Grüss die Sonne

Major Eryk Dobrowolski uważał siebie za człowieka poważnego, zdolnego do podejmowania szybkich decyzji i twardo stąpającego po ziemi. W ciągu trwającej lata wojny niejednokrotnie znalazł się w sytuacjach, w których normalność zdawała się przeciekać mu między palcami, najmocniej ze wszystkiego zaczynając przypominać koszmarny sen, lecz z dumą mógł przyznać, że nie zdarzyło się jeszcze, by ugiął kark pod naporem zwieszających się na jego barkach problemów. Zawsze szedł naprzeciw wyzwaniom dumnie wyprostowany – wojskowy w każdym calu, od krótko przystrzyżonych szpakowatych włosów zaczynając, na perfekcyjnie wypastowanych noskach oficerek kończąc. Nieubłaganie zbliżający się do sześćdziesiątki i ciągnący za sobą bagaż doświadczeń niejednego mogący przyprawić o zawrót głowy, pewien był, że nic już nie jest w stanie zachwiać jego stoickim spokojem...

No cóż. Mylił się. Choć istniała jeszcze możliwość, że to wszystko jest jedynie wyjątkowo nieśmiesznym żartem. Sam nie wiedział, która opcja byłaby lepsza.

– Mówiliście, że jak ten szwab się nazywa? – dopytał kolejny raz, popatrując ze zmarszczonymi brwiami na Michała Piotrowskiego – młodego, wysokiego oficera o delikatnych rysach twarzy, zupełnie niepasujących do ognistego temperamentu i umysłu doskonałego stratega, którymi się charakteryzował. Do tej pory mógł polegać na tym człowieku jak na sobie samym, lecz teraz... Michał nie wyglądał na szczególnie pewnego siebie z rozbieganymi oczami, czołem zroszonym kroplami potu i garścią kartek z odręcznie napisanym raportem, które już od dłuższego czasu tak męczył w dłoniach, że pewnie ledwie chwile dzieliły litery od stania się zupełnie nieczytelnymi.

– Przedstawił się jako Til von Morren – powtórzył oficer rozedrganym głosem, popatrując na papiery w taki sposób, jakby miał nadzieję znaleźć w nich ratunek. – Jego dokumenty to potwierdzają. Wygląd zresztą też, tego człowieka nawet ślepiec by rozpoznał.

– A wy w to uwierzyliście, bo...? – Major nie zdołał powstrzymać wkradającej się w pytanie nuty politowania.

– Pan wybaczy, majorze, ale zbieżność imion jest niemożliwa. To i tak dziwne nazwisko jak na Niemca, imię również rzadkie.

– Nikomu nie przyszło do głowy, że ten facet może się pod Morrena jedynie podszywać? – Dobrowolski zmęczonym gestem potarł skroń. Ta rozmowa zaczynała go irytować. – Skąd wy go w ogóle wytrzasnęliście?

Piotrowski sprawiał wrażenie o wiele bardziej zdenerwowanego, niż wskazywałaby na to sytuacja, co od razu nakazywało majorowi zdwoić czujność.

– Ten człowiek dowodził obroną arsenału w puszczy Kampinoskiej – wyjaśnił szybko, podkreślając swoje słowa niecierpliwym gestem dłoni z raportem. Prawdopodobnie to tam znajdowały się wyjaśnienia, lecz starszy mężczyzna pragnął usłyszeć wszystko na żywo. – Jako jedyny przeżył, gdy wysadziliśmy budynek w powietrze. Reszty załogi wprawdzie nie wydobyto jeszcze spod gruzów, lecz podejrzewamy, że żadnemu z nich nie udałoby się uciec. – Zawahał się na jedną ciągnącą w nieskończoność chwilę, znalazłszy coś niezwykle interesującego w pęknięciu starej okleiny na blacie wypaczonego od wilgoci biurka. – Facet bronił się jak wariat, panie majorze. Zastrzelił trzech naszych z karabinu wyborowego, zanim zdołaliśmy go podejść. Kolejnych pięciu ludzi mocno poturbował podczas walki wręcz, dopiero kulka w bok uspokoiła go na tyle, że zdołaliśmy go skuć. Obawiam się, że... – Oficer ponownie się zawahał i zacisnął usta w wąską linię, widocznie bojąc się tego, co zamierzał zaraz powiedzieć.

Major pogonił go niecierpliwym gestem, nachylając się mocniej nad blatem ze ściągniętą twarzą. Zapalony papieros, o którym z przejęcia zupełnie zapomniał, sparzył mu palce.

– Panie majorze – podjął Piotrowski, zdobywszy się na odwagę – okazuje się, że to naprawdę jest ten Til von Morren. Ten od Wilków Morrena – wyrzucił z siebie z szybkością jasno wskazującą na to, że ze wszystkiego najmocniej pragnie mieć to nareszcie za sobą.

Na moment zapadła pełna napięcia cisza.

– Ach tak? – westchnął Dobrowolski, prostując się w niewygodnym fotelu w szpetnym bordowym obiciu. Jak on nienawidził tego mebla...

– No, przynajmniej wiemy już, że wilki jednak nie mają wścieklizny. A przynajmniej nią nie zarażają – zażartował Piotrowski i roześmiał się nerwowo, lecz umilkł szybko, napotkawszy stalowe spojrzenie przełożonego. Stropiony, wbił wzrok w nierówne klepki parkietu i ponownie zaczął męczyć w dłoniach raport. Na tanim, pożółkłym papierze zaczynały odznaczać się wyraźnie ślady potu.

Dobrowolski złożył dłonie w piramidkę i wycedził, mrużąc oczy w wąskie szpary:

– Chcecie mi właśnie powiedzieć, że pierwszy lepszy Niemiaszek, którego znaleźliście w środku pieprzonego lasu, jest akurat dowódcą oddziału specjalnego, którego szukaliśmy całą wojnę, i przy okazji prawdopodobnie ostatnim wysoko postawionym oficerem SS, który utrzymał się na wolności po podpisaniu kapitulacji?

– Na to wygląda, majorze. – Michał zdobył się na odwagę. – Straty, jakie ponieśliśmy, jasno wskazują na to, że facet zna się na rzeczy. W tej bazie siedziało ich bodajże siedmiu, a mało brakowało, by zmusili nas do odwrotu. Nie wiem, czy pozostali również byli z Wilków, w tej chwili trwają poszukiwania, lecz za tego człowieka mogę poręczyć. To chodząca maszyna bojowa. Jak już wspominałem, uzbrojony w karabin snajperski i bagnet, mało nas nie załatwił. Po wysadzeniu bazy, próbowaliśmy go podejść jeszcze przez ponad dwie godziny, a był ranny.

Dobrowolski oparł się łokciami o wypaczony blat biurka i ukrył twarz w dłoniach, wzdychając ciężko. Sam nie wiedział, co takiego w tej chwili czuł. Sytuacja brzmiała nieprawdopodobnie, jak kiepska bajka lub słaba powieść zeszytowa, którą można było kupić w każdym lepszym kiosku, niewarta nawet wydania w formie prawdziwej książki. Tylko że...

