Rozdział 54



Ciepłe światło świec umiejscowionych w szklanych świecznikach odbijało pomarańcz w lustrach oprawionych złotą ramą stojących w rogu ściany sprawiając wrażenie, jakby tych płomyków było znacznie więcej. Drewniana sala z krokwiami pod sufitem zabarwiała się na intensywnie morelowy kolor a długie i cienkie snopy wosku przypominały sople lodu. Nieopodal, na zewnątrz, pod rozłożystymi lipami znajdował się zbudowany z desek parkiet. Otaczały go zewsząd mieniące się od zachodzącego słońca piękne, kolorowe kwiaty. Głownie róże. Blado-żółte, różowe, amarantowe, śniegowo białe... 

Na podeście stały duże, ręcznie malowane wazony, dodając do otoczenia intensywniejszych barw polnych kwiatów. Maki, słoneczniki - a więc był to jeden z upalnych dni sierpnia. 

Sierpień pachniał słońcem, zbożami, rumiankiem, jarzębiną i wrzosami. O zmierzchu latały motyle i świetliki. W nocy wygodnie było siąść na gęstej trawie i posłuchać świerszczy a o poranku pobiegać na bosaka rozkoszując się chłodnymi kropelkami rosy.  

Dookoła drewnianej, odnowionej stodoły biegały dzieci. Wypuszczały latawce, bawiły się w chowanego, śmiały się i tańczyły. Sielski spokój, rustykalny klimat, dosłownie jak z bajki.

A na środku tego magicznego ogrodu, pośród świec i kwiatów tańczyła dwójka zakochanych. 

On i Ona. 




Pow - Rose 


Ciepło dotyku obejmującego mnie mężczyzny kontrastowało z wiatrem dochodzącym z otwartego okna, na którego powiewały trzepoczące firanki. Firanki niczym długi welon...

Mój welon. Przyczepiony do kwiecistego, kolorowego wianka...

A ja tańczyłam z Nim...

Wirowałam w takt znanej nam melodii granej przez pianistę. Spod jego palców muzyka ulatywały rytmiczne, spokojne a delikatne dźwięki idealnie zapewniały tę podniosłą, wyjątkową nastrojowość. Tańczyłam po dębowym parkiecie stawiając lekko stopy na palcach i starając się nie przydeptać swojej białej, ślubnej sukni.

Prawą dłoń uniosłam w górę, a drugą położyłam na marynarce czarnowłosego mężczyzny. Lekkość zwiewnej koronki plątał się między moimi nogami, a przy obrotach dół sukni falował tworząc kształt rozłożystego kielicha.

Muzyka niosła nas sama, zupełnie naturalnie.

Moja osoba odbijała się w kobaltowych tęczówkach, spoglądających na mnie z fascynacją. Gdy zamrugał, mój kącik ust niekontrolowanie się uniósł. Mogłabym z Nim przetańczyć całą noc i całe życie.

Nagle z góry opadło kilka płatków białych róż. Ktoś rozpuścił je z antresoli, jak konfetti. O tej porze roku róże zachwycały wielobarwnością, ale dziś królowała biel. Białe róże to symbol szczęśliwej miłości, wierności i oddania.

Silne dłonie oplotły mnie pewnie w talii unosząc wysoko a ja zamknęłam oczy, rozkoszując się smaganym po policzku przyjemnym dreszczem i osiadających na włosach płatkach kwiatów fruwających wokół nas.

Rozniosły się brawa i wiwaty na naszą cześć. Było pięknie. Było cudownie. Mogłam się nazwać najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.

Wtedy poczułam przy swojej skroni czyjeś ciepłe, dobrze znane usta. Przymknęłam powieki zagryzając dolną wargę. Oparłam się o jego policzek.

Sekundę potem usłyszałam przy swoim uchu:

- Nigdy cię nie opuszczę. 



Narrator 



Koc obsunął się z tułowia brązowowłosej dziewczyny i upadł na podłogę, a ta budząc się, otworzyła powoli oczy.

Od razu zauważyła, że znajduje się w innym, nieznanym pokoju. Ściany tutaj pokrywał kolor wypranego różu, a meble były tak dopasowane kolorystycznie do zasłon i szerokiego dywanu, że Rose natychmiast skojarzyła, że to iście damska sypialnia. Przetarła zmęczone powieki i poprawiła burzę niesfornych sprężyn tym samym kierując wzrok na krzątającą się po pomieszczeniu osobę.

- Dzień dobry, Hanno - odezwała się zdziwiona, że owy zachrypnięty i słaby głos wydobył się właśnie z jej gardła.

Zoe spojrzała na nią przelotnie nie przestając segregować ubrań. Składała je w kostkę na tapczanie a następnie pakowała do leżącej nieopodal skórzanej walizki.

- Dobry - zaburczała.

Rose wcale nie zamierzała wstawać i rozpoczynać dnia. Pragnęła wrócić do pościeli i powtórnie przeżyć ten realistyczny sen...

Wesele. Taniec. Muzyka. Biała sukienka. A ona była panią Młodą. I tańczyła z czarnowłosym mężczyzną. Tańczyła z Leviem.

