Rozdział 57
Informacja dla Wszystkich moich czytelników:
Podkreślam tylko, że opowiadanie może się nie zgadzać z treścią anime/mangi.
Historia Isayamy to tylko moja inspiracja. Od początku miałam inną wizję na ten fanfik i będzie ono miało zmienione, moje własne wymyślone zakończenie. Mam nadzieję że się spodoba <3
Już kiedyś pisałam gdzieś, że Sekrety miały być pisane na parę rozdziałów, bo Aot od początku pokochałam całym serduszkiem i po prostu musiałam stworzyć coś, co pozwoli mi się jeszcze bardziej wciągnąć w ten świat. 20 tysięcy wyświetleń to cudowny wynik i nadal widzę przybywających czytelników i to jest dla mnie awww <3 Ta książka wymaga gruntownej korekcji i czasem sama sie w tym gubię ale najlepsze jest to, ile wspaniałych duszyczek poznałam podczas pisania i ile się dzięki nim nauczyłam <3
(nie będę wymieniać z imion ale chyba każdy wie o kim wspominam, prawda? ;* )
Kończąc te moje pierdolety mam nadzieję, że zostaniecie ze mną do końca i moja alternatywna wersja wam się spodoba, naprawdę jestem ciekawa waszych reakcji <3
A teraz zapraszam na 57 rozdział <3
Narrator
Jakim typem człowieka jesteś? Kiedy ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie, twoim odruchem bezwarunkowym jest pomoc czy ucieczka? Udzielenie wsparcia wypływa naturalnie z potrzeby serca czy świadomego rozsądku? Kiedy ktoś cierpi, potrafisz współczuć? A ile razy przeszedłeś obojętnie nie czując absolutnie nic? Na ile cię stać, żeby wziąć sprawę w swoje ręce?
Dobrze jest być sobą. Dobrze, gdy gdy żyjesz w zgodzie z własnymi przekonaniami. Dopóki dzielisz się dobrocią - roztacza się nad tobą pozytywna, sprzyjająca aura.
Czasami też pragniesz pomóc, ale zupełnie nie wiesz jak. Twój umysł zaczyna błądzić. Wpadasz na głupie, irracjonalne rozwiązania. Bo nie każda pomoc to faktyczna pomoc i nie każdy krok na przód to ten właściwy. Możesz osiągnąć więcej stojąc w miejscu, lub nawet się cofając. Patrząc szerzej. Patrząc nie tylko na uratowanie danej osoby, czy patowej sytuacji - ale także na siebie.
Kiedy musisz uwolnić w jakiś sposób burzę chaotycznych czynności - sam stajesz się łatwym celem. I w rezultacie to ty potrzebujesz pomocy. Spoczywająca na tobie presja zalepia cię od środka. Znasz to uczucie, kiedy w środku nocy przeżywasz koszmar i jesteś całkowicie bezsilny? Ludzki strach wywołuje skrajność, impulsywność, brak rozsądku i skupienia na ogarnięciu zagłuszających myśli. W tym wypadku to ty jesteś jednym wielkim epicentrum. Wydaje ci się, że jedyne co jesteś w stanie - to zapewnić własnemu instynktowi określoną dawkę działań, najczęściej tych, które mogą mieć tragiczny, zgubny skutek.
U Rose żadna podjęta decyzja nigdy nie była przez nią w stu procentach przemyślana. Impulsywnie poddawała się przeżyciom. Ulegała. Zaczynała analizować, rozmyślać nad jedną głupią rzeczą, aby na końcu, niemalże w ostatniej chwili zmienić zdanie i wybrać tę drugą opcję. Przechodziła ze stanu refleksyjnych rozważań po wewnętrzne wybuchy, rozstrojenie temperamentu. I w takich chwilach sama siebie nie poznawała. Jej układ nerwowy działał chaotycznie, co - zwłaszcza w przypadku wyczulenia zagrożenia - objawiało się albo przeciążeniem i rezygnacją albo nadmierną reaktywnością. W życiu zwiadowcy te cechy osobowości często prowadziły do klęski. A każda klęska zostaje przez osobę wysoko wrażliwą traumatycznie rozpamiętywana.
Jej najbliższe osoby, czyli Sasha i Ymir przy których czuła głęboką więź dobrze wiedziały, że Rose była skłonna oddać im swoje serce na dłoni. Znały jej słabości, jednak zdarzało im się zapomnieć że nawet najmniejsza zmiana w ich głosie czy zachowaniu może spowodować u dziewczyny niepokój. Łatwo mogły ją wykorzystać i skrzywdzić. Pod tym względem asertywność i jakakolwiek ofensywa u Leonne nie istniały. Wojsko nauczyło ją sztywnych reguł. Teorii. A to przydawało jej się jedynie na treningach w terenie, bez tytanów za plecami i bez realnych niebezpieczeństw. Wszyscy wiedzieli, że jej miejsce w szeregach armii zwiadowczej to pomyłka.
Rose siedziała na pierwszym lepszym znalezionym krześle. List był krótki i zwięzły. Po przeczytaniu całości tekstu listu wszechogarniający ją lęk sprawił, że zakręciło jej się w głowie, błędnik oszalał i dziewczyna wylądowała na podłodze a koperta wypadła z jej rąk i sfrunęła metr dalej.
Leslie miała wypadek. Uraz jest poważny, dziewczynce zmiażdżyło nogi. Leży w szpitalu w ciężkim stanie. Wstępna obserwacja ukazała liczne obrażenia zbyt ciężkie do zakwalifikowania operacyjnego. Jeśli przeżyje, nie będzie mogła chodzić.
Leonne podniosła papier i złożyła go na pół zakrywając zapisane słowa. Nie mogła ich przeczytać ponownie. Raz wystarczyło. Brzmiały jak klątwa. Wyrok na bezbronną, małą istotę. Choć w liście znalazły się słowa takie jak "może" oraz "prawdopodobnie" - Rose swoje dopowiedziała. Odkąd się tylko rano obudziła, z tyłu głowy męczyło ją nieprzyjemne wrażenie nadchodzących problemów. I stało się.
Oddychając ciężko i próbując ustać w pionie o własnych siłach, skierowała się w stronę holu, aby zejść schodami na dół, do kuchni. Czuła w gardle ostry zacisk, zresztą tak samo w piersi zarówno od nabieranych wdechów jak i dudniącego jak oszalałe serca. Szumiąca w uszach krew powodowała coraz to mocniejszy ból głowy.
Biedna Leslie, mająca jeszcze przed sobą całe życie. A Levi, ojciec, o niczym nie miał pojęcia. Co się właściwie stało? Dlaczego nikt nie napisał, wyjaśnił, o jakiego typu wypadek chodziło?
Patrząc pod nogi, lecz nie widząc, gdzie dokładnie stawia stopy, dwudziestolatka przekroczyła próg do nowo urządzonej jadalni. Nikogo w niej nie było. Pora śniadania już minęła, dlatego w powietrzu unosił się już tylko delikatny aromat dżemu porzeczkowego i podgrzanego mleka. U młodej kadetki nie powodował on jednak żadnych reakcji - zmysł węchu miała ograniczony do minimum a jedzenie było ostatnim, o czym w tamtym momencie myślała.
Dotychczas obok zaplecza na kredensie znajdował się dzbanek z wodą, jednak jak na złość stał on pusty. Tak naprawdę nie powinnam pić, tylko ruszyć w drogę. Od razu. Natychmiast. Może Leslie ma swoją nianię, opiekuna albo jest przy niej ten chłopczyk, z którym kiedyś się bawiła, jednak ktoś z Korpusu zwiadowczego powinien do niej pojechać, chociażby w imieniu Levia.
... Słyszysz się w ogóle, Rose? Przestań się wydurniać, idiotko. Nikt ciebie tam nie zna. Będą zadawać pytania. Co im odpowiesz? Raz czy dwa zajęłaś się czyimś dzieckiem i myślisz, że cię do niej dopuszczą?
Levi by chciał przy niej być. Chciałby, żeby ktoś pojechał tam za niego...
Lecz nogi same niosły ją w stronę wejścia na kuchnię, bo jej suche gardło domagało się podania jakiegokolwiek płynu, byleby załagodzić drapanie i uciążliwą powstającą gulę.
Zachowuję się, jakby to było moje dziecko.
Nie mogła pomóc tej dziewczynce. Nie miała żadnej władzy, aby cofnąć czas. Ojciec był daleko a ona nic nie znaczyła dla Leslie. Możliwe, że pamięta ją tylko ze wspólnego obiadu na stołówce, albo kiedy Rose pozwoliła pogłaskać Cukierka. To szaleństwo, powtarzał jej umysł.
Jeśli dziewczynka przeżyje. Jeśli... To skończy na wózku.
Rose wkroczyła do kuchni a jej wzrok przykuły leżące na środkowym kwadratowym stole przedmioty: doniczki z podstawowymi przyprawami i obok kolorowe kłębki włóczki. Jednak najbardziej rzuciła jej się w oczy zakorkowana butelka z chudą szyjką i kieliszek, niemal do pełna wypełniony bordową cieczą. Wino wydało się rozgorączkowanej brunetce czymś, czego w tamtej chwili absolutnie potrzebowała, dlatego chwyciwszy oburącz kieliszek, przechyliła go do ust. Piła łapczywie, duszkiem, wręcz wlewała w siebie alkohol, niczym desperatka, i za taką właśnie odebrała ją wchodząca do pomieszczenia Nina Kastner...
Wino to odpowiedź na to, jak mocno starała się zagłuszyć wewnętrzne rozstrojenie. Czymkolwiek ono było, dziewczyna cała się trzęsła, a myśli przelewały się przez jej głowę jak trunek wlewany do gardła. Zaczynało ją już mdlić. Posmak był gorzko-kwaśny, sfermentowany.
Taka ilość procentów oburzyła ją i przez moment pojawiły się u niej mroczki przed oczami. Buzująca w niej adrenalina jak i szum w uszach sprawił, że nie usłyszała, jak ktoś się do niej zbliża i w chwili, gdy poczuła wyszarpywanie z rąk kieliszka, w odruchu przestrachu pociągnęła go w swoją stronę. Zaciśnięta dłoń na czaszy uderzyła o rant stołu, a ten zachybotał, co było skutkiem wywrócenia odkorkowanej butelki i rozlania na podłogę wina.
Dokładnie w tej samej sekundzie naczynie rozprysło w dłoni oszołomionej dziewczyny. Nie poczuła bólu wbijanych maleńkich odłamków. Widok rozciętej skóry na palcach, wewnętrznej stronie dłoni i nawet nadgarstku nie wywołał w niej żadnej emocji.
- Nie ruszaj się! - usłyszała nad sobą kobiecy krzyk.
Jej ręka zastygła w powietrzu.
Rozcięcia wyglądały jak anatomiczny przekrój zarysowanych żył. Spod skóry gromadziła się intensywnie czerwona krew, grupując się w małe kropelki. Z przewróconej butelki nadal wyciekał trunek o identycznej szkarłatnej barwie.
Leonne odwróciła zamroczone spojrzenie od rany i skierowała je w nowo przybyłą osobę, która chwyciła ją ostrożnie pod nadgarstek a drugą ręką objęła za ramię, w celu podparcia.
Nina działała instynktownie; dobrze wiedziała, co robić, gdy ktoś się skaleczy. Lecz nie przewidziała jednego...
Ruchu ze strony młodszej dziewczyny, mrożącego aż do szpiku kości.
Więcej szkła i więcej krwi.
Rose sięgnęła po większy odłamek i przykładając mocno do skóry na wyprostowanej w łokciu ręce, przecięła się.
Było to tak szybkie i nieprzewidziane, że Nina dopiero po niefortunnej sekundzie zarejestrowała, co ona zrobiła.
Popchnęła dziewczynę przerywając okaleczanie. Zakrwawione ostre szkło wyleciało i wpadło do kałuży mieszającej się na podłodze krwi z winem.
- Kurwa - wyszeptała Nina, choć jej umysł zalewały znacznie gorsze przekleństwa. Dosłownie na jej oczach nieznana jej bliżej młoda kadetka podcinała sobie żyły. Co to miało znaczyć, do cholery? Nie rozumiała z tego absolutnie nic i nie wiedziała, jak powinna się odnieść do tej sytuacji. Gdyby w porę nie weszła do kuchni i nie zareagowałaby, być może Rose nic by sobie nie zrobiła. Nalane do kieliszka wino było przygotowane do przyrządzenia gulaszu. Nie żałowała trunku, którego mieli w spiżarni pod dostatkiem. Sądziła, że każdy na jej miejscu postąpiłby tak samo gdyby ujrzał tę rozpaczliwość i desperację. Kto normalny tak się zachowuje? Wypiła na raz cały kieliszek. Alkohol rozrzedza krew. Było źle.
Podprowadziła więc ją do zlewu i jedną dłonią odblokowując dopływ wody a drugą chwytając czystą szmatkę prosto z szafki, przemyła skaleczenie. Pod wpływem dużego strumienia z rozcięcia wyciekło pokruszone szkło. Nie brzydziła się. Chciała pomóc. Nie wiedziała tylko, jak uspokoić to drobne, rozdygotane ciałko. Jej ręce były szczupłe, nadgarstki i palce kościste. Stała, słuchała jej poleceń, ale była w innym świecie.
Kastner zakręciła wodę. Apteczka. Trzeba zdezynfekować. Ona może stracić przytomnośc. Nie mogę jej puścić. Przelatywało jej przez głowę. Na usta cisnęły jej się pytania, jednak bała się że niewłaściwym doborem słów pod wpływem stresu tylko pogorszy sytuację.
