im się spieszyło. Pewnie nawet nie zdążyli odpocząć po poprzednim pogromie.
Pobiegłam za Zwiadowcą.
Na posterunku panował chaos. Żołnierze chowali się za robiącymi za barykadę workami z piaskiem, kilku krzyczało, inni na oślep strzelali seriami w stronę ciemności zalegającej w tunelu. Przykucnęłam na moment, próbując rozeznać się w sytuacji. Kto zaczął? Nie wiedziałam.
Zauważyłam leżącego nieopodal trupa. Centralnie w jego oko wbita była strzała. Nie taka, jak moje – drewno miała barwione na ciemno, była cieńsza i lżejsza. Ktoś, kto ją wypuścił, musiał mieć niebywałe szczęście – zabiła żołnierza na miejscu. Zauważyłam, że grot, złożony jakby z dwóch krzyżujących się żyletek, sterczał z tyłu głowy. Nigdy czegoś takiego nie widziałam...
Zerknęłam szybko na inne ciało. Człowiek został powalony w identyczny sposób – z oka wystawała sama brzechwa. Strzelec nie miał szczęścia – miał cela. Wręcz nienaturalnego.
Coś świsnęło tuż nad moją głową. To była kolejna strzała – facet, który oberwał, aż się obrócił pod wpływem impetu. Oprócz cela, napastnik ma też cholernie mocny łuk...
Poderwałam się, założyłam strzałę na cięciwę. Volker szarpnął mnie za ramię, wskazując wolne miejsce koło barykady. Ruszyliśmy tam, przedzierając się przez spanikowanych ludzi.
Wtedy go zobaczyłam. To był ten cholerny dowódca żołnierzy ze Schronu – nigdy nie pomylę tej charakterystycznej maski przeciwgazowej. Właśnie unosił do strzału łuk. Broń była czarna – czegoś takiego również nie widziałam.
Ocknęłam się dopiero po chwili. Strzała dowódcy wbiła się w gardło Volkera w momencie, gdy ja puszczałam cięciwę. Morderca usiłował odskoczyć, ale wiem, że trafiłam – upadł na ziemię.
Wtedy poczułam dziwny zapach. Jakby dym...
– Wiać, do cholery! – ryknęłam i rzuciłam się pustym korytarzem, nie czekając na resztę.
Ludzie byli już mocno oszołomieni – zareagowali z opóźnieniem. Powoli podnosili się z ziemi i chwiejnie ruszali za mną, masując rozsadzane bólem skronie.
Ja, w przeciwieństwie do nich, doskonale wiedziałam, co się święci. Na powierzchni rośnie sobie w najlepsze dość niepozorna roślina, nazywana popularnie różolistem – można się łatwo domyślić, że zawdzięcza to kolorze liści. Powstała najprawdopodobniej w wyniku mutacji dzikiej róży, ponieważ rodzi podobne owoce. Rośnie dosłownie wszędzie – jest odporna na złe warunki pogodowe, niską temperaturę i długi brak światła. Nie straszne jej wichury, kilkudziesięciostopniowe mrozy i ciemności nuklearnej zimy. Oblepia resztki budynków, zarastają nią drogi. Podobno łąki niegdyś były zielone, lecz obecnie mienią się wszelkiego rodzaju odcieniami różu. Ta odporna i niezbyt rzucająca się w oczy roślinka ma bardzo ciekawe właściwości: po spaleniu jej powstaje słabo widoczny dym o duszącym zapachu, wywołujący silne halucynacje. Tak zwane naturalne gazy bojowe.
Już kiedyś czułam zapach tego dymu – Zwiadowcy za jego pomocą wykurzyli z Pierwszego Sektora całkiem sporego mutanta. Z niczym nie pomylę tego gorzkiego aromatu...
Potknęłam się. Myślałam, że upadnę, ale udało mi się podeprzeć na rękach. Nie oglądałam się za siebie – wiedziałam, że mam mało czasu. Ilość dymu, jakiej się nawdychałam, była już wystarczająca, zaraz moje ciało się podda. A wtedy wolę być jak najdalej od masakry, jaką z pewnością zgotują nam wyposażeni w maski przeciwgazowe przeciwnicy...
Już czułam nieprzyjemny ból w skroniach, jakby ktoś wbijał mi ostre igły w nasadę nosa. Z oczu ciekły mi łzy. Było mi na przemian potwornie zimno i nie do wytrzymania gorąco. Obijający się o udo kołczan zarzuciłam na plecy – nie zamierzałam strzelać, więc nie musiałam mieć do niego łatwego dostępu.
Zakręciło mi się w głowie, poczułam, że upadam. Wyciągnęłam dłonie, na których się oparłam, zanim uderzyłam policzkiem w wilgotną ścianę tunelu. Okropnie kręciło mi się w głowie. Zaklęłam pod nosem, zaciskając powieki z nadzieją, że zawroty choć na moment miną. Nic z tego – obraz był mocno zniekształcony, jakby pozbawiony perspektywy, dziwnie fosforyzujący na krawędziach. Przygryzłam wargi i ruszyłam dalej. Po omacku, żeby nie wytrącać się z równowagi kłamstwami, które wysyłały do mózgu moje oczy.