No właśnie. Michał Piotrowski był czymś na kształt jego pięty Achillesowej. Ufał temu chłopakowi bezgranicznie i jeszcze nigdy się na nim nie zawiódł, co więc stało się tym razem? Czyżby kilka łatwych zwycięstw pod rząd zawróciło mu w głowie do tego stopnia, że w pierwszym lepszym mężczyźnie w charakterystycznym mundurze widział kogoś ważniejszego, niż w rzeczywistości? Szlag, gdyby miał przed sobą kogokolwiek innego, byłby skłonny uznać, że pragnienie zasłynięcia zupełnie go zaślepiło, ale Michał? Michał nie walczył dla rozgłosu. Michał walczył dlatego, że uważał to za słuszne, i nigdy nie szukał sławy. Może to stres?

– Piotrowski, powtórzcie to, proszę, jeszcze raz – powiedział bardzo powoli, dokładnie akcentując każde słowo i siląc się na spokój, którego bynajmniej nie odczuwał. – Utrzymujecie, że w środku jebanego lasu złapaliście najbardziej niebezpiecznego szkopa, jakiego matka Ziemia nosiła. Czy tylko ja dostrzegam tutaj pewien problem? Til von Morren jest pierdolonym pułkownikiem SS, byłym kapitanem Kriegsmarine, przeniesionym do wojsk lądowych po podobno bardzo ciekawej akcji, w której zatonął jego okręt podwodny, o ile to prawda. W środku lasu złapaliście faceta, który jest o połowę młodszy od Hitlera, a już zasłużył sobie na niemal równie długą legendę? Tak sobie, po prostu? A co on tam, kurwa, niby robił? Grzyby zbierał?!

Gdy major zaczynał przeklinać, należało być ostrożnym, z czego oficer dobrze stawał sobie sprawę.

– Przypomnę o stratach... – zaczął stanowczym głosem, lecz starszy mężczyzna przerwał mu bez żadnych skrupułów, podnosząc głos.

– Chuj z twoimi stratami! – krzyknął, uderzając pięścią w biurko. Pusta szklanka po herbacie aż podskoczyła, zadzwoniła wrzucona do niej niedbale posrebrzana łyżeczka z – o ironio – carskim orłem na trzonku. Dobrowolski dopiero po niewczasie uświadomił sobie, jakie słowa opuściły jego usta, lecz był zbyt wściekły, żeby próbować się powstrzymać. – Michaś, ilu tam zginęło? Jakie są te twoje straty? Trzech? Czterech?

– Osiemnastu podczas szturmu, panie majorze. Potem, już po wysadzeniu budynku, w pojedynkę załatwił sześciu. Z prawdopodobnie złamaną nogą. Trzech zastrzelonych, dwóch zasztyletowanych, jeden oberwał kolbą karabinu w głowę i zmarł na miejscu. Dwóch trafiło do lazaretu, w tym jeden w stanie ciężkim, nie wiadomo, czy dożyje nocy.

Major w milczeniu przypatrywał się oficerowi. Lodowate ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa, stawiając dęba wszystkie drobne włoski na karku. Z opóźnieniem zaczerpnął powietrza, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, że wstrzymał oddech.

No dobrze. To jednak brzmiało o wiele poważniej, niż podejrzewał.

– Zaprowadźcie mnie do niego – rozkazał, podnosząc się stanowczym ruchem z fotela. – Natychmiast!

Prowizoryczne więzienie znajdowało się w piwnicy okazałego, podniszczonego budynku. Po obu stronach niskiego korytarza o podłodze wylanej gołym betonem znajdowały się rzędy zamkniętych na głucho drzwi. Jednych z nich, znajdujących się niemal na końcu wąskiego tunelu, strzegł wysoki żołnierz z przewieszonym przez ramię karabinem. Na widok majora wyprężył się na baczność i zasalutował służbiście, odsuwając się nieco na bok.

Dobrowolski z pewnym wysiłkiem przekręcił klucz w starym zamku. Zanim nacisnął zużytą klamkę, z której paskudna szara farba schodziła w wyjątkowy marszcząco-łuszczący się sposób, tak charakterystyczny dla wszystkiego, co mieściło się w tym budynku, zdążył pochwycić, jak Piotrowski i uzbrojony strażnik wymieniają się pełnymi obawy spojrzeniami. Młody oficer odruchowo sięgnął do przytroczonej do pasa kabury, kładąc dłoń na kolbie rewolweru. Major, starając się nie pokazywać po sobie zdenerwowania, już miał przekroczyć próg z pokruszonego żelbetonu, gdy...

Trach! Właściwie w ostatniej chwili zdołał odskoczyć i schować się z powrotem za skrzydłem drzwi, zanim metalowa taca uderzyła go w głowę.

– Kurwa! – wyrwało mu się. – Kto mu to dał?!

– Lekarz nalegał, żeby go nakarmić – zaczął tłumaczyć się Piotrowski. – Z pewnością będzie pan chciał go przesłuchać, więc głupio by było, gdyby facet się przekręcił. Jest poważnie ranny. Opatrzono go, ale bez jedzenia szybciej by zszedł...

Dobrowolski machnął na niego ręką, jakby odganiał natrętną muchę, uciszając dalsze tłumaczenia, i wszedł do celi.

Szwab siedział na podłodze w niewielkim pomieszczeniu o gołych betonowych ścianach, z wyprostowanymi nogami i dłońmi złożonymi na podołku. Gdyby nie to, że jego mundur w wielu miejscach znaczyły ślady krwi, a z rozdarcia na boku wyglądał spory opatrunek, powoli nasiąkający czerwienią, można by uznać, że się relaksował. Do książkowego przykładu Aryjczyka było mu wprawdzie daleko, lecz Dobrowolski, jak zresztą niemal każdy na świecie, dobrze znał tę twarz.

Facet był szeroki w ramionach i bardzo wysoki, co zwiastowało niemałą siłę fizyczną. Miał nieco za długie, sięgające do ramion czarne włosy i twarz pokrytą kilkudniowym zarostem, co postarzało go nieco, lecz i tak z pewnością nie dałby mu więcej niż trzydzieści kilka lat. Wprawdzie jasnoszare oczy były szkliste od gorączki, na czole perliły się krople potu, a włosy zwieszały się w tłustych, potarganych strąkach, które znaczyło kilka pasm przedwczesnej siwizny, lecz nie było żadnych wątpliwości – to musiał być Til von Morren. Na esesmański mundur zarzucony miał skórzany marynarski płaszcz, na którego rękawie naszyto wypisaną gotyckimi literami sentencję „Rot wie Liebe, Rot wie Blut".

Volle Kraft voraus! – zawołał niskim, zachrypniętym głosem, gdy Dobrowolski podszedł do niego na kilka kroków, i wyrzucił prawą dłoń w rzymskim salucie, uśmiechając się półgębkiem. Po przebiegającym zaraz przez twarz grymasie bólu można było rozpoznać, że nie tylko opatrzono go prowizorycznie, lecz dodatkowo poskąpiono jeszcze leków przeciwbólowych.

Charakterystyczne pozdrowienie oddziału Wilków Morrena zawisło w powietrzu między nimi, gęstym jak krochmal. Wokół unosił się nieprzyjemny zapaszek piwnicznej wilgoci i lizolu, od którego Dobrowolskiego zaczynało kręcić w nosie.

– A więc jednak – mruknął, biorąc się pod boki. – Piotrowski, należą wam się przeprosiny.