Jeszcze raz przywołała w głowie tę baśniową scenę, gdy wirują razem na parkiecie pośród różanego ogrodu a welon oplata ich dwójkę, dokładnie tak, jak firanki podczas ich wczorajszego pocałunku.

Poczuła w podbrzuszu przyjemne mrowienia i z jej ust wyrwał się śmiech. Zakryła usta ręką, lecz nie uszło to uwadze Hanny.

- Masz w kuchni pozostawione śniadanie.

- Och, dziękuję bardzo - uradowała się Rose. Chrząknęła kilka razy, aby pozbyć się suchości i stwierdziła, że chyba najwyższy czas wyjść coś zjeść.

- Która godzina? - spytała przy drzwiach.

- Tam wisi zegar - zbyła ją siostra Hanji.

Na ścianie za łóżkiem pomiędzy zasłoną a starym regałem wisiał zegar z kukułką wskazujący dokładnie godzinę 9 rano. Czas pędził, nie przestawał ani na moment. Ani na cenną sekundę. Dla młodej dziewczyny przypomnienie sobie i wyliczenie dokładnie zajęć wczorajszego dnia sprawiło trudność. Przecież bardzo dużo się działo. O wiele za dużo... W dodatku wachlarz emocji których doznała w przeciągu minionej doby doprowadził ją do jeszcze większej dezorientacji. Nie była w stanie określić, jaki jest dziś dzień tygodnia. Niedziela czy poniedziałek?

Operacja Marco. Szpital. Spacer z Kapitanem. Czuwanie przy kominku. Prawdopodobnie trzymał ją, gdy spała. Pamiętała, że zdejmowała mu krawat. Pamiętała, jak wtedy na nią patrzył a stalowość tęczówek współgrała z ogniem z kominka. Kolejny raz był tak blisko. Otucha dla jej błądzących myśli. Złych myśli. Całą sobotę spędziła z przyjaciółmi, którzy ukrywali przed nią Christiana, tego chłopaka z korpusu żandarmerii. Nie wspominali jej o nim wcześniej, ponieważ wiedzieli, że się zdenerwuje. Ale najbardziej zdenerwowały ją Ymir i Sasha... 

Zrobiły z niej przysłowiową idiotkę. Poczuła się, jak jedna z tych osobniczek, które na początku dołączenia do korpusu uwodziły dowódców dla własnych korzyści. Miała wrażenie, że to co ona czuje do Kapitana jest nikłe, nieprawdziwe, fałszywe. Jakby wcale nie mogła kochać kogoś wyższego rangą. Po części miłość ta była zakazana, niebezpieczna, co wiadome. Ale czy to znaczy, że dwie osoby mające się ku sobie powinny zdusić w sobie te uczucia i nie dać sobie szansy? 

Jeśli on jest ogniem, a ona podpałką, żar nigdy nie ustanie.   

Od momentu przebudzenia Rose ani trochę nie interesowało swoje położenie. Znajdowała się jakby w głębokim stanie wewnętrznej poezji. Przyćmiewał ją obraz wyimaginowanego snu, wręcz czuła to ciepło obejmującego ją wybranka. We śnie była jego żoną. A on jej mężem. Pokręcone, zwłaszcza że nigdy nie miała okazji uczestniczyć w przyjęciu weselnym. Nigdy nie widziała prawdziwej bieli sukni ślubnej. Welonu. Kwiatów we włosach. Nawet nigdy nie tańczyła. A najlepsze - nie miała nic przeciwko wytworzonemu przez wyobraźnię łączącego ich małżeństwa... A przynajmniej w tym momencie. Bo sądząc po zachowaniu młodej niesfornej kadetki i jej nastrojach, wieczorem będzie sobie wyrywać włosy z głowy i wyklinać zwiadowczego, czarnowłosego niskiego człowieczka... Sen był tylko niespełnionym urojeniem, bańką mydlaną, lecz wczoraj całowali się naprawdę. To, co miało miejsce między nimi  rzeczywiście się wydarzyło. 

Dwudziestolatka nie zauważyła także panującej za oknem śnieżycy i unoszących się gęstych płatków osadzających się na szybach. 

Siostra Hanji łypała na nią zniecierpliwionym wzrokiem. Od samego poranka nie potrafiła sobie znaleźć miejsca i tylko podłapywała dodatkowe zajęcia mające na celu pochłonięcie i zapomnienie o problemach.  Jeśli można założyć, że Hannę w ogóle dręczyły jakiekolwiek problemy...

Miała na sobie ciemny sweter i czarną długą spódnicę. Do tego okulary i spięte w kok włosy. Mogła kojarzyć się z kobietą nauk, nauczycielką wykładającą na uczelni,  tylko brakowało jej w dłoniach pióra i podręcznika. We włosach tkwiła jakaś spinka. Rodzina Zoe chyba już tak miała - kobiety lubiły ładnie wyglądać. Tak jak Hanji wielbi się w kolorowych koszulach z cekinami, błyszczącymi wstawkami czy guzikami, tak Hanna na co dzień pokazywała się w długich spódnicach podkreślających jej wąską talię i wypukłe pośladki. Dziś jednak postawiła na stonowany, ponury strój. Na prośbę swojej siostry, starała się zachowywać cicho aby pozwolić odespać Rose zarwaną noc. Tak czy siak, zwykły obserwator gdyby przebywał z dziewczynami w tejże różowej sypialni, wysnułby wniosek, iż Hannę wyraźnie coś gryzło...