- Proszę, zostaw mnie. Nie chce mi się już żyć. - Usłyszała koło ucha słaby głos.
Odwróciła głowę po raz pierwszy z uwagą skupiając się na mimice twarzy młodszej dziewczyny. Próbowała odszukać przyczynę, czynnik zapalny odpowiadający na pytanie, co sprawiło taki wybuch negatywnych emocji. Dlaczego się skrzywdziła?
Czy to przez list? Ktoś umarł? Zaledwie piętnaście minut temu go odebrała. Wcześniej wyglądała normalnie...
- Spójrz proszę na mnie i oddychaj głęboko - nakazała jej Nina z lękiem o jej stan.
Rose posłuchała, jednak nie potrafiła utrzymać spojrzenia. Błądziła wzrokiem po jej sylwetce, od góry do dołu, dostrzegając również na dekolcie dziewczyny z grzywką metalowy pierścionek na łańcuszku. Wyglądał, jak obrączka, jednak Rose targana promieniującym po kończynie pieczeniu nie mogła się na nim skupić. Ból rozchodził się coraz wyżej i mocniej się nasilał. Biegłość w odczytywaniu drobnych gestów dla Niny była wyjątkowo przydatna. Co siedzi jej w głowie, zastanawiała się Nina. I jak ona miała na imię? Nie mogła sobie przypomnieć. Próbowała przewidzieć po spojrzeniu czy dziewczyna zasłabnie czy może znów zrobi coś głupiego. Ale przede wszystkim - potrzebowała apteczki, bandaża i osoby, która jej przypilnuje. Jej oczy były duże, wilgotne. Jasny błękit mieszał się ze szmaragdem. Rzadko mrugała. Twarz blada. Usta lekko rozchylone, drżące, w kącikach widoczne ślady czerwonego wina. Lepiące się do czoła kosmyki włosów. Pociła się, więc Nina oparła ją o blat i bardzo ostrożnie zdjęła z niej bluzę aby nie pobrudzić rękawów.
Rose faktycznie zaczęła inaczej nabierać powietrza, uspokajała się, za to trudność sprawiało jej skupić wzrok na dłużej w jednym miejscu.
Brunetka wyprowadziła ją z kuchni, zostawiając cały ten bałagan. Włóczka i napoczęty wydziergany szalik w kolorze szafiru brudziły zaschnięte już krople rozlanego wina. Kątem oka zdołała wychwycić także leżący jeszcze na blacie owy tajemniczy list. Na nim także spoczywało kilka nakrapianych plam. Wino, czy krew? Zabrała go ze sobą, przytrzymując w palcach, gdyż obie ręce miała zajęte.
- Nie wiem, co robić...Ja...Przepraszam. To wszystko mnie przerasta.
Trud poświęcony na wyrzucenie z siebie tylu zdań okazał się mniejszym złem, niż wyjście na hol, i spotkanie z grupą akurat przechodzących starszych żołnierzy.
Rose stanęła na środku niezdolna do żadnego ruchu. Na widok ich zszokowanych min doznała wstydu. Zdolność odczuwania innych emocji w jej przypadku było lepsze, niźli wypełniający marazm i poddanie się. Bo takie zachowanie wpierw zarejestrowała u niej Nina. Nigdy by nie przypuszczała, że może być świadkiem czyjegoś szarpnięcia na swoje życie.
Odkąd wprowadziła się do Kwatery Zwiadowców i od nowa rozpoczęła swoje życie miała nadzieję, że zarządzanie kuchnią zapewni jej długo wyczekiwany spokój. Potrzebowała przerwy od treningów, wypraw za Mury i wszystkiego, co dotyczyło tytanów. Chciała się inaczej przysłużyć. Wcześniej piastowała stanowisko aktywnego żołnierza zwiadowców. Doceniana, udało jej się awansować, ale po niedalekim w czasie wydarzeniu, które zmusiło cały garnizon do ewakuacji - dostała tymczasowe godziny pracy w oddziale treningowym. A że dziewczyna naprawdę była ambitna i próbowała swoich sił w różnych dziedzinach, zaproponowano jej pełny etat na kuchni. Nawet jeśli mijało się to z jej powołaniem, starała się łączyć swoją przynależność, ponieważ nie chciała całkowicie odcinać się od wojska. Dzięki niemu była przecież silna. Nie zamierzała jednak osiadać w jednym miejscu. Chowała wewnątrz siebie pewien plan na dalsze życie. Lubiła się uczyć nowych rzeczy, rozwijać w tym, co sprawiało jej radość. Nauczona doświadczeniem, wierzyła w siebie i to, że jeszcze kiedyś świat odmieni się na lepsze dzięki zwiadowcom.
A przeszłość? Zwierzyła się tylko najbliższym.
Będąc małą dziewczynką posiadane szczęście zostało jej w brutalny i nieludzki sposób odebrane. Czy zamierzała się poddać? Hm. Tę odpowiedź tylko ona znała.
Przykre zdarzenia na jej drodze tylko ją wzmacniały - odwrotnie do Rose. Ona nie była skrzydłem, a ledwo unoszącym się piórkiem. Zamiast być silniejszą, ona co potknięcie upadała. Brak akceptacji rzeczywistości. Brak odpowiedniego podejścia psychologicznego. Zbyt mocna wrażliwość. Głęboka empatia.
Jeśli wcześniej dla Ackermana postawa Leonne oznaczała kryzys i potrzebę zapanowania nad psychicznym rozchwianiem, tak teraz targnięcie na własne życie - bo dla Rose utrata zdrowia Leslie była końcem świata - określało już poważne zaburzenie i problem. Niechęć do świata, i autoagresywne ataki: okaleczenie, doprowadzenie własnego ciała do drastycznego spadku wagi i próba tuszowania tego przed innymi. Brak wiary w siebie. Głupie wytwory pracy jej mózgu o tym, że jest niewystarczająca, nic nie znacząca i słaba. Przypisywanie sobie najgorszych cech. Obwinianie się, nawet, jeśli problem wcale jej nie dotyczył. Jak wypadek Leslie...
Z rocięcia na jej skórze nadal sączyła się krew. We wgłębieniu rany tkwiło gęste, maziste osocze świadczące o uszkodzeniu tkanki. Skierowanie cięcia odrobinę w lewo gdzie rozchodzi się tętnica wywolaloby krwotok trudny do opanowania. Na szczęście skaleczenia nie były tak groźne. Nina świetnie sobie poradziła. Kierowana strachem, instynktem. Być może jeśli znałaby Rose już wcześniej, odważyłaby się na rozmowę. Pytania. Ale w ich przypadku lekki dystans i zapewnienie dziewczynie przestrzeni wydawało się najlepszą opcją na początek.
Pozostawało jednak to napięcie...
Patrząc szerzej na rozegraną scenę, próbując przeanalizować to co zaszło, Kastner skorzystała ze swojego daru czytania z ludzkich emocji, jak z książki. Rany, które sobie zrobiła Rose nie przerażały jej aż tak jak to, co mogło siedzieć w jej umyśle i wywołać myśli samobójcze. Problemy z okiełznaniem psychiki były specjalnością tylko jednej osoby. Należało zwrócić się do Yazmin.
***
(Gdzieś za Murami, za lasami. 14 dzień misji)
Skostniałe z zimna palce Levia zetknęły się z nieruchomymi powiekami bezimiennego, nieznanego mu żołnierza. Nie miał pojęcia, czy to była kobieta czy mężczyzna a przeszywający go chłód powietrza równał się z temperaturą ciała nieboszczyka. Płatki śniegu nie topiły się na jego skórze twarzy, dekorując brwi i rzęsy białym puchem. Zwłoki bezwiednie leżały na ziemi, bez rąk i nóg. Sam korpus z otwartymi, matowymi i zaśnieżonymi oczyma przyprawiał zwiadowcę o głęboką nostalgię. Spoczywaj w pokoju. Przymknął powieki, niemal z taką delikatnością jak osiadający śnieg.
Wstając, omal nie potknął się o spoczywającego dalej drugiego trupa, okrytego płaszczem ubrudzonym błotem i krwią. Prosto z bitwy.
Migotliwe gwiazdy odbijały blady blask od bieli śniegu, część księżyca wystawała zza majaczącej w oddali góry poprawiając widoczność pomimo wieczornej pory.
Gdy spojrzało się na ziemię, ułożone w rzędzie szczątki martwych żołnierzy powoli nikły pod wpływem sypanych z nieba kryształowych drobinek. Jeśli jakimś niewyjaśnionym sposobem zaburzyć prawo fizyki i odwrócić grawitację wyglądałoby, jakby to tragicznie polegli wypuszczali w niebo iskrzące od blasku gwiazdozbiorów cząsteczki duszy.
Sprawiali wrażenie, jakby tylko zapadli w sen. Nawet cisza stwarzała pozory jeszcze bardziej ponurej i melancholijnej, o ile można tak określić ciszę. Pośród drzew ani szmer ani powiew wiatru nie odważyły się ujawnić. Może to tylko część rytuału, oczekiwania, aż zmarli na dobre nie opuszczą swoich ciał...
Głowa Ackermana odwróciła się w lewo, w stronę poczernionej od nocy gęstwiny lasu. Westchnął głęboko, a z jego popękanych i zsiniałych ust wyleciał obłok pary.
Choć był przyzwyczajony do mrozu, świadomość, iż znajdują się wiele kilometrów od murów i czymś, co w myślach określał "domem", napawała go frustracją, ilekroć wstrząsnęły nim fale dreszczy. Każdy zwiadowca, rekrut, wolontariusz, ochotnik, czy jakkolwiek można było nazwać uczestniczących w wyprawie ludzi, miał na sobie ciepłe i obszerne warstwy swetrów, rękawiczki, szaliki, czapki i porządne obuwie. Hanna Zoe o to zadbała. Lecz oddalając się od przyjemnego i zbawiającego ogniska, przeszywające zimno męczyło ich kości przypominając o tym, gdzie się znajdują.
Levi nie był świadomy tego, że gdy tylko przekracza bramy, odruchowo używa również w myślach określenia "my". On i jego oddział, za który odpowiadał.
Ogień był luksusem i nagrodą za przetrwany dzień.
Czternaście ognisk. Czternaście wspólnie spędzonych wieczorów i swobodnych myśli: pora na odpoczynek, regenerację i sen. A nad ranem - znów stan bojowy. Pasków praktycznie ani razu z siebie nie ściągali, aby nie kusić bacznie obserwujących ich oczu śmierci.
Pod chrzęszczącym śniegiem między spoczywającymi pobratymcami i siostrami buty Levia natrafiły na rękojeść od złamanego miecza. Podniósłszy go i odwróciwszy w stronę docierającego światła, mężczyzna dostrzegł na niej podpis. Było jednak zbyt ciemno, aby go rozczytać.
Zamachnął nim, wykonał kilka szybkich ruchów. Nie rozstawał się z towarzyszącym mu bólem pracy mięśni. Zastanowił się, czy podczas tych dwóch tygodni nadarzył się choć jeden dzień przerwy od walki z tytanami?
Z początku nowo zrekrutowane osoby prześcigiwały się, kto wyeliminuje więcej tytanów. Prosta droga do samozagłady. Z czasem liczba ogromnych stworzeń przekroczyła ich wyznacznik. Zamiast liczyć tytanów, liczono straty i śmierci ludzi.
Levi ponownie skupił kamienny wzrok na zebranych ciałach, które leżały na zaśnieżonym terenie, nazwanym przez Erwina "cmentarzem".
Nie będą zakopywać ani ich palić. Nie wystarczyłoby nocy na wykopanie dołu i zakopanie go z powrotem. A rosnące w pobliżu drzewa były zbyt grube, aby wyrąbać odpowiednią ilość opału nadającego się do zażegnania ich ciał. Wozy z poległymi również się zapełniały, co z praktycznego punktu widzenia spowalniało konwoje i osłabiało wierzchowce. Wielu członków wyprawy męczyły myśli, że być może pod warstwami spowitego śniegiem terenu leżą szczątki poległych z poprzednich eskapad. To, co było najgorsze to wkroczenie na znane im trakty, przypomnienie sobie, kto tutaj wcześniej zginął i jak dawno.
Kapitan zaczął krążyć wolno pomiędzy nieboszczykami chcąc spojrzeć każdemu w twarz. Odczuwał potrzebę zapamiętania ich wyglądu. Pożegnania ich. Nie zdoła spamiętać każdego nazwiska, acz przebywanie wśród poległych sam na sam było dla niego chwilą refleksji i oddaniem szacunku.
Kiedy skończył i uznał, że pora opuścić to miejsce, ułożył nadłamany stalowy miecz obok jednego z martwych żołnierzy i ruszył w stronę ogniska, do swojej grupy.
Zatrzymał się jednak raptownie, nabierając w usta powietrza i wydając z siebie zniekształcony mruk. Za iglastym krzewem siedziała w dziwacznej i nietypowej pozycji Hanji. Gdyby zwiadowca nie rozejrzał się w porę, wlazłby jej na plecy.
- Jestem uratowana! - pisnęła na jego widok, co tym bardziej wprawiło bruneta w konsternację.
Kobieta na wpół kucała, z rozstawionymi szeroko udami i trzymała się dwoma dłońmi za lędźwie. Głowa zaś zwisała w dół, tak, że była w stanie tylko lekko zadrzeć ją do góry i łypać na niego piwnymi, szklistymi tęczówkami zza przechylonych okularów, choć Levi dałby sobie palec uciąć, że jeszcze chwile temu jej głowa na bank grzęzła w śniegu.