– Nic się nie stało, panie majorze – zapewnił oficer, niepewnie popatrując na więźnia zza progu. Widać było gołym okiem, że pomimo całej swojej legendarnej odwagi, bynajmniej nie śpieszy mu się, by wejść do środka. I pewnie słusznie...

Tylko co on może zrobić? pomyślał Dobrowolski, jeszcze raz obrzucając Niemca spojrzeniem. Nie miał przypadkiem złamanej nogi? Postawiłbym obie ręce, że nie zdoła podnieść się z podłogi o własnych siłach. Cud, że miał w ogóle siłę, by rzucić we mnie tą cholerną tacą.

– I co my mamy z tobą zrobić, co? – mruknął pod nosem, biorąc się pod boki. – Myślę, że dowództwo się ucieszy. Taki kąsek...

– Pan wybaczy, ale muszę spytać – odezwał się nagle Niemiec doskonałą polszczyzną. – Gdzie ta słynna polska gościnność? Warunki może i nie są najgorsze, ale spodziewałem się czegoś... lepszego. Łóżka na przykład, opieki medycznej, ładnych widoków...

Dobrowolski rzucił zdziwione spojrzenie Piotrowskiemu, przez chwilę nie wiedząc, co mógłby na to odpowiedzieć. Tego z pewnością się nie spodziewał. Szwab gadający po polsku, i to jeszcze z niemal niezauważalnym akcentem?

Til von Morren wbijał w niego wzrok, czekając na odpowiedź.

– Ty umiesz polski? – wykrztusił wreszcie major, nie wpadłszy na nic lepszego.

– Skąd to zaskoczenie? – Niemiec zmrużył oczy i lekko wyszczerzył zęby, co faktycznie upodobniło go nieco do warczącego wilka. – Potrafię mówić biegle w sześciu językach i znam podstawy czterech kolejnych. – Omiótł pomieszczenie szerokim gestem, co ujawniło, jak jest słaby – mięśnie drżały mu z wysiłku. – Naprawdę nie moglibyśmy porozmawiać w bardziej cywilizowanych warunkach? Napiłbym się herbaty.

– Najpierw chciałbym wiedzieć, co robiliście w samym sercu puszczy Kampinoskiej – oznajmił twardo major, odzyskując panowanie nad sobą. Inteligentny czy też nie – szwaba należało przesłuchać. Zwłaszcza że okazał się o wiele bardziej rozmowny, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

– Wycieczkę? – Szkop przechylił głowę i znowu uśmiechnął się sarkastycznie. – Donnerwetter, widzę, że odpowiedź jaśnie pana nie satysfakcjonuje. Tut mir leid. Na inną musielibyście chwilę poczekać, jeszcze żadnej nie wymyśliłem. W tych warunkach odrobinę ciężko mi się myśli. Może po morfinie...

– Żarty się ciebie trzymają – syknął Dobrowolski, ucinając monolog, zanim się rozkręcił.

– Żarty zawsze się mnie trzymają. – Zaśmiał się sucho i skrzywił z bólu, odruchowo przyciskając lewą dłoń do boku w miejscu, w którym kryły się opatrunki. – Widzi pan, majorze, gdybym nie potrafił śmiać się ze wszystkiego, pewnie musiałbym się zapić. A w temacie picia...

– Dość! – Polak uciszył go zniecierpliwionym gestem. Przez myśl przemknęło mu, czy sam zdobyłby się na podobną wesołość, gdyby znalazł się w odwrotnej sytuacji, lecz uciszył szybko rozterki. To nie było teraz istotne. Zresztą, pewnie gdyby się bał, byłby usprawiedliwiony – o von Morrenie krążyły tysiące historii i nikt nie chciał przekonać się na własnej skórze, ile było w nich prawdy. Nie zamierzał teraz się tym rozpraszać. – Zadałem proste pytanie. Czy potrzebujesz lepszej motywacji, żeby na nie odpowiedzieć? Jakiejś specjalnej prośby?

Niemiec spoważniał w jednej chwili, w jego niemal białych oczach błysnęło coś dziwnego.

– Specjalna prośba? – powtórzył niebezpiecznie niskim głosem. – Człowieku, nie masz pojęcia, w jakie bagno się pchasz. Gdy dowiesz się wszystkiego, nie będzie już odwrotu. Jesteś pewien, że chcesz to usłyszeć? Bo ja szczerze wątpię. Dla waszego dobra, lepiej byście nic nie wiedzieli. Będziecie spać spokojniej.

– A co to miało niby...? – Major ponownie obejrzał się na Piotrowskiego, szukając w jego młodej twarzy ratunku. Pech chciał, że oficer był tak samo zagubiony, jak on. – Jak go złapaliście, też gadał od rzeczy? – spytał bezradnie.

– Jeszcze nawet nie zacząłem gadać od rzeczy – zauważył nieśmiało Morren, unosząc palec, jakby zgłaszał się w szkole do odpowiedzi. – Można wiedzieć, co z tą herbatą? I morfiną?

– Najpierw odpowiedzi. – Polak nachylił się mocniej nad więźniem, westchnąwszy głęboko. Nie, to z pewnością nie będzie dobry dzień. – Co robiliście w tym cholernym lesie?

Niemiec przepraszająco rozłożył ręce i pokręcił głową na znak, że nie powie nic więcej. Wciąż się uśmiechał, choć widać było, że z ledwością utrzymuje się w pionie.

Dobrowolski w myślach policzył do dziesięciu.

– Piotrowski – przywołał do siebie oficera. – Zachęćcie go trochę do rozmowy. Jak zmieni zdanie, przyprowadźcie go do mnie. Nie mam ochoty dzisiaj brudzić rąk, a wydaje mi się, że jednak dobrze by było dowiedzieć się, co tam mu w głowie siedzi. Nie podoba mi się ten las. – Rzucił więźniowi ostatnie niechętne spojrzenie i wyszedł na wąski korytarz, nie oglądając się za siebie.

Z jednym szwab miał rację: to zdecydowanie była pora na herbatę.

***

Til von Morren nie wyglądał już na aż tak pewnego siebie, gdy wprowadzono go – a właściwie wciągnięto – do prowizorycznego gabinetu Eryka Dobrowolskiego. Dwóch żołnierzy podtrzymywało go po bokach, widocznie nie mógł utrzymać ciężaru ciała na uszkodzonej prawej nodze, lecz nawet gdyby nie ta kontuzja, pewnie nie byłoby wiele lepiej.

Dwóch młodych chłopców posadziło o wiele potężniejszego od siebie mężczyznę na krześle, jeden z nich podtrzymał go, żeby się nie przewrócił.

Niemiec miał podbite oko, na którego białkówce utworzył się spory krwiak, ostro kontrastujący z jasnym kolorem tęczówki, i rozbitą wargę. W okolicy nosa malowniczo ułożyło się kilka smug niedokładnie wytartej krwi. Oczywistym było jednak, że to jedynie te z widocznych obrażeń – z pewnością coś takiego nie sprawiłoby, że dosłownie przelewałby się przez ręce.