- Czy coś się stało? - zaniepokoiła się Rose, dostrzegając w Hannie nerwowe ruchy.

- Oprócz tego, że wywołaliście wczoraj pożar, to nic.

Ton kobiety wybrzmiał dwuznacznie. Drwiąco.

Rose rozdziawiła usta. Dotarło do niej, co działo się później... Rozwalona kanapa, spalone zasłony, osmolone biurko i podłoga. Podnieśli na nogi pół posterunku. Na szczęście udało się zgasić trawiące płomienie ale pokój nie nadawał się już do zamieszkania. Rose poszła więc spać do pokoju Hanny i Hanji a Levi wyprowadził się gdzieś na koniec korytarza. 

Momentalnie zaczerwieniła się na myśl, do czego wczoraj doprowadzili, ale nie żałowała niczego. Poczuła motyle w brzuchu i szybsze bicie serca. Odgarnęła włosy z rozgrzanego czoła. Za to mina Zoe wskazywała na odwrotną emocję...

Korciło ją by dalej drążyć temat i dowiedzieć się dokładnie, co ją trapi, ale po kilku sekundach zrezygnowała. Zaburczało jej w brzuchu, a przy schylaniu się by ubrać buty, jej głowę opanował silny, tępy ból, jakby dwie obce silne dłonie ścisnęły jej czaszkę. Efekt przepicia alkoholem...Nieznośny kac.

Kiedy ostatni raz jadła? Możliwe że fizyczne pogorszenie samopoczucia było spowodowane zmniejszonym apetytem. Wczoraj skubnęła jakichś marnych tostów odgrzanych przez nowych znajomych Jeana i chyba to wszystko.

Potrząsnęła głową dotykając włosów by nie sterczały jej jak co ranek i wyszła do kuchni słysząc stamtąd już jakieś podniesione głosy. 


*** 


Sprzeczne, mieszane uczucie, gdy człowieka ciągnie do kogoś, kto całkowicie odbiega od wyidealizowanych upodobań. Nigdy nie wiadomo, kogo spotkasz na swojej drodze. Nie zastanawiasz się, czy twój wróg albo pierwsza lepsza obca napotkana osoba stanie się kimś najważniejszym w twoim życiu. Można mówić o ideałach, zamykać w klamrach własne przekonania i poglądy, ale gdy zaczyna się czuć sercem... Rozum głupieje.

Nawet jeśli chodzi o gusta typowo płaskie jak wygląd zewnętrzny człowieka, Ackerman wcale nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Znaczy się... do września ubiegłego roku.

Kobieta Levia, z którą rzekomo miał dziecko była bardzo do niego podobna fizycznie. Czarne włosy. Blada cera. Wysportowana sylwetka. Rose natomiast zwykle przyozdabiał róż. Najbardziej różowe miała usta. Gdy się śmiała, w kącikach pojawiały się zmarszczki. Jej mimika była na tyle żywa, że często można było czytać jej emocje jak z książki.

Nie każdemu mogły się podobać lekkie piegi na nosie, burza kasztanowych włosów których nie sposób było okiełznać albo szerokie biodra. W każdym razie - niczym szczególnym się nie wyróżniała, a jej uroda była przeciętnie pospolita i odmienna od kontrastującej byłej partnerki Ackermana. 

Nieoczekiwanie przy ich pierwszym spotkaniu zdążyło zakiełkować coś zupełnie niewidocznego, lecz wyczuwalnego - on uratował jej życie chroniąc przed upadkiem, zaś ona w następstwie dotrzymywała jego sekretów w tajemnicy, tym samym stając się ich wierną powierniczką i... właśnie kimś więcej. Kimś wyjątkowym.

 Lecz dlaczego to uczucie wypełniło akurat tak dwie odmienne dusze?

Gdy Levi pierwszy raz ujrzał dziewczynę w mundurze, nie należąca jeszcze do żadnej dywizji pomyślał, że to ktoś pokroju odważnej, utalentowanej wojowniczki, która w pocie czoła, może nieco mało rozważnie, próbowała z poświęceniem zabić dwójkę tytanów nadciągających na Erena, Mikasę i Armina. Ilekroć wracał pamięcią do tego zdarzenia, w jego przeświadczeniu śmierć dziewczyny okryta byłaby mianem honoru. Przecież oddała życie za przyjaciół. On zjawił się praktycznie w ostatnim momencie. A po miesiącach przekonał się, że pomimo walecznego serca, nie jest zdolna do zabijania olbrzymich stworzeń. Wciąż widział w niej potencjał, jednak przenigdy nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby puścił ją na ekspedycje poza obręb Murów. Kiedy Rose trafiła do więzienia za niesłuszne oskarżenie ukrywania się pod postacią tytana, Levi przyglądał jej się gdy leżała nieprzytomnie wewnątrz celi, spętana kajdankami. Eren wywołał rewolucję ludzkości, ale ta dziewczyna po prostu mu nie pasowała na tytankę. Dokładnie wyrył w pamięci moment kiedy ocknęła się i wpatrywała w jego postać dużymi, błyszczącymi i pełnymi lęku oczami. Rozpiął jej kajdanki zwracając jej wolność. Taki dostał rozkaz. Miał okazję z bliska przyjrzeć się mizernej i słabej dziewczynie zastanawiając się, czy słusznie ją wtedy ratował... A kiedy pojawiła się w jego korpusie, bardzo dobrze pamiętał tę twarz. Tytanka...  