- Wysrać się nie możesz? - zapytał chropowatym, wyziębionym głosem.
- Wierz mi, wolałabym! - wydusiła pułkownik. - Postrzyknęło mnie, do jasnej ciasnej! Od dziesięciu minut nie mogę wstać. Ledwo nałożyłam na dupę portki ale nadal czuję, jak mi tam wieje... - Dosadna bezpośredniość Hanji uzasadniała silna desperacja. - Czy mógłbyś powoli chwycić mnie za ręce i przechylić na lewo?
Do ostatniej sekundy Levi miał nadzieje, że to tylko głupi żart ze strony Zoe, ale słysząc w jej głosie panikę oraz spoglądając na jej rozkraczoną pozę, zmarszczył brwi i skwasił minę. Odruchowo również się cofnął.
- Błagam, Levi, będziesz moim wybawcą, tylko zrób coś! Zawołaj Hanne!
-bZamknij to jęczące ryjsko - westchnął mężczyzna. Przez chwilę wydawało mu się, że z ich dwójki to on jest w gorszej sytuacji; nie zamierzał oglądać czerwonego, zmarzniętego tyłka swojej koleżanki.
Wokół nich panowała ciemność, ale to nie powstrzymywało Levia przed lękiem, by nie zatrzymywać na niej wzroku na dłużej. Obawiał się również, że o ile nie wdepnie w jej siki, tak zaraz poczuje ich zapach.
Sprawdzony i najlepiej działający sposób Levia: zrobić to szybko i mieć z głowy.
Zbliżył się do rozdygotanej i ledwo utrzymującej się na resztkach sił Hanji i chwyciwszy ją za skostniałe palce z wyczuciem przechylił ją w lewo, co sprawiło, że jej kolana chrupnęły ale rozprostowały się. Kobieta z jednoczesnym uczuciem ulgi ale i bólem wyprostowała się, na ile mogła. Puściła jedną dłoń i zgrabiałymi palcami próbowała podciągnąć na siebie spodnie. Jej twarz odwrócona w stronę lasu malowała wysiłek.
- Boli... - jęknęła, nie mogąc się pohamować.
Ackerman zrobił to za nią. Ostrożnie ale sprawnymi ruchami doprowadził ją do porządku, podtrzymując za tułów. Czuł, jak się przechyla i jak bardzo nie może panować nad swoim ciałem. Hanji?
Oparł ją o pień drzewa, zasłaniając ich dwójkę od coraz mocniej padającego śniegu.
Pułkownik odetchnęła głęboko, rozchylając wargi i krzywiąc je w grymasie.
Levi nie odważył się odezwać, przyćmiony natłokiem myśli. Ciężko jej oddychać z bólu.
Dawał jej oparcie, służąc ramieniem, lecz z każdą sekundą Zoe kuliła się, zginając plecy. Nigdy nie zauważył, aby kiedykolwiek borykała się z takimi dolegliwościami.
Przeszła mu ochota na docinki, a wręcz poczuł wyrzuty sumienia, że wcześniej na nią warknął.
- Muszę usiąść - sapnęła. Opadła na jedno kolano, ciagnąc za sobą niskiego zwiadowcę. Ich oczy już się przyzwyczaiły do ciemności. Kosmyki ciemnych włosów wydostały się spod rzemyka i poplątane osiadły na ramieniu zwiadowczego płaszcza. Futrzasty szalik wysuwał jej się spod szyi a okulary zjeżdżały na kraniec nosa. Nie możesz upaść.
- Co jest z tobą? - wyszeptał nie rozumiejąc.
- To zaraz przejdzie - machnęła ręką.
Co pomyślał Levi, mając przed sobą ledwo utrzymującą się przyjaciółkę, towarzyszkę broni?
Przełknął ślinę czując piekące drapanie na podniebieniu od wciąganego lodowatego powietrza. Patrzył, jak Zoe stękając, stara się usiąść, lecz powstrzymał jej ruchy, nie ufając temu pomysłowi. Jeśli tu zostaną, zaraz zamarzną, a wtedy już na sto procent kręgosłup zwiadowczyni odmówi posłuszeństwa.
Ackerman zmartwił się nie na żarty. Wiedział, że tego typu strzyknięcie pleców nie przechodzi od tak - a nawet jeśli - może się to powtórzyć, na przykład podczas walki. Podczas jazdy konno. Podczas ucieczki, albo lotu na manewrach.
- Ta, zgodzę się z tobą Levi, że to raczej moja ostatnia wyprawa - wypowiedziała na wydechu jakby znała mapę jego myśli i chciała wyprzedzić ostateczną konkluzję, do której dążył.
- Mając takie napady, po chuj jechałaś?
Kobieta zaśmiała się, ale inaczej, niż miała w zwyczaju, gdy coś ją rozbawi.
- Raz, że każda para rąk się liczy. Dwa, nosz kurna, jak miałabym przegapić jedną z najważniejszych wypraw w historii ludzkości? Będą o mnie pisać w podręcznikach.
Głośne fuknięcie wypełniło przestrzeń między nimi.
- Obok twojego nazwiska wyryją też datę śmierci, kretynko.
Dokładnie tak wyobrażała sobie reakcję Levia. Przewidziała jego słynny ton głosu, kiedy się złościł, jednak w tej złości czaił się również lęk. O nią.
- Nie ma już powrotu. Nie masz wpływu na to, co nas spotka. Nie jestem z tych, którzy chcieliby się normalnie zestarzeć, Levi. Chcę umrzeć na służbie, postanowiłam to odkąd zostałam zwiadowcą. Cudownie byłoby mrzeć mając trzydzieści lat na karku. Spójrz na Erwina, ten to jeszcze szpagaty robi. Moje kości już nie są takie same, ale to nie oznacza, że z łatwością dam się pożreć.
Jej słowa wypowiadane w przestrzeń trafiały w rozgrzane serce mężczyzny. Błądził myślami, w poszukiwaniu szczegółu, który przegapił, a który zdradziłby w jakim momencie Zoe zaczęła zmagać się z bólami. Dobrze to ukrywała. Wydało mu się przerażające, że kobieta opuściła Mury z pełną świadomością jak mocno się naraża. Choć była inteligentna, ta decyzja bez dwóch zdań była lekkomyślna.
- Mówiłaś komukolwiek o tym, że masz problem z plecami? - zapytał beznamiętnie Ackerman, przełknąwszy ślinę.
- Do tej pory nie miałam z nimi aż takich problemów... - przyznała Hange.
- Dość tej rozmowy. - Levi poderwał się do przodu, wypuszczając powietrze. - Czuję na sobie twoje gile, musisz się ogrzać, staruszko.
Donośny, dziecięcy pisk rozniósł się po domu, a sekundę później połowa zwartości z cebrzyka wylądowała na podłodze.
- Przecież woda wcale nie jest gorąca! - krzyknęła kobieta w średnim wieku, padając na kolana ze szmatką aby zetrzeć mokre kałuże.
-Ale śmierdzi! - darła się dziewczynka a jej rozczochrane włosy w kolorze ciemnego brązu wpadły jej do buzi. Fuczała pod noskiem, a z wykrzywionych i trzęsących ust zaczęła skapywać bąbelkowa ślina.
- To naturalny zapach mąki ziemniaczanej, jesz ją na codzień w kluseczkach - uspokajała ją mama obdarzając córkę zmęczonym wzrokiem.
- Kluseczkach? - mała istota przestała nagle zawodzić obdarzając miskę piwnymi zaciekawionym wzrokiem piwnych oczu. - To ja mam się w tym umyć i przestanie swędzieć?
Dziecięca nadzieja rozczuliła kobietę. Schyliła się na wysokość dziewczynki i bardzo delikatnie dotknęła jej prawego kolana zachęcając do kąpieli.
- To się nazywa krochmal, kochanie. Wydziela nieprzyjemny zapach, ale dzieki temu wyleczy twoją wysypkę.
- Najpierw Hannie, ja nie chcę pierwsza - brązowowłosa założyła rączki na piersiach nadal nie ufając dziwnemu roztworowi. - Czemu wszystkie lekarstwa są zawsze niedobre i tak śmierdzą?
Drzwi do łazienki zaskrzypiały i zza futryny ukazała się głowa bliźniaczo podobnej, tylko nieco starszej siostry Hanji.
- Co się drzesz? - spytała patrząc z politowaniem na rozebraną i zapłakaną dziewczynkę. - Jak nie wejdziesz do tej wody to cię do niej z mamą wrzucimy na siłę.
- Hanno, wróć do pokoju - zwróciła się do niej mama wzdychając ciężko.- A ty Hanji daj mi jedną nóżkę, opowiem ci wierszyk.
- Nie lubię wierszyków - odparła Hanji kręcąc głową, aż prawie nie spadły jej okulary.- I powiedz coś Hannie, bo czuję się przez nią podglądana!
Starsza siostra wystawiła język, ani myśląc o odejściu.
Matka dziewczynek pokręciła głową, starając się nie dać wyprowadzić z równowagi. Mimo wszystko opowiadanie wierszyków do tej pory skutkowało uspokojeniem, dlatego wzięła wdech i zaczęła:
- Ślimak, ślimak, pokaż...
- POKAŻ DUPE!
- HANNA! - matka podniosła się aby zbić małą po tyłku ale ta trzasnęła drzwiami.
***
Kamienne i brukowane ulice.
Ceglaste domostwa.
Blade opary unoszące się na wysokości kwadratowych okien - dym z kominów i z palenia śmieci.
Jakakolwiek zieleń widniała tylko na ręcznie szytych tkaninach korpusu zwiadowczego. Żołnierze w długich pelerynach z kapturem przemierzali podziemne zapadłe i brudne miasto.
Brak przyrody pod ziemią to najmniejszy problem. Każdy, kto miał okazję zobaczyć to miejsce na własne oczy, zapamięta je na zawsze; szarość, nędza, brak perspektyw i ciągłe zagrożenie.
Obserwator mógłby nawet wysnuć dość paradoksalny kontrast pomiędzy tymi dwoma światami: na zewnątrz ludzie bali się tytanów, a w podziemiu drugiego człowieka.
Podziemie. A więc całkowity brak dostępu do widoku wschodów i zachodów słońca. Musieliśmy wierzyć, że ono istnieje. Musieliśmy wierzyć, że kiedyś poczujemy jego ciepło.
Wyjątkowo paskudny i pokurwiony dzień. Spieszyłem się. Pomimo niskiego wzrostu miałem dość sił w nogach, by mieć sprawne i szybkie tempo, a przy tym poruszać się bezgłośnie. Wkurwiłem się na swoją kurtkę: akurat dziś musiała się rozpruć na rękawie. Ze środka wychodziły jakieś strzępy materiałów a nitki nadal się zaciągały i pruły, powodując powiększającą się dziurę.
Ciężko tutaj o nowe ubranie. A zwłaszcza porządną odzież wierzchnią. Ciepłą, grubą, i oczywiście czystą. Ale jebana kurtka nie obchodziła mnie aż tak, jak dręczące, krążące nad moją osobą dokuczliwe przeczucie. Niczym wnerwiający owad buczący za uchem.
Nie udało mi się załatwić żadnych pieniędzy ani jedzenia. W dupę jeża.
Wparowałem do naszej speluny i już w progu powitał mnie dziwny zapach. Pociągając nosem wyczułem, że rozchodzi się on z kuchni i najprawdopodobniej była to nieudana próba upieczenia przez Isabelle grzanek.
- Tak, wiem, znowu je spaliłam!
Intensywnie ruda czupryna wyrosła przed moją twarzą, gdy wchodziłem do pomieszczenia kuchennego.
Wyciągnąłem dłoń i pociągnąłem lekko za sterczącego na bok kucyka dziewczyny, co omyłkowo poskutkowało wysunięciem się kosmyków ze wstążki. Syknąłem, widząc w jej zielonych oczach jeszcze większą irytację, lecz emocja ta przemieniła się w zawód. Dziewczyna stanęła na środku przyglądając mi się ze zmarszczonym czołem.
- Nic nie przyniosłeś?
Wzruszyłem ramionami a na podłogę posypały się kolejne części mojej uszkodzonej kurtki. Zdjąłem ją na prędce gotów zabrać się do zszycia jej, ale na drodze stanął mi Farlan:
- U mnie też cienizna - wyznał, drapiąc się po nosie. - Mówiłem od dłuższego czasu, żebyśmy oszczędzali. W dodatku obiad przygotowany przez Issę znowu pójdzie w kosz...
- Ja już przeprosiłam i więcej nie zamierzam! - obruszyła się rudowłosa, unosząc ręce. - To tylko kilka kromek chleba, nie przesadzaj!
- Lubisz chodzić głodna, to twoja sprawa - odparł butnie Church. Kiedy jego wzrok skrzyzowal się z moim, zdążyłem zarejestrować u niego rozszerzone źrenice. Kurwa. Oby tylko z powodu słabego oświetlenia.
Wykluczyłem swój udział w tej kłótni. Westchnąłem może trochę zbyt głośno, odwracając się do nich tyłem.
Za bardzo znałem wrażliwe serce Magnolii, aby zbesztać ją z powodu marnowania jedzenia. Każdy z nas robił co mógł, by dbać o siebie nawzajem, a to, że byliśmy na granicy wyczerpania zapasów to była głownie moja wina. Ostatnio gorzej mi było cokolwiek pozyskać.
Blondyn kontynuował oskarżenia Isabelle, co rzecz jasna nie podobało mi się i uznałem, że jeśli do dwóch minut nie zakończy tej żałosnej dyskusji, dostanie ode mnie zjebę, ale narazie starałem się hamować.