– Witam ponownie, panie Morren. – Dobrowolski uśmiechnął się szeroko, choć sytuacja bynajmniej go nie bawiła, i wziął łyka świeżej herbaty. Po suszonych i zaparzanych przynajmniej trzykrotnie fusach, do jakich przywykł podczas wojny, napar smakował po prostu bajecznie. Na tyle, by choć odrobinę poprawić mu humor. – Widzę, że już panu wesołość tak nie dopisuje?

Niemiec uniósł lekko głowę i zmierzył go spojrzeniem, które z założenia powinno położyć Polaka trupem. Oddychał przez usta, i to z wyraźnym trudem. Majorowi ciężko było określić, czy to przez dokuczającą ranę postrzałową, czy podczas przesłuchania połamano mu żebra. Pomiędzy pozlepianymi krwią włosami dostrzegł jeszcze jedno rozcięcie, lecz pojęcia nie miał, czy było świeże, czy po prostu nie zauważył go wcześniej.

Dobrowolski nie był sadystą. Nienawidził cierpienia w żadnym wydaniu, lecz dobrze wiedział, że cel nieraz uświęcał środki. Zwłaszcza w przypadku człowieka takiego jak Morren. Szwab mógł okazać się prawdziwą skarbnicą informacji, a kogoś, kto miał tyle za uszami, raczej nie powinno mu być szkoda. Oddział Wilków Morrena nie bez powodu wysyłano do najtrudniejszych akcji. Podobno pułkownik wielokrotnie zabijał gołymi rękami.

Tak, wiele historii o nim krążyło. Dobrowolski wręcz umierał z ciekawości, by sprawdzić, które z nich są prawdziwe, lecz powstrzymywał się, zachowując twarz pokerzysty. Na to przyjdzie jeszcze czas... o ile szkop nie kopnie w kalendarz w międzyczasie, bo pomijając to mordercze spojrzenie, nie wyglądał najlepiej.

– Słyszałem, że zmienił pan zdanie co do naszej rozmowy – kontynuował, rozpierając się w diabelnie niewygodnym bordowym fotelu. Cholera, musiał wreszcie wymienić ten bubel na coś lepszego.

Szwab spróbował na niego splunąć, lecz skończyło się na tym, że opluł krwią sam siebie.

Scheisse – warknął pod nosem, zaciskając mocno zęby. Znowu wyszczerzył je jak wściekły wilk. Zaskakująco równe i ubrudzone czerwienią, przez krótki moment wydały się Dobrowolskiemu lekko zaostrzone na końcach.

– Jeśli pan chce, może się poczęstować herbatą. – Polak zrobił zapraszający ruch w stronę specjalnie przygotowanej szklanki, udając, że nie zauważył, że więzień za ręce związane z tyłu krzesła. – Wróćmy zatem do naszej rozmowy. Zacznijmy od samego początku, bo w pana historii, panie Morren, jest kilka aspektów, które wypadałoby omówić dokładniej, ponieważ mam wrażenie, że nie orientuję się w tym najlepiej. – Podniósł z biurka plik kartek i złożył je idealnie równo. – Możemy zaczynać?

Küss meinen Arsch! – syknął Niemiec, przymykając na moment oczy, jakby z wielkim trudem powstrzymywał mdłości.

– Mam nadzieję, że zdolności lingwistycznie nie pogorszyły się panu znacząco od rana. – Dobrowolski zacmokał z troską, biorąc kolejny łyk herbaty. – Na sam początek może wytłumaczy nam pan, jakim cudem z kapitana łodzi podwodnej stał się pan pułkownikiem wojsk lądowych? Przyznam, że wszystkich nas to interesuje, a źródła nie podają nic oficjalnego.

Verpiss dich – wycedził Morren, ponownie używając swojego morderczego spojrzenia. Naprawdę wyglądał jak dzikie zwierzę, gotowe ugryźć wyciągającą się w jego stronę dłoń. Czy raczej odgryźć ją w łokciu. – I to był okręt podwodny, a nie łódź podwodna, Du Arschkriecher.

Major pokiwał głową z pewnym smutkiem i spojrzał na stojącego nad Niemcem strażnika.

– Panie Witkowski?

Szwab mało nie spadł z krzesła, gdy dostał przez łeb kolbą krótkiego karabinka.

– A teraz odpowie mi pan na pytanie, panie Morren? Naprawdę uprzejmie pytam. Sam pan zresztą nalegał na cywilizowaną rozmowę.

Hurensohn. – Szkop splunął nową porcją krwi. – Chyba słyszałeś o katastrofie „Lupine"? Mój okręt podwodny zatonął, jakkolwiek to brzmi. Podczas bitwy morskiej. Większość załogi zdołała się uratować. Zamiast dostać przydział na inną jednostkę, skierowano nas do wojsk lądowych. Bo tam byliśmy potrzebni.

– Ciekawe. – Dobrowolski pokręcił głową z podziwem, zapalając papierosa. Mało się nie roześmiał, gdy Morrenowi spojrzenie natychmiast pojaśniało. Wbił się wygłodniałym wzrokiem w smużkę słodkawego dymu.

Majorowi zrobiło się go autentycznie szkoda.

– Rozkujcie go – rzucił. Gdy Niemiec drżącymi, zakrwawionymi palcami zaczął masować odciski na nadgarstkach, pchnął w jego stronę papierośnicę po krzywym blacie biurka.

Szwab, niech go cholera, nawet nie czekał na dalszą zachętę. Nachylił się nad podsuniętą zapalniczką i chciwie zaciągnął. Na jego twarzy ból mieszał się z rozkoszą.

– Co miał pan na myśli, mówiąc, że byliście potrzebni w wojskach lądowych? – kontynuował Dobrowolski. – Czy to wtedy powstał oddział Wilków Morrena?

Ja. – Skinął powoli głową. – Hörst Du... Słyszeliście o Wuderwaffe?

Major w jednej chwili zdwoił czujność.

– Niemiecka bomba atomowa? – dopytał, jakby potrzebował potwierdzenia. – A kto nie słyszał? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że z marynarza stałeś się zwykłym esesmanem, żeby dłubać przy bombie atomowej? – Odruchowo znowu przeszedł na „ty".

Wunderwaffe to nie bomba atomowa. – Niemiec kolejny raz rzucił mu wściekłe spojrzenie, choć dopalający się papieros i wizja sięgnięcia po kolejny nieco to zmiękczyły. – A ja jestem w Wehrmachcie, nie w SS. Aż tak zdegenerowany nie jestem.

– Chyba raczej byłeś. Co z tą bombą? To ma coś wspólnego z puszczą Kampinoską?

Morren widocznie się zawahał. Ciężko było powiedzieć, czy to przez trudny temat, czy raczej z powodu ran, ale z każdą chwilą miał większe problemy ze skupieniem wzroku. Przez brudną kurtkę mundurową coraz lepiej było widać czerwień przesiąkającą w miejscu postrzału. Dobrowolski wydał wprawdzie rozkaz, by opatrzyć porządnie tę ranę, lecz nie widział niczego dziwnego w tym, że podczas przesłuchania mogła zacząć się paprać. Byle nie wdało się zakażenie, Niemiaszek był im jeszcze potrzebny.

Zum Teufel, jeszcze będziecie żałować, że mnie o to pytacie – powiedział wreszcie lodowatym tonem, sięgając po kolejnego papierosa. Przy dwóch palcach brakowało mu paznokci, miał też problem z pstryknięciem zapalniczką, choć zdołał sobie z tym w końcu poradzić. – Już mówiłem, że to nie będzie nic przyjemnego. Na pewno chcecie tego słuchać?