Ackermana więziły własne standardy. Własna narzucona sobie maska. Konwencja. Wreszcie odważył się wychylić spod skorupy i dopuścić kogoś do siebie. Po latach. Po przejściach. Po próbach zduszenia emocji. Emocji? Raczej wszelkiej wrażliwości i sumienia. Hanji często nadawała na niego do Erwina: "Levi jest jak maszyna. Pracuje dopóki nie padnie. Masochista. W ogóle o siebie nie dba. Boję się o jego zdrowie, boję się, że pewnego dnia będzie za późno... "

 Wracając do różnic i łączących podobieństw.

Jak wszystkim otaczającym się w gronie Ackermana ludziom wiadomo, cenił on porządek i schludność. A ponieważ Rose zawsze swoje obowiązki wykonywała z zaangażowaniem i jak najlepiej, nigdy nie dostała opieprzu za uświnienie wycieraczek, niewyprasowane mundury czy brudne oficerki. Bo o nie dbała. Z rzeczy osobistych, które dziewczyna posiadała i które trwały przy niej odkąd Shinganshina zniknęła z powierzchni ziemi - był nóż, jedna para butów i jeden komplet bielizny. Wszelkie inne ubrania wymieniła na nowsze, bo Hanji nie mogła zdzierżyć tych szarych, starych sukienek. W domu pomagała mamie, robiła pranie, zmywała okna i podłogi, zajmowała się rodzeństwem. Była opiekunką, sprzątaczką i gospodynią. Szanowała przedmioty, doceniała zapewnione jej warunki i bardzo uważała na przydzielony rynsztunek. Można powiedzieć - dla pedanckiego Ackermana taka osoba u jego boku to niemal spełnienie marzeń.

Na co jeszcze można zwrócić uwagę? Na łączącą ich przeszłość. Oboje byli sierotami.

Żadne z nich nigdy nie poczuło prawdziwej ojcowskiej miłości, troski. Z tego względu, a może i z charakteru pracy jaką wykonywał Levi - nie potrafił w pełni przyznać się do roli rodzica.

Choć ta pierwsza strona braku prawdziwej, szczęśliwej rodziny nieświadomie zbliżała ich do siebie, tak różnica wieku, sposób wychowania, ekspresja i ukazywanie na zewnątrz emocji powodowała między nimi zgrzyty. Pytanie, co dla nich jest najważniejsze? Czy zdołają patrzeć w jednym, tym samym kierunku? 

Pocałunek był dla Levia najsilniejszym przeżyciem jakiego ostatnio doświadczył, ponieważ nie musiał się z nim kryć. Kontrolować. Jedynie działać, jak nakazywało mu serce.  Pochłonął tym uczuciem całą dziewczynę, która również się poddała i gdyby nie stary, rozwalony mebel psujący całą tę romantyczną opowieść, kto wie, do czego by się jeszcze posunęli. Ogień świec w połączeniu z chłodnym nocnym powietrzem tworzył bitwę żywiołów. Obydwoje byli zaklęci, we własnym świecie.

Trzeba tylko zaznaczyć, że Levi bał się tej uśpionej emocji. Jednocześnie pragnął i tłumił w sobie odruchy. Rose... Już nie była tylko głupią, niezdarną kadetką i najsłabszym ogniwem w korpusie. Tak samo jak dla Leonne, Kapitan już dawno przestał być dupkiem. Rozumiała ujawniającą się z dnia na dzień wrażliwość i sposób bycia. Na początku uważała go przecież za aroganta, "postrach korpusu" i zastanawiała się, jak ludzie z nim wytrzymują. Całe środowisko żołnierzy wydawało jej się bezduszne i sztywne. Dopóki nie przekonała się, dlaczego... Śmierć wzmaga w ludziach chęć życia. Śmierć to codzienność, a życie to rzadkość. Stąd brak par, małżeństw, rodzin, dzieci... 

Rocznik Rose był chyba pierwszym pokoleniem od dawna, w którym nastąpiła zmiana. Przykłady: Christa i Marco. Potem Ymir. Generał Erwin i "ta ładna pani w kręconych włosach" - jak określała ją Rose - Miel Aracebeli. Kobieta sukcesu. Kobieta, której pragną mężczyźni a ona jest świadoma swojej atrakcyjności i pewności siebie.

 Rose przy niej to gdakająca kaczka w dodatku w oskubanych zmierzwionych włosach, niska, z nie określonym kolorem oczu, okrągłymi rumieńcami i o małej trójkątnej twarzy. Nie umiała chodzić bez patrzenia pod nogi, bo przez bujanie w obłokach i nie ogarniętość zaraz podłoga na nią wpadała. I taka ofiara losu zajmuje miejsce w korpusie zwiadowczym?