Widziałam, że podłoże pod moimi stopami się rozstępuje. Nie zatrzymałam się jednak, pamiętając, że w tym korytarzu z pewnością nie ma podobnych pułapek. Przeszłam nad pustką bez żadnego problemu. Chciałam zboczyć do jednego z pomieszczeń technicznych i w nim przeczekać najgorsze, ale zniechęciłam się szybko kolejną wizją, która zapragnęła akurat teraz zaatakować. W momencie, gdy natarłam barkiem na metalowe drzwi, już czułam, że zbliża się kolejny atak. Pomieszczenie było wysokie i idealnie okrągłe, podłoga powoli obracała się, opadając coraz niżej. Wiedziałam, że tego tak naprawdę nie ma, ale ciało zadecydowało za mnie – zaparłam się nogami o próg, by nie stracić równowagi, odetchnęłam głęboko i wycofałam do korytarza.
Obok mnie przebiegło kilku ludzi – straciłam zbyt dużo czasu. Ostatnią deską ratunku okazało się przejście techniczne, idące równolegle do głównego chodnika – tam skoczyłam. Gdzieś niedaleko rozległ się potworny ryk płomieni – nie wiedziałam, czy był prawdziwy, czy jego też wytworzył mój naćpany mózg.
Wpadłam na kogoś. Wysoki mężczyzna jęknął i zatoczył się, szybko jednak odzyskał równowagę. Chwycił mnie mocno za ramiona – bardzo chude i zdecydowanie niezbyt trudne do złapania – i odsunął brutalnie. Chwilę mierzył mnie niezbyt przytomnym wzrokiem, brązowe oczy śledziły mnie przez trójkątne wizjery maski przeciwgazowej. Szczególnie dużo czasu poświęcił mojemu łukowi.
Nagle mocno pchnął mnie do niewielkiej wnęki. Chciałam się wyrwać, ale w tym momencie huk rozległ się zdecydowanie bliżej nas – oślepiająco jasne płomienie liznęły ścianę tuż obok miejsca, w którym przed momentem stałam. Gorąco sparzyło mi twarz, wyciskając z oczu kolejną porcję łez.
Nikt nie mógł tego przeżyć.
Zwyczajnie się rozkleiłam. Mój mózg w stanie narkotycznego upojenia stał się zdecydowanie mniej powściągliwy – płacząc, ukryłam twarz w kombinezonie mężczyzny. Gruba guma nieprzyjemnie lepiła się do pokrytej potem skóry twarzy, ale przynajmniej chroniła przed tym piekielnym gorącem.
Gdy już nieco ochłonęłam, mocno odepchnęłam od siebie tajemniczego człowieka. Chłodny przeciąg nieco mnie otrzeźwił, więc błyskawicznie zrzuciłam kołczan z ramienia, strzałę nałożyłam na cięciwę.
Mężczyzna był ranny. I to dość porządnie, sądząc po tym, że od zwykłego pchnięcia wylądował niemal na ziemi. W ostatnim momencie oparł się o chropowaty beton ściany. Cały jego prawy bok pokrywała jasna, niemal świecąca w półmroku krew.
Naciągnęłam łuk, gotowa do strzału. Obraz dwoił mi się i troił w oczach, ale nie bałam się, że spudłuję.
No dobra, istniało takie prawdopodobieństwo. Ale facet był w tak beznadziejnym stanie, że nawet walce na noże by nie podołał...
– Ej, koleżanko, gdzie mi z tym grotem... – jęknął głosem zniekształconym przez maskę i odsunął dłonią w grubej rękawicy strzałę mierzącą mu między oczy.
Odskoczyłam, gotowa natychmiast zwolnić cięciwę.
Zrobił coś, czego absolutnie się nie spodziewałam. Również miał łuk – lecz jeszcze nigdy takiego nie widziałam. Otępiały umysł i zamglone spojrzenie uniemożliwiały mi nawet rozpoznanie materiału, z jakiego go wykonano – zorientowałam się jedynie, że nie było to drewno.
– Łapy... – syknęłam przez zaciśnięte zęby. Mój głos zabrzmiał słabo i piskliwie, jak u przestraszonego dziecka.
Nie posłuchał – patrząc mi prosto w oczy, wycelował we mnie.
Nie mam pojęcia, dlaczego nie strzeliłam, gdy jeszcze mogłam. Miałam nadzieję, że szybko się zmęczy – trzymanie broni napiętej sprawiało mu widoczny ból.
– No, młoda, teraz odejdziesz – odezwał się.
– Żryj gruz – odparowałam w wyszukany sposób, choć na nogach już ledwo się trzymałam.