– Musimy się tego dowiedzieć. – Major zaczynał tracić cierpliwość. – Potrzebujesz jeszcze jednej zachęty? Jestem gotów ci jej udzielić.

Alles klar. – Niemiec uniósł słabe ręce w poddańczym geście. – Chociaż i tak wydaje mi się, że nie zdołam tego wytłumaczyć. Powinienem pokazać. – Oczy nagle mu błysnęły, popękane wargi wykrzywiły w uśmiechu. – Tak, pokazać.

Dobrowolski przekrzywił głowę, niepewny. Czy on coś knuł, czy mu się tylko wydawało?

– Pokazać? – powtórzył, siląc się na spokój. Lewą dłoń, ukrytą pod blatem biurka, zaciskał mocno w pięść. – Brzmi to cokolwiek podejrzanie. Myślę, że mam uzasadniony powód, by się roześmiać, a potem na ciebie obrazić.

Więzień wywrócił oczami, przełykając z trudem cisnące się na usta słowa.

– Prawda jest taka, Polaczku, że nie wiesz nic o otaczającym cię świecie – syknął wreszcie, znowu szczerząc zabarwione krwią zęby. Dobrowolski dopiero wtedy zauważył, skąd wzięło się wcześniejsze wrażenie, jakoby były zaostrzone – faktycznie miał świeżo ułamany czubek górnej trójki, co upodobniało ją do wilczego kła. Cóż za ironia...

– A co to miało znaczyć? – zdenerwował się bardziej na pokaz. W środku wręcz umierał z ciekawości. Udał, że nie zauważa poruszenia wśród strażników z karabinami. – Mów. Powiedz wszystko, a ja zadecyduję, czy w to uwierzę. Co ty na to?

Erzähl keinen Scheiss! – Znowu wywrócił oczami, jak bezczelny uczniak. – Łaskawy. Powinienem to docenić? To, czy w to uwierzysz, to już tylko i wyłącznie twoja sprawa, Du Scheisskerl.

– Mów, nie przedłużaj. To może ci zrobię nową herbatę. – Nie zdołał powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. To, jak szkop się zagotował, było nie tylko widać, ale i słychać – coś zabulgotało mu w gardle, jakby zamierzał warknąć na niego. Znowuż jak wilk.

– Zastanawiałeś się może kiedyś, jak powstał świat? – Zaciągnął się kolejnym papierosem. – Nie mówię tu o tej żałosnej bajeczce, jaką przedstawiają w Biblii. Chodzi mi o to, czy zastanawiałeś się, czy jest coś więcej oprócz naszego świata?

– Mówi się trochę o tym, że w kosmosie może istnieć życie. – Polak obojętnie wzruszył ramionami. No, no, zaczynało się robić ciekawie.

Du verstehst mich nicht. – Morren był już całkowicie poważny. I to tak, że Dobrowolskiemu znowu zrobiło się dziwnie zimno. – Świat nie jest tylko czarny lub tylko biały, a rzeczywistość nie jest jednowymiarowa, jak to wy uważacie. Tego, co widzisz, nie stworzył sympatyczny staruszek z długą białą brodą, który obserwuje nas teraz z nieba. Wszystko jest bardziej złożone i opiera się przede wszystkim na dzikiej, pierwotnej energii... – Urwał, widząc niezbyt rozgarniętą minę rozmówcy. – Scheisse, das ist doch unmöglich... Jak mam wytłumaczyć ci coś, co odkrywałem i próbowałem zrozumieć przez lata? – Odruchowo chciał pomasować skroń i zaklął, gdy uraził się w dłoń. Eryk dopiero teraz zauważył, że prawdopodobnie miał złamany prawy nadgarstek. Faktycznie od samego początku spotkania próbował tej ręki nie używać.

– Pierwotna energia – powtórzył bezwiednie. Żołnierze przy drzwiach wymieniali właśnie rozbawione spojrzenia. Pewnie doszli ostatecznie do wniosku, że rozmawiają z kompletnym wariatem. – Co, Morren? Będziesz mi teraz bajki opowiadał? Naprawdę wydaje ci się, że znajdujesz się w odpowiednim położeniu, żeby sobie na coś takiego pozwolić?

Ostatnim, czego się spodziewał, było to, że szwab nagle ryknie śmiechem. I to takim, że aż złoży się wpół i zakrztusi z bólu. Z oczu popłynęły mu łzy, ale nie był w stanie przestać się śmiać, niemal pokładając na tandetnym blacie biurka.

– Bajki? – parsknął, opanowawszy się na tyle, by cokolwiek z siebie wykrztusić. – Deine Mudda! Mówiłem już, że ciężko w to będzie uwierzyć, Du Wichser. Hör mir zu. Twoja sprawa, czy mi uwierzysz, czy nie. – Zgasił niedopałek bezpośrednio na blacie. Zgięty z bólu i śmiechu jednocześnie, nie dosięgał do popielniczki. – Hör mir zu... Cały świat i wszystko to, co widzisz, opiera się na pradawnej, kosmicznej energii. Ta energia to vurd. Tak się nazywa. Z vurda powstało wszystko, co widzisz – niebo, nasza planeta, woda, zwierzęta, rośliny, my sami. Tylko że do tego potrzeba było czegoś jeszcze... Nadążasz, Polaczku? – Ponownie zachichotał. – Staram się tłumaczyć to skrótowo. Vurda trzeba było ukształtować, żeby stworzył to wszystko. A skoro tak, potrzebny był do tego odpowiedni plastyk... Ktoś, kto zdoła energię podporządkować sobie i przerobić podług własnej woli. Tym kimś był Stworzyciel... Der Schöpfer. Choć to też nie do końca... Może inaczej. Stworzyciel podrzucił pomysł. A Ogary Stworzyciela ukształtowały vurda, by powstało z niego to wszystko, co teraz widzisz i czujesz. – Sięgnął po kolejnego papierosa, lecz Dobrowolski zabrał mu papierośnicę sprzed nosa. – Du Schwanz... W każdym razie, Stworzyciela dawno już nie ma. Z tego, co wiem, odwrócił uwagę od świata. Zajmuje się teraz czymś innym, ale nie wiem, co to dokładnie może być. – Tym razem sięgnął po zimną herbatę, lecz był zbyt słaby nawet na to, by utrzymać pełną szklankę. – Tak, Stworzyciela nie ma... ale Ogary pozostały. I są tuż obok. Musisz tylko wiedzieć, w jaki sposób otworzyć im przejście.

– To brzmi nieprawdopodobnie – wydukał major, gdy już zdołał przynajmniej częściowo przetrawić zasłyszane słowa. – Tak nieprawdopodobnie, że... Znaczy, poniekąd mogę uznać, że nawet trzyma się kupy, a w każdym razie nie mniej niż teoria biblijna. Nie jestem człowiekiem wierzącym, byłbym skłonny w to uwierzyć, ale mój zdrowy rozsądek...

– Co, racjonalista dobija się do głosu? – Szwab uśmiechnął się z politowaniem. – Scheiss drauf. Nie mam powodu, by ci kłamać. A na prawdziwość tej teorii mam cały szereg dowodów, lecz je akurat naprawdę musiałbym ci pokazać. Es kann nicht erklärt werden.