Conny nie nadawał się na żołnierza. Marco został poważnie ranny. Oddział specjalny pod dowództwem najsilniejszego żołnierza ostatnich czasów nie przeżył starcia z tytanem. Ilu ludzi decyduje się na związek? Miłość to tylko cierpienie...

Właśnie dlatego Levi nie chciał tego ponownie przeżywać. Żałoby. Samotności. Nie chciał osierocać kolejnych niewinnych istot. Ani sprawiać bólu swojej drugiej połowie...

Romans z Rose nie przeszedłby bez echa. Najsilniejszy Kapitan Zwiadowców i dwudziestoletnia kadetka, o której nikt nigdy nie słyszał, i która poza strzelaniem z łuku i w miarę zadowalającym posługiwaniem sprzętu, nie ma nic innego do zaoferowania. Niezbyt pochlebne... 

Szeptano by z niesmakiem, dziewczyna umawia się ze starszym mężczyzną żeby zdobyć wyższą posadę albo że Ackerman chciał sobie przelecieć młodą rekrutkę a ona została jego - żeby nie używać nieprzyzwoitych słów - towarzyską odskocznią, niezobowiązującym układem z którego oboje czerpali by korzyści. Należy brać pod uwagę szereg różnych, często nieprzychylnych opinii, docinków czy nawet służbowych konsekwencji. Ludzka natura bywa podła. Związek napotkałby przeciwności, wzbudził wzburzenie, kontrowersje..

To piękne a zarazem dramatyczne, kiedy świat opanowują krwiożercze potwory, kiedy życie ludzkości wywraca się do góry nogami a wśród tego całego brutalizmu i walki o przetrwanie dwójka ludzi postanawia być razem. No, ale może się tak jeszcze nie zapędzajmy...

Levi sam miał problem z określeniem ich relacji. A może nie chciał tego nazywać? Zauroczenie? Zakochanie? Pożądanie? Chęć bliskości? W końcu nie młodnieje, a z wiekiem człowiek staje się coraz bardziej samotny...

Pocałunek utwierdził go w podejrzeniach: Leonne podziela jego uczucia. Chce tego tak samo, jak on. Rodzaj lekkości, który odczuł nie szedł jednak w parze z kłującym, nawołującym głosem rozsądku, tak zwaną... Wątpliwością.

Levi od dawna był zainteresowany Rose. Lubił się z nią droczyć, lubił przyprawiać o zawstydzenie, jak choćby przez pacnięcie jej batem czy przebieranie się przy otwartych drzwiach. On po prostu miał zdziwaczałe i specyficzne poczucie humoru. Z każdą osobą inaczej żartował. Podobało mu się, jak Rose na niego reaguje, zwracał uwagę na jej oczy, rumieńce, zaciskanie ust. Nie wiedział dlaczego tak się przy niej zachowuje, ale Rose po prostu sama mu się nawijała. Ciągle się na nią nadziewał .Sam łapał się na spoglądaniu na nią ukradkiem, mimowolnie kierował wzrok ilekroć pojawia się w jego zasięgu. Z początku było to irytujące, więc wyzywał ją w myślach od tytanek i gówniar, lecz później...Rose stała się dla niego kimś, o kogo chciał się troszczyć. Ostatnio stale przesiadywała w jego głowie.

Pamiętał październik i listopad, kiedy budzili się o podobnych porach, wychodzili na plac treningowy i ćwiczyli na zewnątrz, udając, że wcale się nie znają. Mijając się na korytarzu Levi cały czas miał wrażenie, że ona specjalnie za nim chodzi jak jakiś szpieg...

 Taak... Dwa lata temu w korpusie panoszyła się adoratorka, której celem było uwieść pana Kapitana. Oczywiście wcześniej została wyrzucona, nim w ogóle do niego się zbliżyła..

Tego dnia temperatura dochodziła do minus dziesięciu stopni. Wioska przemieniła się w białą krainę śniegu. Sypało gęsto grubymi płatami, do okien przywarł szron, a piece w kamienicy wydzielały ten charakterystyczny zapach palonego drewna. Praktycznie żaden żołnierz nie był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Dodatkowe koszty ogrzewania, wzmożone zapotrzebowanie na cieplejsze ubrania, buty, ochronę dla zwierząt, trudno dostępne pożywienie no i to wkurwiajace błoto...

Levi był już na nogach i sączył z filiżanki już drugą dzisiaj czarną herbatę. Czegoś mu w niej brakowało a mianowicie cytryny, jednak kto z żandarmów miałby cytrynę? Nie chciał się rządzić, panoszyć po nie swojej kuchni i grzebać po szafkach. Trzymał naczynko w charakterystyczny dla siebie sposób układając palce w odpowiedniej odległości, by nie oparzyć się od parującego naparu. Towarzystwa dotrzymywała mu Hanji, z czego zwiadowca nie do końca był uszczęśliwiony, jednak większego wyboru nie miał... Sprawiał wrażenie, jakby wstał lewą nogą a jego nastrój był mocno chybotliwy. Wiadomo dlaczego...

A już w ogóle chybotał się, kiedy Hanji otwierała buzię i wypowiadała to jedno szczególne imię na literę R...

Chwyciwszy ze stołu nóż do masła wsadził sobie między gips, drapiąc się nim po ręce.