Zarejestrowałem u nich szybkie spojrzenie w moim kierunku. Liczyli, że stanę po którejś stronie. Kurtka... Gdzieś ją zapodziałem. Chyba odwiesiłem na wieszak, a raczej na kilka wbitych do ściany gwoździ.
Ogarnęło mnie potężne zmęczenie i ból głowy. Moje nogi domagały się odpoczynku po całym cholernym dniu łażenia po mieście.
Zapach spalonych tostów wciąż unosił się w powietrzu, na domiar złego wywołał w moim brzuchu stłumione burczenia. Instynktownie powiodłem spojrzeniem po blatach i stole.
Byłem na tyle głodny, że nie przeszkadzałyby mi ten zwęglony chleb, byle tylko wrzucić coś na ząb, ale ktoś mnie już wyprzedził. W kącie pod oknem przysłoniętym brunatną kotarą siedziała skulona Rose i odgryzała kawałeczki zwęglonych, skurczonych kromek. Widząc moje zgłupiałe spojrzenie, wyciągnęła w moją stronę rękę.
- Podzielę się z tobą, Levi. Wiem, że jesteś głodny. - Uśmiech rozjaśnił jej zaróżowioną twarz. Kasztanowe włosy zgrywały się z równie ciemną ścianą za nią sprawiając, że jej oczy były jeszcze bardziej błyszczące a usta czerwone.
Usiadłem więc obok na drewnianym siedzisku na kształt ławki a ona podała mi część tosta oglądając go uprzednio, czy jeszcze jest zjadliwy czy może to już sam zbrylowany węgiel.
Nim zdołałem otworzyć usta, by wpakować do nich kęs, Church wyrósł nad nami i zamaszyście wyrwał z dłoni dziewczyny talerz. Tosty upadły na ziemię wprost pod jego stopy.
- Nie powinno cię tu być - powiedział ze złością, zaciskając pięści.
Isabelle doskoczyła do chłopaka obejmując go w pasie. Miała mokre oczy od łez. Co jest, do diabła?
- Nie poznajesz jej? To nasza siostrzyczka, zostaw ją!
- Pff, zwykła podziemna dziwka, która uciekła z burdelu jak jej mamusia.
- Farlan, kurwa. - Wstałem raptownie, nie spuszczając z niego wzroku.- Chyba coś ci się zdrowo popierdoliło.
- Nie, Levi. - Przełknął ślinę i uniósł kąciki ust w szyderczym uśmiechu. Znałem to spojrzenie. Rozpoznałem tę iskrę. - Zawsze broniłeś słabszych. I wiesz, jak to się skończy?
Zadarł brodę do góry, a ja, skarlały debil, ledwo sięgałem jego szyi.
- Mogę ci pokazać. Sądzę, że powinieneś mieć świadomość, do czego doprowadzasz.
- Nie chcę - warknąłem z chrypą. - Jesteś naćpany, odsuń się.
Lecz było za późno.
Obraz zawirował przed moimi oczami. Wyciągnąłem ręce, wypuszczając pierdolonego tosta na ziemię, a sam miałem wrażenie, że przechylam się na lewą stronę.
Sufit przybliżył się. Poczułem dudnienie w uszach, jakieś plamki zasłoniły mi dostęp do światła z wywieszonego na ścianie kinkietu. Po sekundzie okazało się jednak, że to nie plamy a ogarniająca kuchnię ciemność. Zgasły świecie. Nadszedł chłód. Ktoś otworzył okno.
- Wszystkie bliskie ci osoby nie żyją- usłyszałem twardy, beznamiętny głos Farlana.
Jego szepty omotały moją głowę. Poczułem ciężar słów. Uzmysłowiłem sobie ich znaczenie.
Mrugałem. Cały czas mocno mrugałem, aż do bólu gałek ocznych. Chyba straciłem wzrok. Otaczała mnie czerń. Czułem, że coś się w niej kryje...
- Nic nie widzę! - krzyknąłem w desperacji. Rozniosło się echo.
- Przyszłości nie zobaczysz oczami. Masz to poczuć... Przyszłość, jaka cię czeka.
- Pieprz się, Farlan!
Zasrany ćpun. Byłem zbyt wyrozumiały. Zbyt długo zwlekałem aby go wyklnąć. Poczciwy Farlan Church miewał kłopoty z psychotropami. Właściwie to nie pamiętałem, co go do tego nakłoniło. Nigdy go na tym nie przyłapałem. Choć mogłem się bardziej postarać. Zainteresować nim. Jeśli popadł w nałóg, powinienem być pierwszą osobą mającą na niego jakiś wpływ. Dlaczego w tym przekętym życiu nic mi się nie udaje choć wydaje mi się, że wypruwam z siebie flaki?
Farlan... Czy on... Nadal chował się za kłębami gęstego dymu. Odchodził, oddalał się. Czy ja go wystarczająco dobrze znałem? To był pierwszy jedyny raz gdy wrzasnąłem do niego takim tonem. Wcześniej nigdy nie zasłużył. Nie był taki... Czy to moja chora wyobraźnia?
- Nie uda ci się jej uratować - przemówiło jego widmo dochodzące zza moich pleców.
Zmysł wzroku został mi przywrócony. Jednak to, na co patrzyłem... Nie mogło być prawdziwym widokiem. Po prostu kurwa nie.
Rose.
Leżała na ziemi pod oknem. Ledwo dostrzegłem zarys jej twarzy.
Martwej i zastygłej.
Prawa dłoń tonęła w krwi. Z ciętej, głębokiej rany wypływała bordowa posoka, tworząc wokół jej sylwetki otoczkę. Krew podpływała do jej włosów, a te od zaschniętego osocza stały się sztywne.
Oczy, dotąd z blaskiem, ukazywały tylko mętną pozostałość po zielono błękitnych tęczówkach. Skóra blada, obca i pergaminowa. A im dłużej patrzyłem, tym mocniej bolało. Kolejna śmierć. Tym razem samobójstwo. Stałem nad jej ciałem nie mogąc odwrócić wzroku. Bałem się, że zniknie. Pochłaniała mnie nicość. Traciłem dopływ powietrza. Dusiłem się z bezsilności i żalu. Im więcej wytaczało się z jej żył krwi, tym bardziej moje serce zamierało.
Narrator
- Kapitanie? - rozległo się nad jego uchem. - Kapitanie, spokojnie, to tylko sen!
Głośny głos Mikasy Ackerman wreszcie dotarł do niego, podrywając jego ciało do przodu, które jednak opadło z powrotem na śpiwór, przytrzymane przez opinające szelki do manewrów.
Wpierw nie miał bladego pojęcia, gdzie się znajduje ani świadomości, że był nawoływany.
Uderzył w niego widok znajomych twarzy swojego oddziału oraz długowłosej zwiadowczyni z uwiązanym na szyi bordowym szalikiem.
Ciemność otoczenia, pomarańczowe plamy świec oraz zapach własnego potu upewnił go, że to, co jeszcze chwilę temu miał przed oczyma, było zwykłą iluzją. To tylko sen. Isabell. Farlan. Wymówił ich imiona w myślach, czując się paskudnie z tym, ile czasu minęło, a on niemal zapomniał, jak wyglądali i ile znaczyli. A Rose? To był cholerny koszmar.
- No nareszcie - usłyszał Gunthera. - Zaplątałeś się w paski, pomogę.
Levi nie potrafił przełknąć śliny, gdyż przyspieszony oddech zasuszył mu gardło. Jego dolna część tułowia wystawała spod nagrzanego śpiwora a on sam ściskał się za klatkę piersiową. Nieświadomie. Palce kurczowo oplatały poplątaną i naderwaną sprzączkę od pasa, tuż przy sercu. Kłuło go.
Zebrane osoby wciąż gapiły się na najsilniejszego żołnierza ludzkości ze zdezorientowaniem. Pierwszy raz zdarzyła się sytuacja, by mężczyzna tak mocno przeżywał sen, w dodatku szamocząc się, porozrywał łączniki i klamry. Jego czarne włosy sterczały mu na boki, koszula była przesiąknięta potem a on sam z bladą skórą na twarzy, jakby wytrącony zza światów pozwalał, aby Gunther Schulz pomógł mu zdjąć wyrwane pasy i poprawić części mokrego ubrania, które zmarszczyło mu się i uwierało w klatkę piersiową.
- Co to za egzorcyzmy nade mną? - Zakasłał i odchrząknął, mając wielką ochotę rozgonić to towarzystwo, żeby móc w samotności się ogarnąć po złej nocy, jednak wlepiające się w niego pary przejętych tęczówek ewidentnie świadczyły o poważnych zamiarach.
- Dobrze się pan czuje? Ciężko było pana wybudzić... - powiedziała Mikasa obserwując ruchy mężczyzny, co jeszcze bardziej go irytowało. Nienawidził gapienia się i poświęcania mu tyle uwagi. Posłane w jej kierunku jedno, ostre spojrzenie wystarczyło, aby zwiadowczyni wyprostowała się i pospieszyła z wyjaśnieniami:
- Zbieramy się do wymarszu. Do wschodu słońca pozostało pół godziny. Wróciła ekipa z nocnej warty i...
- ... Natknięto się na kolejny obóz samobójców - przejął pałeczkę Claus, a jego wąsy poruszały się pod wpływem ruchu górnych warg. Levi nie mógł się skupić na tym, co mówił. Denerwowały go również wybijające podmuchy wiatru targające górną warstwą namiotu. Stelaż kołysał się. Słuchać było w tle pogwizdywania zawieruchy panującej na zewnątrz. Nieciekawe warunku pogodowe dodatkowo wzmogły frustrację. A w jego głowie nadal rozgrywały się sceny z koszmaru... - Masowe odebranie sobie życia. Około dziesięciu osób. Po ubraniach wnioskujemy, że musieli to zrobić w lecie. Kapitan wybaczy, że tak z rana przed śniadaniem, ale z niektórych dosłownie pozostał ludzki dżem...
Żołnierz oddziału specjalnego zamilkł, widząc większy grymas na twarzy swojego dowódcy.
Levi odsunął śpiwór wzdychając ciężko. Napiłby się z bukłaka choć trochę wody, lecz obawiał się, że gdy wstanie, zakręci mu się w głowie. Wyglądał na potwornie zmęczonego, rozdrażnionego i...przestraszonego. Emocja, która rzadko gościła na jego facjacie, a jeszcze rzadziej pozwalał sobie na jej ukazywanie publicznie, przy podwładnych. Choć Mikasa Ackerman nie była jak reszta sztabu zwiadowczych żołnierzy.
Usłyszana informacja uwiesiła się ciężko nad jego głową, toteż pochylił się do przodu, rozciągając plecy a ból w czaszce przeszył go z taką siłą, że aż syknął.
- Co tu jeszcze robicie? Przygotować się.
Obliczył, ile miesięcy minęło od sierpnia. Pięć. A więc prawie od pół roku ciała gniły poza murami. Gdy spadł śnieg, wnętrzności i skóra zostały zakonserwowane. Okrutna sceneria, lecz na Ackermanie nie zrobiło to aż takiego wrażenia, jak sądziła reszta.
Sięgnął po ubranie. Lepiący materiał przylegał mu do ciała, lecz ze wszystkich sił tłumił w sobie irytację. Bardziej przeżywał obraz leżącej we własnej krwi Rose, niż zasłyszaną masakrę. Brunatna posoka i zamoczone w niej kasztanowe włosy. Uspokój się, Ackerman.
- Jest jeszcze jedna ważna informacja, o której musi pan wiedzieć: nieżyjące osoby mają na sobie mundury z korpusu zwiadowczego. Sęk w tym, że Christian niektórych rozpoznał. To więźniowie z żandarmerii. Dodatkowo, jeśli mogę powiedzieć...
- Dziób - warknął na Mikasę. Jego umysł miał dosyć.
Członkowie wyprawy opuścili jego namiot, a ostatnim co zasłyszał, to słowa Gunthera:
- Nie zapominaj, że to dziś, Levi. Dziś odbijamy mur.
Ich obozowisko oświetlały pochodnie przymocowane do prowizorycznych stojaków zrobionych na szybko z gałęzi. Ludzie zbierali swój ekwipunek i dokańczali posiłek. Wydeptany śnieg odsłaniał brunatną ściółkę a po prawej, gdzie znajdowało się cmentarzysko unosiła się mgła, choć z minuty na minutę rozwiewała się od wiatru. Powietrze było rześkie i mroźne, jak przez ostatnie poranki. Niebo stawało się fioletowe i przechodziło w blady róż, aż do pomarańczu, lecz nikt z żołnierzy nie był zainteresowany cudami natury. Im jaśniej, tym niebezpieczniej.
Każdy dostrzegał w sobie zachodzące zmiany. Rozprzestrzeniały się, jak zaraza. Dotąd dumni i wyprostowani - po dwóch tygodniach przemarznięci, przeziębieni, głodni i zlęknieni. Im więcej napotkanych bestii, tym większy odczuwali strach. Kilka dni przyspieszonych szkoleń to zaledwie namiastka wojskowej teorii. Liźnięcie tematu, jak walczyć. Ale jak przeżyć? To już nie do końca zależało od dowódców a od psychiki jednostki. Wygrasz z napadem paniki, gdy zaskoczy cię tytan - pamietaj o rozkazach i nie daj sie zabić. Czternaście dni uzmysłowiło - szczególnie tym najmłodszym mężczyznom - z czym się zmagają i do jak cieżkiego zadania się zgłosili.
A najgorsze jeszcze przed nimi.