– I jak niby zamierzacie przywołać te całe... Ogary?

– A zastanawiałeś się kiedyś, skąd w Trzeciej Rzeszy taka a nie inna symbolika?

Eryk zmarszczył brwi, zbity z tropu.

– Chodzi ci o swastyki? Czy o co?

– O swastyki oczywiście. O symbol słońca. Bo do Ogarów Stworzyciela można dotrzeć przez słońce. – Zakrwawione zęby wyglądały upiornie. Ten człowiek jest kompletnie szalony, przeszło przez myśl majorowi. On nie żartuje, on naprawdę w to wszystko wierzy! – Nie na darmo nazywa się je również Dziećmi Słońca. Grüss die Sonne!

– Absurd. – Podniósł się ze swojego miejsca, odsuwając fotel z nieprzyjemnym zgrzytem. Jeden ze strażników wyprostował się na baczność, drugi sprawiał wrażenie zbyt mocno zaaferowanego sprawą, by zwrócić uwagę na ceremoniały. Dobrowolski wyjątkowo nie zamierzał mieć mu tego za złe. Aż dziw, że chłopak jeszcze stoi. – Dobrze, załóżmy, że to wszystko jednak prawda. W jaki sposób zamierzaliście nakłonić stwórców świata, żeby walczyli po waszej stronie? Jak zamierzaliście niby zmusić ich do zostania tą waszą wspaniałą bronią? Oni nie są przypadkiem... dobrzy? – Wykonał jakiś bliżej nieokreślony gest. Sam nie wiedział, co miał oznaczać.

– Dobrzy? Być może. Der Schöpfer ist gut... Stwórca jest dobry. Lecz Ogary Stworzyciela to przede wszystkim chaos w najczystszej postaci. Nie chciałbyś mieć z nimi do czynienia, tak samo, jak lepiej by ci się żyło, gdybyś tego wszystkiego nie usłyszał.

– I odkryliście, jak je tu sprowadzić? – Polak sarkastycznie uniósł jedną brew.

Szwab znowu się zawahał.

– Prawie – przyznał. – Sprzęt został częściowo zniszczony. A prawdopodobnie jestem jedynym, który potrafiłby go naprawić, choć pewnie i mnie zajęłoby to przynajmniej miesiąc.

– Czy ten sprzęt znajduje się w puszczy Kampinoskiej?

Morren powoli skinął głową.

– Zaprowadzisz nas tam.

Was für' Scheiss?! – Niemiaszek pewnie zerwałby się na równe nogi, gdyby tylko mógł. – Żartowałem tylko z tym pokazywaniem. Leck mich.

– Dobrze słyszałeś, szkopie. – Major wyprostował się i złączył dłonie za plecami. Górował nad więźniem, co sprawiło mu dziwną przyjemność. – Chyba że to pora na kolejną zachętę?

Żołnierz z pałką zbliżył się bez słowa zachęty. Niemiec spróbował wykręcić głowę na tyle, by móc go zobaczyć, lecz zaraz skrzywił się z bólu. Tak, prawdopodobnie miał połamane żebra, ruch sprawiał mu za dużo trudu, by mogło chodzić jedynie o ranę postrzałową. Swoją drogą, pilnie potrzebował nowego opatrunku.

– Jeśli chcesz, to mam jeszcze kilka całkiem ciekawych metod, by skłonić cię do współpracy. – Polak zatrzymał się tuż nad Niemcem i nachylił w jego stronę. Widział występującą na karku tamtego gęsią skórkę. – Chyba że...

Schnauze – syknął Morren. – Zaprowadzę. Ale tylko ciebie. Nikogo więcej, Polaczku. I tak bunkier jest pusty.

Dobrowolski wyprostował się i zastanowił. Z jednej strony... co mu szkodziło? Facet był w takim stanie, że pewnie będzie musiał pomagać mu iść. Nie stanowił dla niego żadnego zagrożenia. Eryk, mimo nieubłaganie zbliżających się sześćdziesiątych urodzin, nadal był silny, szeroki w ramionach i wystarczająco szybki, by sobie poradzić. Szwab, choć pewnie w normalnym stanie zabiłby go z zamkniętymi oczami, był ledwo żywy. A zobaczyć miejsce, w którym można było przywołać Ogary...

Boże, jak to brzmiało! Przecież to niemożliwe, żeby istniało coś takiego. Prawda?

– Wchodzę w to – powiedział wreszcie. Rzucił w stronę żołnierzy: – Zaprowadźcie go do lazaretu. Nie wiem, jak to zrobicie, ale do jutra ma być w stanie utrzymać się na nogach.

***

Dobrowolski spodziewał się czegoś zgoła innego. Przede wszystkim liczył na to, że wejdą głębiej w puszczę, być może zapuszczając się w rejon wysadzonej bazy lub bardziej dzikiej miejsce, do którego było naprawdę ciężko się dostać, lecz nic z tego.

Zaśnieżona droga opadała delikatnie w dół, prowadząc do czarnej ściany iglastego lasu. Wokół mieli rozległe pola i kilka rozsianych nieregularnie domów, w większości prawdopodobnie opuszczonych, co łatwo można było rozpoznać po widocznej nawet z daleka sadzy oblepiającej nadwątlone pożarem mury. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, biel gryzła się z nieprzyjemną czernią.

Morren chwiał się obok niego, ciężko wsparty na lasce i ramieniu majora. Pomimo końskiej dawki środków przeciwbólowych, po której sprawiał wrażenie skołowanego i częściowo nieobecnego, wciąż krzywił się z bólu. Polak dobrze wiedział, że był za słaby na podobne spacery, ale jaki tak naprawdę miał wybór? Odkrycie tajemnicy Wunderwaffe było obecnie priorytetem. Domyślał się, że pozostawiona samej sobie, wspomniana maszyneria może równie dobrze wpaść w ręce kogoś, kto doprowadzi ją do porządku i nawet nieświadomie dopuści do katastrofy. Należało znaleźć to miejsce i jak najszybciej zniszczyć.

– I co? To naprawdę gdzieś tutaj? – spytał, robiąc z dłoni daszek nad oczami. Wbijał wzrok w ciemną ścianę świerków, wciąż mając nadzieję wypatrzyć między nimi coś ciekawego, choć był niemal na sto procent pewien, że niczego takiego tam nie ma.

Na miejsce dojechali wraz z eskortą, ostatni kilometr musieli jednak przejść na pieszo, gdyż dostępu broniło wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego. Nie wyglądało na to, by marsz przez śnieg bardzo zaszkodził Morrenowi, ale mężczyzna był w takim stanie, że prawdopodobnie gorzej wyglądać już po prostu nie mógł.

– Wygląda niepozornie? – Niemiec uśmiechnął się do majora. – I dobrze. A dowody masz przed samym nosem. Rozgrzeb trochę ten śnieg, to zobaczysz, staruszku.

Udając, że nie dosłyszał ostatniego słowa, trącił butem świeży śnieg na polnej drodze, którą się poruszali. I mało brakowało, a przy okazji wywinąłby porządnego orła, bo pod warstwą sypkiego białego puchu znajdowało się... szkło?