– Tak, moja droga, teraz odejdziesz. Ja nie strzelę do ciebie, a ty zostawisz mnie w spokoju. No, ruchy! – Wykonał strzałą ponaglający ruch.
Otępiała wodziłam wzrokiem za grotem w kształcie dwóch skrzyżowanych pod dziwnym kątem żyletek.
– Nigdzie nie idę... – udało mi się wydukać. Zachwiałam się. Przed oczami latały mi ciemne plamy.
– Owszem, idziesz. I to natychmiast. Jazda! – ostatnie ryknął potężnym głosem, echo powtórzyło kilkakrotnie jego słowa.
Zachowałam się jak wyjątkowo tępy robot. Odwróciłam się po prostu i odeszłam.
Korytarz był w strasznym stanie. Ściany poczerniały od żaru, działało jedynie oświetlenie awaryjne. Starałam się nie patrzeć na poczerniałe ludzkie szczątki i ruszyłam chwiejnie w stronę Piątego Sektora.
A może Czwartego? Nie wiem, czy go mijałam.
Dopiero po jakimś czasie, gdy w pobliżu zamajaczyło światło posterunku, mój mózg przypomniał sobie, jak należy uruchomić procesy myślowe.
Maska o trójkątnych wizjerach.
Czarny łuk z aluminium i nieznanego mi tworzywa.
Rana po mojej strzale w prawej piersi.
Dziewczyno, jaka ty jesteś głupia!
Opadłam na kolana, łapiąc się za głowę. W moim gardle stopniowo narastał krzyk, lecz nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
5.
Ryan
Nie wiem, jakim cudem dzieciaki mnie znalazły. W każdym razie akurat byłem zajęty mocowaniem się z oporną maską, która jak na złość nie chciała dać się założyć. Jakiś czas wcześniej musiałem ją zdjąć, ponieważ znowu męczyły mnie mdłości.
– Szefie! – ryknął przerażony Rick.
Wyobraziłem go sobie z włosami sterczącymi dęba i oczami wielkości pięści. Parsknąłem wyjątkowo idiotycznym śmiechem.
– Szybko, dajcie jakieś nosze! – gorączkował się chłopak.
– A skąd niby mam ci teraz wziąć nosze?! – Objuczony miotaczem ognia Darryl rozłożył demonstracyjnie ręce.
Rick zgrzytnął zębami.
– No, mądralo, w takim razie dawaj swój płaszcz.
– A na cholerę ci mój płaszcz?!
– Jak to na co?! Rany, jak ty wolno myślisz... No na nosze, kurwa twoja mać!
– Ja się tu wykrwawiam – przypomniałem i znowu parsknąłem śmiechem. Chyba nałykałem się za dużo tego dymu.
Hej, a kto powiedział, że nie można tego wykorzystać w roli narkotyku?! Mi tam jest całkiem przyjemnie...
Darryl przekazał miotacz Jesperowi, następnie zdjął ogumowany płaszcz i razem z Rickiem ułożył mnie na nim. Ruszyli w drogę powrotną.
– O rany, ale jaja... – chichotałem w najlepsze.
– Jesteś pewien, że to on? – Darryl, jak zwykle z posępnym wyrazem twarzy, odezwał się cicho z końca kolumny.
– Zamknij się! – Rick udusiłby go, gdyby miał wolne ręce, jestem tego pewien.
Nasze obozowisko było w lekkim nieładzie po walce, która stoczyła się na jego terenie. Thomas zajmował się trzema innymi rannymi, lecz na mój widok natychmiast chwycił apteczkę i podbiegł bliżej. Uklęknął na mokrej ziemi, sprawdził mi szybko puls.
– Żyję, kretynie! – Śmiałem się w najlepsze.
– Ale ledwo – odparował. – Dawajcie tu jakiś ogień! – ryknął w stronę Katelyn i Moriego, którzy stali bezczynnie z boku.
Chichrałem się jak opętany, przyglądając się, jak Thomas wyjmuje z pochwy nóż desantowy. Umilkłem dopiero gdy zdałem sobie sprawę z tego, co będzie mi robić – nie mieliśmy spirytusu ani nic innego, czym można by odkazić ranę, pozostało więc... za przeproszeniem: rozgrzane żelazo.
To już mnie nie śmieszyło.
Zwłaszcza że nóż nagrzali do czerwoności.
Ewentualnie to mój mózg zaczął dramatyzować...
Nie zmienia to jednak tego, że bolało. Potwornie bolało. Chyba każdy może sobie wyobrazić, jak ktoś przykłada mu do ciała rozgrzane żelastwo – wyłem jak opętany, a Darryl i Rick musieli mnie trzymać.
Szał narkotykowy również jakoś tak nagle mi przeszedł. Nadal byłem otumaniony, ale zdecydowanie przytomniejszy. Czyszczenie rany i bandażowanie okazały się wręcz przyjemne.
[...]
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top