Eren miał problem z przeobrażeniem się w postać tytana. Dlatego kilka dni z rzędu musieli zmieniać lokalizację, żeby zmniejszyć ryzyko zagrożenia. Reiner wyraźnie ich tropił... Każda dodatkowa doba uszczuplała zapasy, męczyła konie i osłabiła morale żołnierzy... Jednak bez siły Erena, wyprawa nie ma sensu. Czasem kręcili się w kółko, jeden raz zostali rozdzieleni a przez większość wyprawy Christian namierzał ślady swojej byłej szajki.
Łatwo można było wydedukować, iż ich sytuacja nie była dobra. Tym bardziej dla Levia. Choć fizycznie dawał radę, a jego uszkodzona ręka sprawowała się na szczęście bez zarzutów, nawiedzające go od paru dni koszmary wytrącały go z równowagi.
Plamy od brudnego podłoża i krwi swoich pobratymców ciężko było doczyścić wodą ze stopionego śniegu. Posiadano tylko jeden komplet butów. Jeden komplet odpowiednio grubej odzieży. Zniszczone podeszwy, podziurawione od ostrza cholewy, nadpsute liny od sprzętu do manewrów, butle z gazem, zapasowe narzędzia... Zwiadowcy na eskapadach radzili sobie z tym tylko w jeden sposób: zabierali poległym. Im się już nie przydadzą...
Najmniej lubiana pora roku, mróz, wysokie zaspy śniegu i poleganie na mapach oraz rozpisanych planach. Pomimo wręcz idealnie stworzonego konceptu i trasy, aby zminimalizować otwarte przestrzenie przez Smitha i Miel, osoby nie mające szkolenia i uprawnień wojskowych padali jak muchy. Przykro było patrzeć na dziejące się dramaty podczas walki. Levi jak i reszta zaprawionych towarzyszy przywykł do śmierci, widoku i zapachu zjadania żywcem ludzi. To, co psychicznie go przytłaczało, a co było jednocześnie nowością - to właśnie te tragedie rozdzielanych bliskich sobie osób. Wpatrywał się często, choć nie wiedział dlaczego, w ich wykrzywione twarze, zapłakane oczy, otwarte usta, z których docierały rozdzierające do bólu krzyki żalu i bezsilności. Gdy jedno z braci umiera. Gdy ojciec pędzi na ratunek syna, a Ackerman nie zdoła w porę zareagować. Nie zdąży dobiec na czas, bo nie jest pieprzonym bogiem.
Najgorsze to usiąść obok zrozpaczonego nastolatka i powiedzieć, że to nie czas na żałobę. To nie miejsce i czas na opłakiwanie jego taty. Nie można pozwolić sobie na słabość ponieważ trzeba walczyć dalej. Brzmi okropnie?
"Pamiętaj, Levi, że o tym, jak się czujesz, decydujesz ty sam. Rzeź, do której często sami doprowadzamy świadczy tylko o naszej desperacji. Moglibyśmy wrócić, rzucić to w cholerę i oddać odznakę. Ale jest coś, co nas przy tym trzyma, prawda? Nie poddajesz się, mimo tego, ile jest tragedii. Ilu ludzi umiera. Skup się na tym, co jeszcze możesz, a nie na tym, kogo nie uratowałeś. Komu nie pomogłeś. Roztrząsywanie sytuacji to droga do złych decyzji. A ty musisz czuć się w obowiązku poprowadzić drużynę i zapobiec jej śmierci. Najlepsi z najlepszych, tak? Tamci rekruci sami się zgłosili. Wiedzieli, co ich czeka."
Powiedział mu kiedyś Erwin...
"Tłumaczysz się głupio, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Ile razy zostawiałeś w tyle ludzi, bo nas spowalniali? Ile razy kogoś skreśliłeś i posłałeś na śmierć a samemu ratować własne dupsko?"
Zapytał Levi.
"Wystarczy jedna osoba, która może nas zgubić."
"Do celu po trupach, huh?"
Ackerman stawiał krótkie kroki, nie oglądając się, czy ktokolwiek z jego drużyny za nim idzie. Nie musiał długo szukać jasnej czupryny. Zbierał swój oddział tłumacząc im coś z poważnym wyrazem twarzy, a gdy jego wzrok spotkał się z błękitnymi tęczówkami, drgnął i kiwnął głową.
Z nocnych ognisk praktycznie nic nie zostało, a i pochodnie trudno było utrzymać z uwagi na silne porywy zawiei.
Serce Ackermana wciąż biło nierówno, jego głowę zaprzątało tysiąc myśli na sekundę a dodatkowy fakt, iż świta i nadciaga pora wymarszu a dookoła wszystko fruwa na wietrze wywoływał w nim mdłości.
Smith dopiął ostatni pas uprzęży, aż zgrzytnęło. Wyraźnie był pobudzony i zmotywowany, w przeciwieństwie do Levia - choć stał wyprostowany, sprawiał wrażenie niższego.
O znalezionych trupach mówił już cały obóz. Pojawił się Christian, gotowy wyjaśnić całe zajście. Nie golił brody od początku wyprawy, toteż jasny i rzadki zarost pokrywał dolną część jego twarzy. Jak na mężczyznę, jego niebieskie oczy były duże i przyozdobione gęstymi, czarnymi ręsami, których nierzadko kobiety zazdrościły (szczególnie Ymir). Żandarm opisał pokrótce przebieg nocnej warty i wprowadził Kapitana w temat.
Masowe samobójstwa zaczynały być coraz bardziej tajemnicze i niepokojące. Według Christiana mogły mieć one związek z Reinerem, aczkolwiek była to dość pochopna i świeża teoria...
***
Wichura się wzmagała. Lodowate powietrze wymieszane ze śniegiem cięło twarze zwiadowców. Choć od zniszczonego muru dzieliło ich już zaledwie kilka kilometrów, kłębiące się w powietrzu wiry unoszące sypki śnieg stanowiły poważne zagrożenie w razie walki. Mijane miasta wyglądały jak w zaklętej, baśniowej śpiączce. Tylko gdzieniegdzie dało się wypatrzeć wielkie tytanie odciśnięte na puszystej bieli tytanie stopy. Dzięki śladom orientowali się skąd nadchodzili oraz czy nie kręcą się niedaleko. Do tej pory udawało się ich wymijać. Za kilka godzin zapadnie zmrok. Czas leciał nieubłaganie.
Samo południe. Niebo utrzymywało jednolitą szarość a opuszczone budynki przykrywaly kołdry białego puchu. Szczypiący mróz utrudniał oddychanie. Dzień zdecydowanie nie nastrajał do wykonania tak wymagającej misji.
Cały orszak zatrzymał się na głównej ulicy opuszczonej osady, z której dobrze było widać mury od dystryktu Trost.
- Jakie rozkazy? - spytał Miche mrużąc oczy, koncentrując się, tak jak jego generał na wszystkich zmysłach, by wybadać, czy nie dochodzą do nich niepokojące dźwięk
Lecz Smith sam nie wiedział, czy ryzykować? Mogliby poszukać tymczasowego schronienia, przeczekać, dopóki szalejący wiatr nie odpuści. Zbyt długo zwlekali. Nie przewidzieli, że spotka ich nawałnica. Tego planu w ogóle nie brał pod uwagę z Miel. A powinien...
Dowódca Korpusu przeklął pod nosem, intensywnie myśląc, o czym świadczyła bruzda na jego czole. Zmarszczone brwi były oznaką próby podjęcia decyzji.
Reszta czekała na znak. Lada moment z mgły mogli wyjść tytani.
- Generale, jeśli można...
Armin Arlert zasalutował. Podjechał na wierzchowcu, niemal stykając się ramię w ramię z wyszytą odznaką zwiadowców.
- Masz jakiś pomysł, chłopcze?
Odpowiedź nie padła od razu. Nastolatek musiał poświęcić kilka sekund na ponowne przeanalizowanie myśli, czy miałyby on sens?
- Podzielmy się na mniejsze grupy. Wiatr nie musi być naszym wrogiem, wykorzystajmy go! Sądzę, że razem z oddziałem specjalnym i Mikasą damy radę odciągać uwagę tytanów od Erena. Eren jest gotów na przemianę, generale! Wystarczy, że mielibyśmy zapasy broni wybuchowej. Mgła jednocześnie będzie nas bronić i jestem przekonany, że nawet tytan opancerzony miałby problem z walką. Wiem, że to trudne i ryzykowne, ale sam pan wie, nie możemy dłużej odwlekać akcji...
Przemowie przysłuchiwali się również pułkownik i kapitan.
- Gdybyśmy nam się udało i jeśli oczywiście byłabym generałem i ode mnie by to zależało... - zaczęła Hanji zachrypniętym od wiatru głosem. - Mianowałabym cię moim zastępcą, Arlert.
Blondwłosy chłopak uśmiechnął się przyozdabiając policzki mikro dołeczkami. Każdy potrzebował zobaczyć tak szczery i ciepły uśmiech, dodający otuchy i nadziei. Smith kiwnął głową, zgadzając się z Arminem, lecz po prostu musiał przekierować swój wzrok na twarz Ackermana. Potencjalna walka z tytanami podczas mgły przypominała mu jedno z najgorszych wspomnień w życiu. Mężczyzna wychwycił ten powątpiewający grymas i wręcz odczytał jego myśli, gdy ich spojrzenia się zderzyły.
- Nie narażę swojego oddziału na takie warunki, Erwin - rzekł niskim tonem Levi, co wcale nie zdziwiło Smitha. - Tak samo uważam, że ty nie powinieneś narażać tych wszystkich niedoświadczonych ludzi, którzy za tobą podążyli...
Wysunięta spod kaptura grzywka Smitha przysłoniła mu oczy. Znów ta zmarszczka. Znów decyzja do podjęcia i obranie nowej drogi... Odgarnął kosmyki ze zniecierpliwieniem i sięgnął wzrokiem w dal, w stronę zniszczonego Muru.
- Niech pan zarządzi zmianę szyków - przekonywał go dalej Armin. - Eren na pewno jest już gotowy. Mogę poprowadzić ludzi, jeśli da nam pan szansę... Będziemy obserwować z góry, wlecimy na mury skąd będzie lepsza widoczność. Tak jak na ćwiczeniach, w każdej grupie znajdzie się jeden dobry zwiadowca...
- Przeczekajmy tę pogodę - przerwał dobitnie Ackerman, próbując utrzymać kontakt wzrokowy z głową korpusu. Wszyscy byli zmuszeni do przymrużenia powiek; cięte drobiny śniegu cięły skórę.
- Nie, niech mówi - zaoponował głośno Smith.
- Nie będzie powtórki z dwudziestej trzeciej wyprawy. Nie i kurwa NIE! - uniósł się niski zwiadowca. Leon zarżał, doznając na grzbiecie szarpnięcia.
- Nie wszczynaj kłótni, Levi. Nie ma czasu. W tej chwili zarządzam przegrupowanie. - Erwin uniósł rękę porozumiewawczo do swoich towarzyszy po lewej, aby poinstruować dalsze zastępy. Omal nie wybił Hanji okularów, bo kobieta akurat schylała się po coś do swojej sakwy. Sapnęła pod nosem, zagryzła wargę i ułożyła się na szyi swojego zwierzęcia. Czując przeszywający ból w kręgosłupie starała się zachować powagę, co odniosło sukces bo nawet Levi nie zauważył, aby było coś nie tak.
- Połowa z rekrutów przez szarugę wleci na siebie podczas manewrów albo nie wycelują linek i połamią karki! To idiotyczne, zastanawiałeś się, w co nas pakujesz?!
- To słuszne działanie przyniesie nam więcej zysków niż strat. Ufam Arminowi, chcę, abyś ty zaufał mnie.
Levi nie wytrzymał. Co za pierdolenie.
- Czy ty kiedykolwiek brałeś moje zdanie pod uwagę, pieprzony egoisto?!
- NIE! - zagrzmiał nagle Smith, zaciskając pięści.
Osoby przebywające najbliżej omiotły szybkim spojrzeniem postać dowódcy, ale był on odwrócony tyłem. Zgarbiony.
- Nie obchodzi mnie twoje zdanie, tylko twoje życie. Możesz tego nie dostrzegać, ale wiedz, że jest dla mnie cenne. Jeszcze czegoś nie rozumiesz? Tu, za murami nieważne jest co myślisz, tylko to, jak przetrwasz. Więc zamilcz, Ackerman. Oboje chcemy wrócić do... Do domu.
***
- Jest w porządku - oznajmiła Hanji, stojąc obok Erena. Chłopak przewyższał ją o głowę, z czego oboje zdali sobie sprawę, w jak krótkim odstępie czasu mógł aż tyle urosnąć. W przeciwieństwie do Ackermana, kobieta nie nazywała młodszych od siebie gówniarzami. Wierzyła w ich siłę bo potrafiła widzieć w nich siebie za młodu.
Jeager schylił się kilka razy, wykonał podskok i zacisnął swoje dłonie w pięści. Przygotowywał się. Pułkownik w towarzystwie wolontariuszy medycznych ostatni raz przyjrzała mu się, czując narastającą euforię. Już za moment ujrzy przeobrażenie w postać tytana. Ekscytowało ją to do tego stopnia, że ignorowała pieczenie skostniałych dłoni oraz pulsującego bólu nad lędźwiami. Pamietała, że jeszcze niedawno na podobne bóle w kręgosłupie skarżył jej się Erwin; dlaczego więc ona miałaby rezygnować przez to z wyprawy? Skoro on może kierować ludźmi, ona również.
Posłała swój promienny uśmiech w stronę młodego kadeta, po czym szepnęła mu na ucho:
- Wpisuję się jako doktorka? Może bym została taką emerytowaną na stare lata.