Hanji spojrzała na niego krzywo ale potem zachichotała, mrużąc oczy uwidaczniając troskę.

- Kiedy ściągają ci to cholerstwo?

- Mam nadzieję, że pod koniec tego tygodnia - burknął Levi.

Oczywiście swoją bliznę bezpiecznie ukrył pod gazikiem opatrunkowym. Był skłonny pokazać się światu dopiero w momencie większego zabliźniania się rany.

- Hmmm a pamiętasz też o urodzinach Rosie? 29 stycznia, też pod koniec tygodnia.

Zapiekło go podniebienie wziąwszy zbyt duży łyk gorącej herbaty. Skwasił swoją minę, próbując ochłodzić sobie język. Hanji stała tuż za nim i podparła się pod boki.

- Litości, czy ja o wszystkim muszę pamiętać sama?!

- Pamiętałem - oburzył się mężczyzna.

- O czym?

Do pomieszczenia wparowała Rose. 

Jeszcze wczoraj po rozmowie z Erwinem, obraz wytworzony w głowie niskiego zwiadowcy, ta perspektywa zmiany życia, nawyków, dyktowanych... Związkiem? Czy jak to nazwać? - napawała jego serce ciepłem. Teraz, gdy to zdecydowanie za młode dziewczę w przy długiej piżamie i nieuczesanych lokach weszło do kuchni i spojrzało mu w oczy - poczuł żal i aż musiał opuścić wzrok. W dodatku Hanji nagle niczym dziki zwierz przyczaiła się i zaczela gapić się to na na nią i na niego poprawiając okulary aby nie przegapić choćby najmniejszego gestu z ich strony. Z tego wszystkiego aż wystawiła koniuszek języka, śliniąc się jak dziecko na widok lizaka.

W Levia nagle wezbrała silna potrzeba opuszczenia tego pomieszczenia. Nie da rady tego udźwignąć. Ta bezbronna, mizerna i piękna istota nie może należeć do niego. Nie może się wpakować emocjonalnie w kolejną relację. Zresztą, Ackerman i związek? Już raz odtrącił Petrę... Lecz do niej nigdy nic nie czuł. Inaczej z Rose. Rose, której wcale nie powinno być w tym cholernym korpusie. Erwin mu to mówił. Oluo mu to mówił... Rozsądek i sumienie biły na alarm.

"Co ona może we mnie widzieć? Co sprawia, że musieliśmy na siebie trafić? Dlaczego perfidnie los połączył dwie przeciwstawne osobowości? " Huczało mu w głowie.

Już raz przeżył miłość. Przeżył to piękne uczucie, które zniszczyło go i osłabiło.

Rose zasługiwała na kogoś, kto nie pakuje się tytanom do gardeł. Kogoś, kto będzie przy niej zawsze i znosił trudy codzienności.

Do tego kwestia wojska. Choć dziewczyna osiągnęła pełnoletność a on tylko w połowie był jej przełożonym - czy był gotów otwarcie związać się z kobietą? I choć w środku coś mu mówiło, że nikt nie ma prawa mieszać się w jego życie prywatne to wiedział, że to nie bedzie wcale takie proste...

Rose oparła się o blat lustrując znajdujących się w kuchni ludzi i czekając na odpowiedź.

- O twoim śniadaniu, rzecz jasna! Zrobiliśmy je dla ciebie, dam ci sztućce, czekaj. - Hange otworzyła górną szafkę i wyciągnęła talerz z jajecznicą oraz szklankę wody. - Smacznego.

- Hm, dzięki.

Sunąc po podłodze niczym biała dama, omiotla spojrzeniem siedzącego przy stole Ackermana zastanawiając się, dlaczego ten gapi się na swoje stopy. Dlaczego nie odezwał się do niej? Dlaczego na nią nie patrzył?

Ścisnęło ją w brzuchu. Miała nadzieje że on... Nie żałuje tego. A jednak...

Jakby czytając jej w myślach, czarnowłosy poderwał się z siedzenia i z filiżanką w ręku po prostu wyszedł. Zrobiła się cisza pośród której tylko dziewczyny w pomieszczeniu usłyszały kroki po schodach a potem zatrzaskiwanie drzwi. 

Apetycznie wyglądająca jajecznica nie kusiła już swoim zapachem. Zawiedziona dziewczyna chwyciła więc za szklankę i wypiła całą zawartość wody po czym wbiła widelec w kawałek jedzenia, kosztując przyrządzonego śniadania, lecz nie poczuła smaku a za to wielką kule niepokoju w gardle i ledwo zdołała przełknąć nabrany kęs.

Hanji odsunęła krzesło i usiadła na wprost dziewczyny.

- I jak, smakuje?

- Hmm, tak - odparła z pełną buzią.

- Noo... - kobieta westchnęła. - Mam sama sobie dopowiedzieć, coście wczoraj odwalili na tej kanapie, czy sama mi opowiesz?

- Zdaje się, że chyba nie ma o czym - mruknęła Rose.

- Ehh... Tak trudno od was wyciągnąć cokolwiek! Normalnie ukatrupię! W porządku, nie musicie mi się z niczym tłumaczyć, słowo daję, już ani razu nie wpieprzę się w wasze sprawy... - założyła ręce na piersi, prychając teatralnie.