To była szklana półkula. Lub kula, zakopana do połowy w ziemi. Miała wielkość ludzkiej głowy i lśniła podejrzanie, zachęcając, by przyjrzeć jej się z bliska. Upewniwszy się, że szkop jakoś utrzyma się w pionie bez pomocy, przyklęknął i dokładniej odsłonił obiekt.

Lite szkło. Wyglądało na to, że w samym środku ma zatopioną kolejną kulę wielkości dziewczęcej pięści, tym razem ze szkła kolorowego. Wydawało mu się, że świeci delikatnie, choć nie był pewien, czy to nie jedynie gra światła.

– Co to takiego? – spytał z dziecięcą wręcz fascynacją.

– Katalizator. Otwarcie przejścia pochłania ogromną ilość energii, a jego zamknięcie tworzy falę uderzeniową. Te kule najpierw dostarczają energii do otwarcia przejścia, a potem pochłaniają ją z powrotem, by wszystko odbyło się gładko. Inaczej prawdopodobnie bawienie się z bramą z vurda doprowadziłoby do katastrofy ekologicznej w promieniu wielu kilometrów. Około czterdziestu, jeśli dobrze to wyliczyłem, lecz pewności nie mam. Nie jestem fizykiem, mogłem się pomylić.

– I ta jedna kula wystarcza, żeby...

– Nie jedna.

Major kopnął śnieg obok katalizatora. A potem jeszcze dalej. Wyglądało na to, że ta cholerna droga jest wybrukowana szklanymi kulami. Wyglądało to głupio, absurdalnie i dziwnie pięknie zarazem. Domyślał się, jaki oszałamiający widok musiało tworzyć podczas słonecznego dnia w środku lata. Przyłapał się na myśli, że chętnie zobaczyłby coś takiego.

– Rozumiem, że to nie jest ta wspomniana maszyneria? – spytał szybko, chcąc ukryć niezdrową fascynację.

– Maszyneria znajduje się w bunkrach. Tam dalej, pod lasem.

Okazało się, że Niemiaszek może chodzić o tej lasce o wiele szybciej, niż by się wydawało. Z czego, u diabła, zrobiono tego człowieka?

Major poszedł za przewodnikiem w skórzanym marynarskim płaszczu, dokładnie rozglądając się wokół.

Właz do bunkra znajdował się nieopodal sporego głazu, również przykryty śniegiem. Dobrowolski odkopał go w miarę możliwości i zawahał się na widok gładkiej metalowej powierzchni, pozbawionej zamka. Morren gestem kazał mu się odsunąć, następnie laską wyrysował w pozostałej warstwie śniegu skomplikowany symbol, którego Eryk nie widział nigdy wcześniej. Coś syknęło, klapa podskoczyła na niewidzialnych zawiasach. Gdy podważył ją palcami, dała się unieść bez większego trudu.

Co to było?!

– Jesteś pewien, że chcesz tam schodzić? – Niemiec posłał mu dziwne spojrzenie. Wyglądał upiornie z obitą twarzą i krwiakiem na gałce ocznej. Erykowi wstyd było przyznać, ale nagle poczuł się... osaczony.

Czego się bał, do cholery? Szwab trzymał się na nogach jedynie dzięki lekom, którymi nafaszerowali go do tego stopnia, że pewnie musiał widzieć dodatkowe kolory. Wystarczyłoby go popchnąć, żeby się przewrócił i nie zdołał więcej stać. To Dobrowolski miał nabity rewolwer i wojskowy nóż, ponadto był silny i wypoczęty. Dlaczego więc coraz mocniej się tego człowieka bał?

To przez to miejsce, powiedział sobie w myślach. Chłop jest dziwakiem, jakich mało, a tutaj stworzył coś rodem z kiepskiej powieści. To nie lęk, tylko uzasadniony niepokój, jaki zawsze odczuwa się po znalezieniu sam na sam z wariatem.

– Oczywiście, że chcę – odpowiedział z opóźnieniem. – Nie po to dałem się tu przyciągnąć.

– Ty dałeś się przyciągnąć... – Morren pokręcił z politowaniem głową. – Masz jeszcze możliwość odwrotu. Nie widziałeś najgorszego.

– Rusz się wreszcie, czekam na to najgorsze z niecierpliwością.

– Musisz mi pomóc zejść.

Zgrzytnął zębami, ale zgodził się, wiedząc, że nie ma innego wyboru. Najpierw sam dostał się na dół po metalowej drabince, następnie pomógł bardziej zsunąć się po niej niż zejść rannemu. Szwab był cholernie ciężki, ponadto klął z bólu w co najmniej trzech różnych językach, obiecując mu śmierć w męczarniach, ale jakimś cudem nareszcie znalazł się na dole.

Bunkier był zaskakująco płytki, mógł mieścić się maksymalnie pięć metrów pod poziomem gruntu. Esesman na oślep znalazł szafę elektryczną i uruchomił oświetlenie. W ciepłym świetle pojedynczej, lecz całkiem mocnej lampy ukazało się obszerne wnętrze, przypominające niski hangar. Strop mógł znajdować się maksymalnie cztery metry nad ich głowami, posadzkę wylano betonem, ściany w niektórych miejscach wyłożono białymi szpitalnymi kafelkami. Większość pomieszczenia odgradzały białe parawany, nie pozwalające podejrzeć, co znajdowało się dalej. Zapewne to tam stała ta cała uszkodzona maszyneria.

Til von Morren, stukając laską i krzywiąc się z bólu w uszkodzonej nodze, podszedł do jednej z białych płacht i ściągnął ją zamaszystym ruchem. Oczom Eryka ukazała się kolejna elektryczna szafa z szeregiem przełączników i obecnie ciemnych lamp. Nie miał pojęcia, co to mogło być.

Schalttafel – objaśnił Niemiec. Zawahał się, jakby szukając w głowie polskiego objaśnienia, lecz machnął wreszcie na to dłonią. Widocznie uznał, że to i tak nic nie zmieni. Pokręcił jednym z przełączników, najpierw ustawił go na dwójkę, następnie na jedynkę, lecz aparatura nadal pozostawała martwa.

Dobrowolski nie mógł nie zauważyć, że w bunkrze już od jakiegoś czasu nikogo nie było. Lub gdzieś nieopodal trwał remont, co też było możliwe. W każdym razie, wszystko wokół pokrywała warstwa białego pyłu, przypominającego kurz. Czekał cierpliwie, aż Niemiec skończy bawić się pokrętłami i łaskawie zacznie mu tłumaczyć, o co tutaj chodzi. Miał wrażenie, że za jednym z przepierzeń po swojej lewej stronie ma litą skalną ścianę i odchodzący gdzieś dalej tunel. Ciekawe. Pewien był, że nigdzie w okolicy nie ma tak skalistej gleby, nie na tej głębokości.

– I to tyle? – spytał w pewnym momencie, bezradnie okręcając się wokół własnej osi. – To ta wielka tajemnica? Jak to wszystko miało wyglądać, gdyby działało?

– Przekonasz się.

Zmarszczył brwi i obejrzał się w zdumieniu na Niemca, ale ten zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Dał właśnie spokój skrzynce elektrycznej i kręcił się wokół, powłócząc ranną nogą. Wyglądało to tak, jakby szukał czegoś na idealnie gładkiej betonowej podłodze. Tylko czego?