- Myślę, że lepsza pani jest w roli zwiadowcy niż lekarki, ale widzę ile to sprawia pani radości - odparł taktownie Eren. Bez płaszcza, kurtki, szalika, w samej bluzce z długim rękawem, dla łatwiejszej transformacji.
- No już, chłopie! - zaśmiała się kobieta szturchając go na zakończenie. - Tyś zawsze taki miły ale ja nie potrzebuję pochlebstw. Wystarczy mi, to że pozwalasz mi się dotknąć i wybadać swoje wnętrze - wyszczerzyła się. - W celach dydaktyczno-naukowych - doprecyzowała wystawiając język.
Znajdująca się na uboczu Hanna wpatrywała się przenikliwie w swoją siostrę. Gdy tylko młodsza Zoe odwróciła się tyłem do stojących wokół niej rekrutów, ale bokiem w jej stronę, na jej usta wystąpił krzywy grymas. Zagryzła wargi, zgarbiła plecy.
Pieprzona okularnica. Nie powie, że ją boli. Posłucha mnie, gdy zabronię jej przekroczyć linię walki? Wątpliwe...
Obserwowała każdą jej czynność. Nakładanie ciemnobordowych rękawiczek, które jej pożyczyła. Kobieta zgubiła swoją parę, nawet nie pamiętała, w którym obozowisku. Hanji zawsze była roztrzepana, dlatego nie zdziwiło jej to, że ciągle coś gubiła i wpadała w zapominalstwo. Plotki w korpusie znała i recytowała na wylot, ale żeby pamiętać o swoim zdrowiu, swojej dupie to... - i tak progres, że tyle lat przeżyła bez rodziny. Dobrze sobie radzi. Moja siostra pułkownik...
- Dziecko drogie, co ty masz na sobie?
Hanji zatrzymała się w pól kroku a torba z szkolnymi książkami obiła jej się o nogę. Zacisnęła piąstki, celowo nie patrząc na swoją rodzicielkę.
- Daj mi spokój mamo, szkoda gadać.
- Co za żenada - szepnęła jej do ucha Hanna, w pędzie porywając ze stołu przygotowane kanapki.
- Przebierz mi się natychmiast, póki ojciec nie widzi - powiedziała matka, marszcząc brwi nie poznając własnej córki. Różowa, rozłożysta sukienka miała być na uroczyste okazje. To był pierwszy raz, gdy wyciągnęła ją z szafy i postanowiła założyć.
- Największy tchórz w całej szkole - zaśpiewała znowu Hanna udając, że na niby przesyła całuski.
- Zamknij się, Hanka - oczy Hanji w kolorze ciemnego karmelu załzawiły się. - Jestem dziewczyną i dziś chcę isć w sukience!
- Bo się ich boisz, beksa lalo.
- Chwileczkę, o czym wy mówicie? - spytała starsza kobieta zakładając ręce na biodrach.
- No bo dzieci dokuczają jej, że wygląda jak chłopiec - wytłumaczyła starsza siostra Zoe. - I słyszałam, jak zrobili zakłady, że dzisiaj przyjdzie w tych przykrotókich spodenkach, bo chcą żeby się z nimi biła po lekcjach.
- A ty zawsze musisz wszystko mamie wypaplać, no nie?! - Hanji wyrwała z jej ręki spakowaną kanapkę. Papier rozwinął się i wyleciała z niego kromka posmarowana masłem. - Nienawidzę cię! Wolałabym być jedynaczką!
- Hanji, jak ty mówisz do siostry?! Porozmawiasz o tym z ojcem, gdy wróci z pracy - była tylko w stanie wydusić z siebie kobieta.
- Już nie mogę się doczekać! - odwarknęła brązowłosa. - Ucieszy się, gdy mu powiem, że chcę iść do wojska!
W tym samym czasie, lecz po drugiej stronie dzielnicy pełen gotowości rezerwowy skład Ackermana wyczekiwał znaku. Biel nieba zlewała się z bielą śniegu. Ceglane domy majaczyły schowane pod grubym puchem. Konie męczyły się, grzęznąc w zaspach.
Jean wychylił się z siodła, aby poklepać bok swojego wierzchowca i uspokoić go. Jasne blond włosy trzymane pod kapturem zesztywniały lekko od mrozu. Pociągał co chwilę nosem, targany dreszczami. Jak jeden z wielu członków wyprawy borykał się z katarem.
Z tej strony dzielnicy odbijało się echo, co działało na ich korzyść. Docierały do nich odgłosy wydawanych rozkazów i co najważniejsze, dzięki temu dokładnie wiedzieli, kiedy nastąpiła przemiana Erena w postać tytana.
Jean przełknął ślinę i wyprostował się, gdy na tle kłębiastych chmur ujrzeli zieloną flarę. Znak, że pora zaczynać.
Omijając żwawo budynki domostw, ustawili się na wyznaczonych stanowiskach, bezpiecznych na tyle, żeby zostawić konie. Nie mogli ich przywiązać, na wypadek ewentualnych tytanich walk, zwierzęta mogłyby się spłoszyć i znaleźć w potrzasku.
Ymir, Jean i trójka pozostałych członków drużyny rezerwowej zahaczyli kotwiczki o najbliższy, ceglasty budynek i odpychając się mocno od podłoża, wykonali skok upuszczając gazu z butli od sprzętu do manewrów.
Wylądowali gładko na dachu. Przebiegli kilka metrów, by mieć lepszy widok na dziejącą się scenę.
Eren w formie tytana. Jego charakterystyczne czarne włosy. Mur wydawał się być ogromny nawet dla niego. Tym razem, inaczej niż w Troście ubytek był szerszy a pozostałe z niego wybite gruzy leżały spory kawałek dalej. Nie chcąc tracić czasu, Jeager zajął się największą bryłą. Najpierw, wedle planu spróbował ją przeturlać, lecz nieforemne kształty robiły tak duże spustoszenie, że w końcu podniósł utwardzaną część i o własnych siłach przeniósł tuż pod Mur.
- Cholera, nie spodziewałem się po nim aż takiej siły - skomentował Evan, jeden z żołnierzy oddziału rezerwy.
- Szkoda, że Marco nie może tego zobaczyć - powiedział Jean, a przelatujący akurat wiatr sprawił, że te słowa idealnie doleciały do uszu Ymir.
- Brakuje ci go, co?
Chłopak oblizał zimne usta, omijając wzrokiem sylwetkę przyjaciółki.
- Miejsce w oddziale Kapitana wciąż na niego czeka.
- Jest w dobrych rękach lekarzy, nie martw się o niego - uśmiechnęła się półgębkiem i trąciła go w łokieć, aby wywołać w nim jakąś większą reakcję. Chciała zobaczyć jego minę. Doznała zawodu, gdy blondyn odwrócił od niej głowę unikając kontaktu wzrokowego.
- Wyglądam jakbym tęsknił, czy co?
W pierwszej odpowiedzi usłyszał cichy śmiech.
- Przede mną nie musisz udawać, koniu.
- Właśnie głównie przed tobą muszę. - Zdecydował się obdarzyć ją krótkim spojrzeniem. - Piegowata. Jasne, że chciałbym żeby tu był...
***
Kolejny mięsień barkowy został zerwany. Eren wydał z siebie ryk, krzywiąc szczękę i zaciskając oczy. Dyszał, warczał ale szedł naprzód. Jego stopy zostawiały inne ślady na śniegu, niż reszta bezmózgich tytanich brył mięsa. Bardziej ludzkie. Tak przynajmniej to określiła Hanji.
Kilka otworów jeszcze zostało, wystarczyłby jeden słaby kopniak, by rozwalić piętrzący się gruz, przysłaniający naderwany Mur. Wyłupiaste tytanie oczy skierowały się w stronę Erwina Smitha. Generał uniósł rękę, dając sygnał, że misja zakończona. Dokonał tego. Serce zwiadowców zabiło szybciej. Ciepło i ulga rozeszły się po kościach.
Jednak cała praca Erena poszła na nic, w momencie, w którym tylko na chwilę się odwrócił, ziemia pod jego bosymi gigantycznymi stopami zadrżała.
Drobne kamyki zaczęły spadać z samej góry pięciesięciometrowego Muru.
- Cofnąć się! - ryknął Smith. W jego jasnych tęczówkach tkwił strach.
Biedne wierzchowce zarżały, zmuszone do natychmiastowego odwrotu.
- Pierdole, co tu się dzieje? - pisnął Jean do Ymir. Nikt jednak nie potrafił mu odpowiedzieć.
Z dachów zsuwał się niebezpiecznie śnieg. Wibracje w jakie wpadało podłoże nasilało się, zupełnie tak, jakby kilkaset koni zmierzało w ich stronę. W głowach zwiadowców przebijało się tylko jedno słowo, wywołując dreszcze na całym ciele i panikę. To tytani. Armia tytanów.
- Przygotować amunicje! - padł drugi rozkaz.
Wszyscy wlepili oczy w Mur. Mur, który zaczął... pękać.
- Christa! - zawołała Ymir, rozglądając się w przejęciu. Jako członkini oddziału rezerwy nie bała się tak bardzo ataku tytanów jak tego, że kogoś straci. Bólu i cierpienia najbliższych.
Bycie wiernym, zapalonym zwiadowcą, żołnierzem, walczącym przeciw potworom nie było jej przeznaczone, co czuła już od pierwszych milisekund przywdziania zielonkawej peleryny z emblematem przynależności na plecach. Życie w klatce, zamknięciu, to dla niej pozbawienie suwerenności, wolności i tego, czego zawsze wymagała od życia - sensu. Zaznania radosnej beztroski, której nigdy nie poczuła w dzieciństwie. Spokoju ducha. Spełnienia.
Nie umiałaby tego jednak przeżywać sama...
"Tak bardzo marzyłam, by móc kiedyś zamieszkać poza obrębem tej pieprzonej klatki. Oczywiście Christa zamieszkałaby ze mną..." Zwierzyła się kiedyś Rose.
"Po co być tylko dla siebie, to bez sensu. "
- Jest tam, po lewej, na dole obok szyldu - wskazał Jean, wysięgając wzrok.
Niska i drobna blondynka zajmowała miejsce po ukosie razem z Sashą i innymi osobami, których nie znała. Ymir odetchnęła ; z dachu miała bardzo dobry widok na ulicę i była pewna, że Christa nie szybko zniknie jej z oczu.
W momencie, kiedy przód muru Rose dosłownie rozsypał się a gruzy odsłaniały za nim obszar pustkowia, na zwiadowców jak i całą resztę ludzi poleciały oderwane odłamki pięćdziesięciometrowej zapory. Bloki skalne grodziły przejście pomiędzy zewnętrznym terytorium, lecz to nie stanowiło przeszkody dla kroczącej armii mutantów. Zbliżali się szybciej, niż można było przypuszczać, wydając zniekształcone ryki.
- O ja pier... - ledwo wydusiła Hanna.
- Ty nie pierdol, tylko podziwiaj te pofałdowane zadki! Jeśli przeżyję, odszukam Shadisa i własną osobą stawię się u niego z listem miłosnym!
Starsza Zoe zachłysnęła się powietrzem i rozkaszlała a łapczywe nabieranie każdego wdechu przyprawiło ją o kłucie w klatce piersiowej i strach, jaki wcześniej ją ogarniał przemienił się w w poważne zmartwienie.
Przeżyjesz, siostrzyczko. Zadbam o to.
Odwróciła wzrok od pędzących kreatur, skupiając się na tym, co konieczne. Pasy - przypięte. Butle z gazem - na miejscu. Konie - względnie bezpieczne, a dowódcy już na stanowiskach, z gotowymi wyciągniętymi przed sobą ostrzami, w których odbijały się ich zdeterminowane twarze. Wśród jednej z nich wyróżniała się ta jedna, szczególnie skoncentrowana, z charakterystycznym, niepowtarzalnym kobaltowym spojrzeniem szybko przeskakującym od Erwina po Erena, równie wpatrzonego z niedowierzaniem w to, co się dzieje.
Hanna nieświadomie podobnie zmarszczyła swoje brwi i tak jak Levi wyciągnęła swoje klingi. Nie miała doświadczenia w walce z tytanami. Jakikolwiek bardziej skomplikowany manewr nadwyrężał jej mięśnie, brakowało jej refleksu i zdolności unikania ataków. Jej głównym celem nie było jednak bezpośrednie natarcie na wroga ale własne poświęcenie. Przed zaśnięciem często wyobrażała sobie, jak ratuje Levia. Wyimaginowane wydarzenia przybliżały ją tylko do niespełnionej rzeczywistości. Zatracała się w swoich odczuciach mocniej przeżywając każde zetknięcie z nim.
Wiedziała, że Levi nie darzy jej sympatią, że różni ich temperament, charaktery, spojrzenie na pewne tematy, sposób bycia. Wszystko. Ale i tak trzymała się kurczowo odczuć związanych z tym człowiekiem, i choć bolała ją świadomość, jakie relacje panują między nim a Rose - robiła to dalej. Dręczyła się dalej. Popadała w bezsensowne nadzieje, złudne i dobijające. Troszeczkę. Tylko na tyle, aby być zdolną do oddania życia. Tak samo jak za swoją siostrę... Jednak gdyby przyszło jej wybrać...
- Trzymaj się z tyłu- usłyszała niski ton Hanji.
- Jesteś kontuzjowana, chcę cię asekurować - odparowała starsza Zoe.
- Mnie? Gdy będę tam, pośrodku tego zgiełku, ledwo mnie dogonisz. Masz się nie wychylać i to jest rozkaz. Kto ci zapewnił miejsce w zwiadowcach? Kto za ciebie nadstawiał karku? Masz wrócić cała i zdrowa.