Rose wywróciła oczy do nieba i dotknęła skroni, by zastanowić się choć sekundę, czy powinna jej się zwierzyć. Ze zdziwieniem sobie uświadomiła, że w zasadzie jest jej wszystko jedno...

- Tylko się pocałowaliśmy...

Hanji wykonała bliżej nieokreślony dziki ruch ręką, jakby wprawiła połowę swojego ciała w ekscentryczny taniec a grymas radości rozjaśnił jej twarz. Z boku wyglądało to jakby ktoś rzucił jej pod nogi tytana gotowego do jej ulubionych eksperymentów. Albo... całe stadko małych tytanków.

- Tylko?! - opluła ceratę. - Oooo teraz to ja chcę wiedzieć WSZYSTKO!

Z pewnością było słychać ją już nie tylko w kuchni ale i na klatce schodowej.

- To może zapytaj tego pana, który wyszedł - odpowiedziała Rose mając na myśli oczywiście Levia.

- Już pytałam ale znasz go przecież, on bez alkoholu nic nie wypapla... Znaczy, to bardzo dobrze, że już nie pije, ale przez to ciągnięcie go za język to jeszcze większe wyzwanie niż...

- Hanji - przerwała jej słowotok dziewczyna. - Byłaś kiedyś zakochana?

Kobieta w okularach zastygła w bezruchu nie spodziewając się tak nagłego pytania. Lecz zamiast odpowiedzieć, chwyciła Rose za twarzyczkę niczym małe dziecko nachylając się przez całą szerokość stołu przy czym pociągała za sobą zrolowaną ceratę. 

- A jak cię kiedyś pytałam, czy się w nim bujasz, to kręciłaś główką. Moja mała... Zakochanie, wielka miłość... Ja tak sądziłam, że coś tutaj między wami... - uniosła prawy kącik ust co sprawiło że przez chwilę wyglądała jak szczerzący się tytan.

Zachichotała powracając na swoje miejsce i zaczęła bawić się kubkiem nie mogąc opanować drżenia ciała.

- Nie złość się. Ja przeżywam każdy romans który ma tutaj miejsce. I tak bardzo się cieszę, gdy widzę te maślane oczka Levia czasami... No, aż mi serducho płonie! A jak jego musi płonąć! Ohh...

Żołądek dziewczyny niepokojąco zaburczał, więc skurczyła się i zasłoniła brzuch. To chyba z nerwów.

- Ah aż mnie skręca, no weź powiedz coś więcej! Ja chcę szczegóły! JA CHCĘ TO POCZUĆ!! - kobieta przestała nad sobą panować.

- Proszę cię, możemy o tym porozmawiać kiedy indziej?

- Dobrze, dobrze! Ja poczekam aż oboje wreszcie się otworzycie i co nieco mi zdradzicie -pozostawała nadal w entuzjastycznym nastroju. - Chodź, już nie jedz tej jajecznicy bo zimna to niezdrowa. Pomożemy ci się spakować! 

Łapiąc kreconowłosą za rękę i odsuwając krzesło, by wstała, zaprowadziła ją do pokoju. Rose poddawała się jej "nakazom" bez mrugnięcia, dobrze wiedząc, że skoro zwiadowcy się pakują, znaczy to że czeka ich przetransportowanie dobytku do remontowanej siedziby - Nowej Kwatery Głównej Zwiadowców. A to idealna sposobność aby zająć czymś głowę...

Kiedy zegar wybił godzinę 11 a siostry Zoe uporały się z pakowaniem i szykowaniem walizek i toreb w których, de facto nie było zbyt wiele, Rose poszła się umyć. Podczas ewakuacji przynajmniej połowa dobytku, w tym oczywiście odzieży nie została zabrana. Przez te ostatnie tygodnie spędzone w siedzibie żandarmów kobiety albo musiały się wymieniać ubraniami albo regularnie je prać.

 Korzystając z wolnej łazienki, brązowowłosa zamknęła się od środka i rozebrała się. Sylwetka dziewczyny zdecydowanie zeszczuplała. Jej brzuch nieco wklęsł, obojczyki na ramionach uwydatniły się a delikatne, ledwo widoczne piegi zdobiły jej blada twarz, która nawet sama dziewczyna dostrzegła, że zrobiła się bardziej trójkątna.

Stres. Nic więc dziwnego, że mniej jadła. Wiele czynników wywoływało w niej te negatywne emocje. Denerwowała się na zapas. Wszystkim i wszystkimi A teraz jeszcze ta sytuacja z Leviem, skutecznie wymigujacy się od rozmowy z dziewczyną, którą jeszcze wczoraj zamykał w swoich ramionach... 

Nalała do misy trochę wody, co by jej nie marnować na swoje ciało po czym opłukała się mocząc również włosy. Czy ktoś wiedział, ze Rose sama potrafiła stworzyć waniliowy olejek? Mama nauczyła ją kiedyś tworzyć. Teraz jednak brakowało jej sił aby się tym zająć.

Wykonywała powolne i dokładne ruchy, umyła włosy nawilżając je jakimś mydłem leżącym obok damskich przyborów. Rozczesała loki palcami i ponownie wyłożyła się w misce mając nadzieję, że chociaż trochę uspokoi zszargany umysł. Niestety, zamknąwszy oczy ktoś mocno zapukał do drzwi.