Może wreszcie dostał tych halucynacji po lekach? pomyślał nie bez niepokoju Dobrowolski. Tylko tego brakuje, by utknął tutaj w towarzystwie wariata w stanie narkotycznego upojenia.

– Jak te Ogary wyglądają? – spytał, nie mogąc znieść ciszy. Tysiące pytań kłębiły mu się w głowie i domagały odpowiedzi. – Przypominają psy lub wilki? Jak bardzo są niebezpieczne? Domyślam się, że mogą posługiwać się tą energią, o której mówiłeś, tym... vurdem? Można to nazywać chyba magią, tak? Ale czy potrafią coś jeszcze?

Vurd to nie magia – uciął Morren zirytowanym tonem. – Ogary również nie przypominają psowatych. Wyobrażałeś może sobie kiedyś smoka?

Dobrowolskiego zatkało.

– Smoka? – wykrztusił z głupią miną, dłuższą chwilę nie mogąc sobie przypomnieć, jak zamykało się usta.

– No smoka. Ogromne bydlę ze skrzydłami, kolcami, ognistym oddechem i całą resztą. – Niemiec spojrzał na niego dziwnie, w jego oczach przez chwilę mignęło coś na kształt współczucia. – W przybliżeniu, oczywiście. Ogary nie są smokami. Są... – Chwilę szukał odpowiedniego słowa. Dobrowolski poważnie zaczynał się zastanawiać, czy nie powinien zawołać pomocy, dopóki mężczyzna nie stracił jeszcze przytomności – wyglądał coraz gorzej. Był rozproszony, rozglądał się za czymś. Major postąpił kilka kroków naprzód, pewien, że w każdej chwili może zajść potrzeba rzucenia się facetowi na pomoc. – Nie umiem ci tego wytłumaczyć.

– Morren, zatrzymaj się – rozkazał pewnym siebie tonem i podszedł do Niemca. Złapał go stanowczo pod ramię. – Zaraz nam tu wyciągniesz kopyta. Pakujemy się, przyjedziemy innym razem. Nie będę cię niósł do samochodu.

– To ty się zatrzymaj, klein Mensch. – Szwab posłał mu dziwne spojrzenie i wyszczerzył zęby w pozbawionym wesołości uśmiechu. – Zamażesz mi rysunek.

– O co ci...? – Eryk urwał, dostrzegłszy, że chodząc, Morren wyrysował w pokrywającym podłogę kurzu symbol... Swastykę. – Co ty robisz?

– To, co powinienem. – Zostawił go pośrodku symbolu i wycofał się ostrożnie. – Radzę ci się trochę odsunąć. Wiesz, tak właściwie, to szkoda mi ciebie. Nie jesteś może najbardziej gościnnym człowiekiem na świecie, ale w gruncie rzeczy porządny z ciebie facet. Nie to co ze mnie. – Tym razem w jego grymasie błysnęło coś na kształt smutku. – Szkoda, że to musi się tak skończyć.

– O czym ty mówisz? – Major zdębiał.

– Wiesz, Ogary mają swoje imiona. – Niemiecki pułkownik w marynarskim płaszczu wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły mu połamane żebra. – Okazuje się, że aby je przywołać, wystarczy odpowiednia ilość energii, symbol ich ukochanego słońca i imię. Nic więcej. Oczywiście musisz potem jeszcze wiedzieć, jak z nimi rozmawiać. Tak się złożyło, że ja to wszystko wiem.

Polak bardzo ostrożnie zszedł z ledwo widocznego symbolu i zaczął go okrążać, sięgając do zapiętej kabury.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że właśnie będziesz próbował przywołać jednego z nich? – wycedził. Adrenalina rozlała się płynnym ogniem w jego żyłach, a strach ścisnął gardło. Gotów był go w każdej chwili zastrzelić, czekał tylko...

Na co? Na pretekst?

– Aparatura wcale nie jest uszkodzona, prawda? – spytał powoli.

– Nigdy nie była. – Til von Morren wzruszył ramionami. – Po prostu nie zdążyłem jej uruchomić, zanim wszystko się posypało.

– I pewnie znasz imiona?

Niemiec uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Amun, Nothum, Horum, Zofar, Avaj – wyrecytował płynnie niskim głosem, trochę jakby śpiewał. – Myślę, że to na razie wystarczy.

Dobrowolski wzdrygnął się i okręcił wokół własnej osi, dostrzegając coś kątem oka. Miał wrażenie, że rzeczywistość rozwarstwiła się nagle, rozcięta ostrzem mroku. Splamiła się czernią, zakłębiła, spłynęła kaskadą iskier... a z mrocznego rozcięcia wyłoniły się czerwone oczy.

Nie oczy. Ślepia.

Cienisty kształt był ogromny, choć bez problemu mieścił się na niewielkiej przestrzeni ograniczonej białymi parawanami. Zdawał się być gdzieś obok, w innym wymiarze, pozornie na wyciągnięcie ręki, lecz jednocześnie tak nieskończenie daleko. Przejmujące poczucie grozy, wrażenie obecności czegoś potężnego, przedwiecznego i tak bardzo szalonego, że aż przyprawiało o zawrót głowy, omal nie zmusiło majora do ucieczki. Cudem utrzymał się na nogach i odsunął, gdy nierzeczywisty kształt z czarnego dymu przesunął się obok niego, niemal przecinając go na pół ostrymi kolcami grzbietowymi. Dostrzegł gdzieś zarys smoczego pyska, ostre jak brzytwy, przypominające wilcze kły, dwie pary dumnych rogów. Mignęło mu ogromne skrzydło, najeżony kolcami ogon, smukła szyja. Głęboki pomruk wstrząsnął bunkrem, dobywając się zewsząd i znikąd jednocześnie. Kaleczył uszy, choć wydawał się istnieć jedynie w jego głowie...

– To jest właśnie czysty vurd, majorze. Gratuluję, jest pan jedynym człowiekiem, który dostąpił zaszczytu oglądania go w takiej postaci. Choć naprawdę wolałbym panu tych rewelacji oszczędzić. – Morren wyciągnął pokaleczoną dłoń. Czarna mgła przybrała kształt smukłego, odrobinę kojarzącego się z końskim pyska i przysunęła bliżej. Owinęła się wokół skóry Niemca, zafalowała, jakby dotyk sprawił jej ogromną przyjemność. – Mimo tego wszystkiego, co mi pan zrobił, nie żywię do pana urazy. Prawie.

– Po co to zrobiłeś? – jęknął Polak. Wpadł w drabinkę prowadzącą na zewnątrz, cofając się ostrożnie.

– Bo ktoś musiał. Bo świat jest już martwy. Wybierz sobie. Powodów są tysiące. – Milczał przez chwilę, zanim dodał: – Takie było moje zadanie. A ja zawsze wypełniam rozkazy.

Krótkim, szybkim gestem, z jakim zapewne wydawał polecenia na okręcie podwodnym, wskazał czarnym cieniom otwarty właz.

Dobrowolski krzyknął, zakręciło mu się w głowie. Ostatnim, co zapamiętał, był ogłuszający ryk, łopot skórzastych skrzydeł i syk wielobarwnego ognia, trawiącego śnieg wokół bunkra.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top