Rose, pomyślała Hanna. Właśnie ona.
- Jeśli zobaczę, że zbliżasz się do któregoś tytana, wydziedziczę cię z mojej rodziny.
- Rób co chcesz, ale nad ciałem nie zapanujesz, gdy nagle skręci cię od bólu. Choć raz w życiu nie bądź uparta!
- Zawsze byłam i będę - wzruszyła ramionami pułkownik. - Kocham cię Hanno, ale to moja praca. Mój obowiązek. Idę drogą, którą sama wybrałam.
Nim kobieta zdążyła nabrać powietrza, wypowiedzieć choć sylabę, zwiadowczyni odbiła się od zaśnieżonego podłoża. Peleryna zatrzepotała, brązowe kosmyki włosów od pędu przysłoniły jej szkła od umocowanych na rzemyku okularów. Zawsze pilnowała, aby mocno się trzymały jej głowy.
Jeager pierwszy rozpoczął ofensywę. Kopnął leżące bryły, pozostałości po murze, które dosięgając tytanów, ugadzały ich w pierś sprawiając, że od siły nacisku zataczali się i spychali na siebie, by na końcu upaść. Krótkie dolne kończyny obijały się o ostre, skalno-granitowe odłamki. Pokrzywione palce drążyły na ulicach zakrwawione ślady.
Wśród nich znaleźli się tytani o specjalnych umiejętnościach takich jak szybkość, sprawność, zwinność. Według archiwalnych, zbieranych przez lata notatek Hanji za lepiej rozwinięte cechy odpowiadał ich mózg, powiązany z posturą sylwetki. Jeżeli tytan nie miał patologicznych ubytków w wyglądzie, logiczniej i inteligentniej reagował na pewne działania wysyłane w jego stronę. Ówczesny oddział badawczy Pułkownik brał pod uwagę teorię o wstrzykiwaniu mutantom tajemniczych, silnych substancji. Może genetyka kształtowała ich rozwój, jednak co do tego drugiego - tkwił szkopuł: do tej pory Hani nie odkryła, w jaki sposób tytani się mnożą...
Każda osoba na polu walki w obrębie dystryktu poza trybem wojownika zmieniła się także w obserwatora i poszukiwacza. Reiner Braun - tytan opancerzony wystawał nieco poza normę. Nie trudno byłoby go przegapić, lecz niestety zgodnie z przewidywaniami Christiana, Reinera wśród hordy nagich, wygłodniałych stworzeń nigdzie nie było.
Jeszcze nie.
A w żyłach Ackermana gotował się gniew. Przeklinał Smitha i durny pomysł Armina. Pragnął pomścić poległych towarzyszy, pragnął wyzwolić świat spod władzy okrutnych bestii, pragnął wrócić do kwatery, wiedząc, że zrobił absolutnie wszystko, co tylko mógł, aby nie żałować żadnej decyzji. Akurat kiedy ciśnienie w jego tętnicach zaczęło się zwiększać, a palce same z siebie natrafiały na spusty od sprzętu do manewru, miał przed oczami całą wyrysowaną przeszłość.
To nie może być pieprzony koniec. Jest jeszcze tyle słów i osób, do których chciałbym powiedzieć coś... szczerego. Leslie... Przysięgam, że jeżeli przeżyję i wrócę sprawny na tyle, aby mówić, porozmawiam z nią. Muszę to zrobić. Rose miała rację. Jestem egoistą i tchórzem...
Stalowe tęczówki odszukały instynktownie czarnych, rozwianych włosów Mikasy. Ackermanowie... Są silni.
- Cały ten biały śnieg zmieni się zaraz w błoto z krwi - padły słowa za jego plecami. Gunther. Zawsze obok niego.
Levi nic nie opowiedział. Cicho się z nim zgodził. Jego krew, jego trzewia również mogą się tu znaleźć w rozbryzganych, zdeformowanych kawałkach.
Czas na ostatnią przemowę do pięcioosobowej drużyny:
- Główny cel: chronić Jeagera! Meldujcie natychmiast, gdy zobaczycie Reinera Brauna! Lecę pierwszy, Gunther - ty osłaniasz, potem zmienisz się z Clausem! Wszystko jasne?
- Tak jest, Kapitanie!
Odwrócił się, aby przemknąć wzrokiem po ich twarzach, lecz sypiący cięty śnieg przysłaniał mu widok. Zmrużył oczy, poprawił rękawiczkę, kiwnął głową na pożegnanie i oderwał się z ziemi.
Misja nieudana. Mur padł. Jedynym wyjściem z ich sytuacji było rozprawienie się z wszystkimi tytanami. Potem ewakuacja, regeneracja sił, wyliczenie strat i plan, co zrobić dalej.
Najgorsze jednak było to, że Smith wstrząśnięty zburzeniem tak rozległego fragmentu dzielącej ich bariery nie był w stanie wydać porządnego rozkazu. Patrzył w oczy Arminowi. Nie szukał w nich wsparcia, kolejnych instrukcji ale...wybaczenia.
Czuł, jakby jego stopy wrosły w podłoże. Ostatni raz zachowywał się w podobny sposób podczas opuszczania kwatery głównej, zamykając drzwi i akceptując myśl, że tamte czasy nie wrócą. Bezpowrotnie spędził w niej dziesięć lat życia.
Przypomniał sobie dzień odstąpienia najwyższej rangi Korpusu - awans na generała. Powrócił do wspomnień, kiedy po raz pierwszy w mundurze z odznaką spojrzał na siebie w lustrze. Kreślenie ołówkiem kółek w kalendarzu z datą pierwszej wyprawy poza granicę światów, pod jego pełnym dowództwem.
Gdy większy płatek śniegu wpadł mu do oka syknął, czując sekundowe szczypanie. Ten wiatr, ten śnieg nie może mieć teraz znaczenia, tłumaczył sobie. Czuł narastający, wprawiający w samotność żal do Levia, że znów nie był po jego stronie.
- Generale, mamy się cofnąć do centrum dzielnicy, czy uderzamy z góry? Generale!
Levi... Znam jego etapy złości na pamięć. Zawiodłem go po raz...kolejny. Muszę mu udowodnić, że mi na nim zależy. Muszę pokazać moim ludziom, że jestem wdzięczny, że są ze mną. Muszę wyznać coś Miel, wrócić do niej, zapewnić, że nasza wspólnie spędzona noc nie poszła na marne i ta kobieta przyczyniła się do odzyskania wolności ludzkości. Chcę widzieć młodych rekrutów nie poddajacych się i dzielnie walczących a decyzja wstąpienia do służby tylko mocniej wyzwoli w nich siłę. Moje skrzydła...prowadzą do wolności.
- Generale, jaki rozkaz?!
- Rozkaz... - wydusił słabo, ledwo otwierając suche usta. - Zabijcie, ile możecie. Walczcie do ostatniego tytana. Przeżyjcie. Tylko tyle...
Czy to jest poddanie? Na boga, co mam zrobić? Mur... Nie ma już Muru...
Coraz więcej dwudziestometrowych bestii wspinało się po gruzach i dosięgało dalszych szyków oddziałów. Ich cień rozpościerał się nad Erwinem, który pozostał sam. Jego ludzie przeskakiwali metry, zbliżając się do skupisk nadchodzących tytanów, próbując tworzyć osłonę i pozwolić im przejść na teren dystryktu.
Jeden z tytanów spojrzał mu prosto w oczy. Chwilę patrzył, stając przed nim. Okrągła głowa o rysach dziecka przekręcała się apatycznie, jakby w zwolnionym tempie. Wyłupiaste wodniste oczy nie mrugały. Smith wpatrywał się w nie dostrzegając żyłki na tęczówkach, którego kolor niemal przypominał jego barwę: jasny niebieski, jak południowe niebo. Spuszczone nieproporcjonalnie długie ręce tytana ociężale się uniosły a głowa pochyliła. Smih wiedział, że patrzy na jego odznakę. Na guziki w mundurze i zapięcie przesiąkniętego od śniegu płaszcza. Uszu Smitha doszły świsty uruchamianych sprzętów, odgłosy wystrzeliwującego gazu, pierwsze okrzyki, pierwsze zderzenia tytaniego cielska z ostrzem. A on stał nadal, w obliczu giganta. W jego cieniu, czując się jak nic nieznacząca mrówka.
Mój korpus został stworzony do tego, abyście ginęli. Stoję przed tobą jako przedstawiciel. I chcę ci przekazać tylko jedno...
- Zgiń - wyszeptał, zdejmując wolnym ruchem kaptur. Blond włosami targnął wiatr. Poczuł piekące zimno na swoim karku, dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
Zabiję cię. Zabiję was wszystkich. Chcę dotrwać do waszego końca.
Ugiął kolana. Tytan otworzył buzię, gdy postać dowódcy znalazła się na linii jego nosa. Sprawnie i obrotnie wskoczył mu na ramię, biorąc pod uwagę, że zostanie zaraz zrzucony, jednak ufając swoim umiejętnościom zrobił to - zatopił srebrną klingę w karku, czując rozrywanie twardych mięśni, dźwięk przerywanych tkanek i ujrzał oderwany płat skóry spod którego wytrysnęła cuchnąca, brunatna posoka.
My albo wy.
Wkrótce każdy wprawiony zwiadowca rozcinał grzbiety mutantów, których wcześniej nie zdołał osłabić Eren.
- To już jest samowolka - określiła Ymir przypatrując się temu wszystkiemu z odległości. - Możemy tak w nieskończoność. Smith powinien zarządzić odwrót...
- Skąd oni się mnożą?! - wrzasnął Jean. - Czekaj, co?! Odwrót?
- A niby jak długo zamierza walczyć? - krzyknęła do niego Ymir.
- Do wyrżnięcia ostatniego tytana!
- Spójrz realnie, jesteśmy w samym środki wylęgarni!
Oboje odsunęli się upadając odsuwając się od zabitego, upadającego cielska tytana.
- Jeśli to samowolka, mogę choć przez chwilę wczuć się w rolę najlepszego zwiadowcy i powalczyć bliżej muru - zadrżał z ekscytacji chłopak.
- Nie, nie będziesz się wygłupiał i bawił w Ackermana! Mamy walczyć tutaj! - chwyciła go za mokry i ciężki od stopniałego śniegu płaszcz.
- Piegowata - wykrzywił do niej wargi. - Awans albo śmierć! Lecę po to pierwsze!
- Kurwa, Kirstein! - wrzasnęła za nim jeszcze zwiadowczyni, lecz było za późno, chłopak wzbił się w powietrze przeskakując kilka dachów, aż zniknął w mglistej poświacie, w wirze śniegu.
- Dobra żołnierze, weźmy z niego przykład! - siliła się mówić jak najgłośniej, spoglądając na pozostałych w osłupieniu ludzi ze swojej drużyny.- Chuj z rozkazami! Naszym zadaniem jest pomoc Kapitanowi, czy mam rację?! Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru czekać jak głupiec na zasrany rozkaz. Walka toczy się teraz!
Głos z tyłu jej głowy sam układał jej słowa w zdania. Odwaga Jeana zainspirowała ją do nagłego działania.
- Chcesz wbiec na ślepo w sam środek bitwy? - spytał ktoś bez cienia zainteresowania.
Ymir pozostawiła żołnierza bez odpowiedzi, mając przed oczami potencjalny plan. Wymierzyła wzrokiem odległość od następnego domu. Spojrzała na rozmieszczenie ulic, kąty i kierunki, w jaki rozchodzili się tytani. Wymyślić coś, co skutecznie ich zatrzyma albo zabije.
Odwróciła się na pięcie a jej stopa niebezpiecznie ześlizgnęła się z dachówki. W porę złapała równowagę i ustabilizowała pozycję. Mężczyźni z oddziału spojrzeli na nią niepewnie.
Co topi śnieg i lód? Ogień.
Do cholery dlaczego Smith albo tak bardzo sprytny Armin nie wpadli na to od razu? Tytani boją się ognia.
Wąskie usta brunetki uniosły się zadziornie. To zadziała. To musi zadziałać.
- Dobra, cieniasy! Mam plan! Rozdzielimy się, żeby każdy podłożył ogień na skrzyżowaniach, czyli tam, tam i tam - obracała się, pokazując palcem. - W powozach z zaopatrzeniem trzymamy łuki. Sasha Braus znakomicie z nich strzela, więc wykorzystam ją do oznaczania tytanów poza naszą strefą. Zrobimy tytanom niezłe ognisko!
- Rób co chcesz i nie wciągaj nas w to. Trzymamy się rozkazu! - dostała w odpowiedzi.
Wykrzywiła usta, spoglądając prosto w oczy wysokiemu, starszemu zwiadowcy. Pomimo pierwszych zmarszczek sprawiał wrażenie przestraszonego cielaka, jak to określiła w myślach brunetka.
- I pan naprawdę dostał się do oddziału zastępczego Ackermana? - uniosła brew. - Zwiadowca bez jaj!
- Wykaż się, droga wolna, smarkulo!
- Niech pan sobie czeka na rozkazy. Ciekawe tylko od którego nieżyjącego dowódcy go pan usłyszy.
Zawsze byłam wredna i dobrze mi z tym.
W wozie stojącym kilkanaście metrów dalej leżały przygotowane lance. Teoretycznie znała ich obsługę. Teoretycznie potrafiłaby ich używać...
Olała swój zespół i zgrabnie zeskoczyła na ziemię. Biegła, rozgrzewając swoje ciało. Zaczęła ciężej oddychać, gdy dotarła do upragnionego wozu. Ekwipunek był na wykończeniu, lecz ona poszukiwała łuków. Wiedziała, że gdzieś muszą być. W zamian za to ujrzała ukrytych w środku młodych kadetów. Młodszych od niej o kilka lat. Z gładkimi zaczerwienionymi buziami i wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Skuleni, okryci płachtą, wycofani. Spanikowani. Czwórka chłopców o jasnej karnacji oraz dwóch o śniadej, z ciemnymi jak heban włosami.
Chwilę mierzyli się spojrzeniami. Ymir westchnęła, ale nic nie powiedziała, gryząc się w język.
Okryła ich z powrotem, lepiej naciągając materiał i powróciła do swojego zadania.
Skoro jest sama, zwerbuje chętnych ludzi. Nie jest Kapitanem. Nie jest generałem. Jednak zwykła kadetka też potrafi prowadzić grupę!
Ale nie poprosi tych biednych wystraszonych małolatów. Nie daliby rady.
Chwyciła do ręki kilka łuków i dwa kołczany. Wyślizgiwały jej się spod rękawic, więc kurczowo zaciskała mięśnie przy pachach, aby utrzymać broń i przebiec jeszcze kilkanaście metrów. Dalej znajdował się szyk ludzi czekających na znak do walki. Wolontariusze, kilka pielęgniarek, rekruci. Musiała poprosić ich o wsparcie.
- Każdy, kto chce mi pomóc, niech podniesie rękę! Ilu z was potrafi strzelać z łuku albo broni?
Ku jej zaskoczeniu rękę podniosło więcej osób, niż mogła na szybko policzyć.
- Za mną!
Boże, co ja wyprawiam.
Głównym celem Ymir było pozbyć się potworów poprzez wybuch. Wykorzystać ogień. Zbudować najprostszą możliwą broń, dzięki której zwabi tytanów i pomoże zwiadowcom zaoszczędzić gaz i ilość wykonywanych manewrów.
Zanim wyjechali na wyprawę, Ymir widziała, jaki ekwipunek jest pakowany na wóz. Beczka prochu, spory zapas butli do sprzętu przestrzennego a co za tym idzie - niezbędne paliwo. Niezbyt znała się na tworzeniu broni palnej. Raz na zajęciach teoretycznych Smith wspominał, że aby zabić tytana, potrzebna jest naprawdę duża siła, gdyż tytan to bardzo wytrzymała zbita kupa mięsa. Nie zaszkodzi spróbować.
Odnalazła w ferworze walki Sashę a ta, słysząc jej plan, uderzyła się w pierś, prostując plecy.
- To dla mnie zaszczyt, Ymir!
- Srał cię pies - odparła zwiadowczyni. - Czy każdy wie, co ma robić?!
- Tak jest!
Tymczasem obok ruin Murów zasypywanych przez śnieg zacięcie odpierała ataki grupa Levia. Ackerman oszczędzał prawą rękę, przekładał siłę na drugą część ciała, ale jego organizm nie funkcjonował tak, jakby tego chciał. A skoro on nie czuł się najlepiej, reszta ludzi musiała być w jeszcze gorszej kondycji.
Brodził w krwi tytanów, a od ich oparów robiło mu się gorąco i niedobrze. Porzucił płaszcz i zbędny szalik. Nie dbał, czy zachoruje. Był zahartowany, znosił mrozy, jednak czuł coraz większe wycieńczenie.
Kiedy niespodziewanie wystrzeliła czerwona flara, podkrążone oczy zwróciły się ku górze, na opadające i niknące w mglistych kłębach pyły wskazujące kierunek nadejścia zagrożenia.
Ymir - pov
Widziałam, jak zwiadowcy przerywają walkę. Reiner pojawił się w swojej ludzkiej postaci idąc po śniegu, ze spojrzeniem szaleńca. Delikatny grymas na jego twarzy na chwilę zdekoncentrował walczących. Nie wiedzieli, czy obrócić się ku niemu, czy kontynuować bitwę z przedostającymi się tytanami. Sama wahałam się, czy nie ruszyć do Smitha, ochronić jego czy Erena, przy którym już krążyli Mikasa z Arminem. Braun spotkał się z naszym generałem. Całe to zdarzenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bowiem tytani wydawali się wcale nie być zainteresowani nowo przybyłym. Nie moim zadaniem było dochodzenie. Ja miałam swój własny cel. Chciałam zebrać tytanów i nie pozwolić, by weszły w głąb dystryktu. Wierzyłam w siłę ognia i swoich ludzi.
Idiotka. Prochu było zbyt mało. Tytani zostali zwabieni w kozi róg, jednak siła rażenia nie wystarczyła.
Skupisko olbrzymów szalało. Ciężko było się do nich zbliżyć. Szamotali się w dzikich odruchach wystawiając ręce. Jeden śmiałek podleciał zbyt blisko i skończył rozbryzgany na Murze.
Sasha i paru innych zwerbowanych ludzi strzelało do nich, jednak z marnym skutkiem.
Pani pułkownik także próbowała swoich sił zafascynowana zachowaniem ulubionych stworzeń, za to Smith chyba nie do końca wiedział, że to ja za tym wszystkim stałam.
Najważniejsza była Christa, którą znalazłam ranną, podpierającą się na schodach jednego z domów. Piekło mnie serce. Oddychanie... Dławiłam się powietrzem.
Zabrakło jej gazu i spadła, skręcając nogę. Chyba była złamana z przemieszczeniem kości. Płakała z cholernego bólu, wyjąc mi do ucha, kiedy przytuliłam ją do piersi. Zawiadomiłam Sashę. Pobiegła natychmiast po medyka, a ja stanęłam za blondynką i ostrożnie podciągnęłam ją na górę, zapewniając schronienie i nie sterczenie na widoku.
Szok malowany na jej okrągłej, słodkiej twarzy potęgował we mnie wątpienie w siebie. Nie rozdwoję się. Pragnęłam być przy niej ale w tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem było dla niej opuszczenie placu bitwy.
- Posłuchaj. Dla ciebie to już koniec walki - powiedziałam do niej wpatrzona w niebieskie, piękne tęczówki. - Za chwilkę ktoś się tobą zajmie.
- Jestem z ciebie dumna, Ymir - usłyszałam, niemal czując jak serce łomocze z całym impetem, chcąc wyrwać się z piersi. - Tak dużo dokonałaś.
Ucałowałam jej czoło, wcale nie będąc z siebie dumna. Dzień się kończył, za niedługo zapadnie zmrok, a tytanów przybywało.
- Jak wrócimy do domu, zrobię ci gorącą kąpiel - obiecałam jej.
- Wystarczy herbatka - odwzajemniła promienny uśmiech.
Uniosłam wzrok widząc zbliżającego się medyka i jeszcze raz oblałam Christę pełnym miłości spojrzeniem po cichu szepcząc: " Kocham cię".
***
Jean - pov
- Kurwa, co za rój! - warknąłem do zwiadowcy obok. Nie znałem jego imienia, ale od dobrych parunastu minut walczyłem z nim ramię w ramię. Był dobry. Zaprawiony i silny. Mnie brakowało krzepy. Od ciągłych ruchów mnie rozgrzewało, jednak katar i ból gardła powodowały, że łapałem się na częstym traceniu czujności. Po prostu wdało się zmęczenie...
- Nie damy rady. Tamten skurwysyn dobrze to wykminił. Gdy Eren straci siły - co stanie się lada moment, bo ledwo jest w stanie utrzymać ręce w górze - tamten pokona go jednym kopniakiem.
Wylądowałem na ziemi i schyliłem się, żeby spokojniej pooddychać. Stanąłem nieco z boku i wyostrzyłem wzrok na walczącego Erena. Zwiadowca miał rację - Jeager opadał z sił...
Panowała totalna samowolka. Odważyłem się ponownie bez rozkazu wykonać ryzykowny manewr i podlecieć do niego. Każda osoba wyglądała na przemęczoną a ja chciałem udzielić wsparcia.
Wiatr cudem ustał, jednak z zachodu nadciągały ciemne chmury. Minęło już kilka godzin.
Sam miałem trudność z ogarnięciem pewnych ruchów. Strzykały mnie ramiona, bolały nogi i nadgarstki od zadawania cięć.
Nazywam się Jean Kirstein, członek oddziału zastępczego Kapitana Ackermana. Marzyłem o tym tytule. Marzyłem o byciu przydatnym. O byciu bohaterem.
Uznałem, że warto udać się w stronę Erena. Reiner w każdej sekundzie był zdolny do przybrania postaci tytana opancerzonego i zaatakować go. Wykorzystać słabość.
Biegłem więc w stronę Armina i Mikasy. Na błotnistej, krwistej ziemi leżało pełno odłamków oraz części ciała. Potknąłem się. Kurwa. Upadając na kolana i amortyzując upadek dłońmi natrafiłem na oderwaną głowę. Znajomą. Z otwartymi matowymi oczami.
To był Peter. Mężczyzna, który na świątecznej grudniowej kolacji bajerował Ymir. Rozpoznałem tego typa od razu.
Podniosłem się ociężale, ze spojrzeniem wlepionym w wybrudzoną i pokrytą siniakami bladą odciętą twarz. Nie umiałem nazwać tego uczucia, bo nie wiedziałem, co powinienem czuć.
- Jean, za tobą! - rozległo się po mojej lewej.
Nie wiedziałem kto krzyknął, ale nie było mi dane się nad tym zastanowić, ponieważ poczułem jak grube, tłuste palce chwytają moje kończyny i ściskając unoszą mnie w górę.
Przekląłem na całe gardło. Ból przeszył mnie z taką siłą, że myślałem, że wypluję płuca. Metalowy osprzęt wbił się w moje uda. Poczułem mazistą ciecz. Rwało tępym bólem.
Otwarte, obrzydliwe rozwarte szczęki tytana wyglądały upiornie z bliska. Odór z paszczy był nie do zniesienia. Za szybko. Wszystko działo się za szybko... Nie mogłem nic zrobić, jak tylko wrzeszczeć.
Trzymał mnie przynajmniej dwudziestometrowy tytan. Jeden z tych nielicznych, szybkich.
I zdarzył się cud.
Tuż przed moim nosem śmignęła postać w bordowym płaszczu. Zwiadowczyni.
Ubrudzone brunatną posoką klingi wbiła w ramię olbrzyma, aby się podeprzeć. Ten ryknął donośnie, przeraźliwie. Struny głosowe wydały chrapowaty odgłos, czułem jak robi się słabo, jak tracę czucie w dolnych partiach ciała i jak niewiele dzieli mnie od śmierci.
Oddychałem spazmatycznie i dopiero po kilku sekundach do mojego umysłu doszła informacja że tą osobą, która przybyła mi na ratunek była Ymir.
Krzyczała coś do tytana. A może do mnie? Jednak stwór użył drugiej wolnej ręki, żeby się obronić. Świadomie zakrył kark i pochylił się, aby strącić z siebie dziewczynę. Krzyknąłem ponownie przerażony, że spadnie. Że to nasz koniec.
Niewiele brakowało. Ymir fuksem zdążyła się złapać. Z okrzykiem wbiła ostrze w jego twardą skórę, przechyliła się a jej celem było odcięcie całej ręki i uwolnienie mnie. Liczyłem, że ktoś ruszy z odsieczą. Wybawi nas.
Od wstrząsów kręciło mi się w głowie. Dudniło mi w uszach, czułem wirowanie i słyszałem ciągłe desperackie krzyki dziewczyny.
- Już po mnie... - chciałem do niej powiedzieć, ale nie byłem już w stanie głośniej. - Ymir, i tak jestem z ciebie dumny...
Pomyślałem o Marco. Jego piegi wyglądały podobnie jak piegi u Ymir. Do diabła, nie wiem, dlaczego właśnie o tym pomyślałem.
Runąłem na twardą ziemię.
Obiłem się o coś ostrego. Znowu okropny ból. Przeturlałem się kilka razy. Lodowatość zawładnęła moimi kończynami i musiałem zacisnąć powieki, by jakoś znieść rozrywający ból. Moje nogi były zmiażdżone. Czułem, że ich... już nie mam.
Jakikolwiek wysiłek był na próżno. Umrę tutaj. Nie było mi dane się odsunąć. Uciec. Ani pomóc Ymir, która wciąż szamotała się z rozwścieczonym tytanem. Miałem pieprzoną nadzieję, że uda jej się go załatwić.
Rozejrzałem się wokół. Byliśmy sami. Najbliższa grupa zwiadowców walczyła z niedobitkami otoczeni ognistymi miotaczami. Dzieło Ymir.
- Błagam. Niech ktoś jej pomoże... - kaszlnąłem krwią. Wydawało mi się że krzyczę i zagłuszam się własnymi słowami, ale w rzeczywistości... zaledwie szeptałem.
Wtem poczułem na sobie coś mokrego. I spazmatyczny wrzask.
Odwróciłem głowę. Ogarnął mnie paraliż.
Wielkie szczęki tytana zamknęły się, rozgryzając ciało dziewczyny na ćwiartki. Usłyszałem trzask kości i mlaśnięcie. Kolejny krzyk, przerwany w połowie. Części jej na wpół zjedzonego ciała drżały w konwulsjach.
Tytan przełknął a ja...zemdlałem.
Powiem Wam szczerze że nie wiem, czy po końcówce tego rozdziału cokolwiek pisać.
Czekam na komentarze i wasze odczucia.
Każdego kto dobrnął do końca ciepło przytulam i obiecuję, że następne rozdziały wniosą więcej radości i światełka <3
Dziękuje za przeczytanie <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top