- Zajęte - wyjąkała Rose, podrygując się.

Usłyszała pod drzwiami jakieś szeptanie a kilka minut później ponownie ktoś zaczął walić w drewniane drzwi.

- Za pięć minut zaczynam zmianę, wynocha z tej łazienki, kurwa! Ile można siedzieć?! 

Rose starała się nie przeklinać ale w tym momencie zbluzgała pod nosem dobijające się babsko. Nie lubiła wywoływać awantur, kłótni, w ogóle bała się cokolwiek odpyskować, dlatego potulnie podniosła się z misy pełnej mydlin, ogarnęła się i ubrała w czyste, cywilne ubrania które przygotowała dla niej Hanji.

Można powiedzieć, że kąpiel nieco ją ocudziła, pozbyła się natrętnego pulsowania z tyłu czaszki i nieprzyjemnego stanu osowienia. Minęła w drzwiach nieznaną jej kobietę patrzącą na nią morderczym wzrokiem i prędko, ze zgarbionymi plecami stanęła pod ścianą aby nie blokować przejścia. Odetchnęła i wyszła na korytarz z ręcznikiem na ramionach, aby dać spokojnie wyschnąć swoim włosom kiedy mignęła przed nią niska postać Kapitana. Rose nieśmiało zatrzymała na nim swoje spojrzenie, mimowolnie ściskając za swoimi plecami palce w nerwowym geście.

Mężczyzna był ubrany w gruby czarny sweter z kołnierzem i również czarne spodnie, zimowe, takie w jakich chodziła większość zwiadowców. Domyśliła się, że szykuje się już do drogi.

Jego niezachwiana obojętność bijąca z jego twarzy ponownie rozdrażniła Rose. Gapiła się na niego, próbując mentalnie ściągnąć na siebie jego wzrok i dopiero po paru sekundach zauważyła, że towarzyszy mu dwójka innych zwiadowców, w tym Miche Zacharius. Ackerman szedł po ich prawej stronie, najbliżej dziewczyny. Aby zwrócić jego uwagę Rose uniosła kąciki ust, rozjaśniając twarz delikatnym uśmiechem mając nadzieję że Kapitan jakkolwiek na to zareaguje ale on odwrócił całkowicie twarz, maszerując na przód. Może gdyby Rose nie skupiałaby się tak mocno na jego oczach, dostrzegłaby jakiś ruch dłonią, powstrzymujący ją od jakiejkolwiek ingerencji w ich stronę... Ona jednak tak bardzo liczyła na jego atencję, że desperacko wyrwało jej się:

- Levi? Levi, poczekaj...

Ku jej zaskoczeniu dwójka mężczyzn odwróciła się do niej, marszcząc brwi.

Zatrzymali się przy kolejnych drzwiach. 

Rose stała nadal przy futrynie, wyglądając jak pozostawiony na pastwę losu baranek.

- Nie mam czasu - uciął Ackerman szorstko, wciąż stojąc do niej plecami.

Pociągnął za sobą kompanów i odeszli, stukając wojskowymi butami o parkiet. Zaczęli kontynuować przerwaną rozmowę a brązowowłosa patrzyła za nimi, dopóki nie zniknęli całkowicie za rogiem. Wypuściła głośno powietrze z płuc. 

Co to miało znaczyć? 

Czyżby zapomniała, by w towarzystwie nie zwracać się do niego po imieniu? Głupia małolata... Co sobie mogli o niej pomyśleć ci zwiadowcy? W jakiej sytuacji postawiła Levia? W końcu nikt z nowicjuszy nie odważyłby się zlekceważyć rangę i odezwać się do swojego przełożonego po imieniu, jak do kolegi. Miche Zacharius szczerze się zdziwił postawą niskiego Kapitana, bowiem pierwszy raz był świadkiem wypowiedzianego nieoficjalnego zwrotu w jego kierunku. Normalnie ludzie salutowali na jego widok. Kłaniali się. A ta dziewczyna najzwyczajniej w świecie go zawołała po imieniu... 

Poczucie odtrącenia z faktu, że mężczyzna tak dotkliwie ją olał, wzbudziło w młodej kadetce ciążącą pustkę.  Czego ona miała się po nim spodziewać? Na dobrą sprawę jeszcze nic ich nie łączyło oprócz fizycznej bliskości. Mowa o czymś głębszym. Niewielu żołnierzy wiedziało, że Rose sypia w pokoju Ackermana. Nie pokazywali się razem publicznie. Zainteresowanie drugą osobą rozwijało się między nimi bardzo powoli choć z gwałtownymi emocjami. Bo Rose od początku wywoływała w nim naprzemiennie skrajne emocje...

Większość zwiadowców już targała za sobą toboły i walizki, więc ona również się za to zabrała. 

Wytarła na szybko włosy ręcznikiem nie przejmując się, że splatała je jeszcze bardziej i robi jej się przysłowiowa szopa. Miała gdzieś jak wygląda.

Po co się tak starać, skoro mężczyzna na którym jej zależy ma ją w dupie?

Zamknęła na klamrę skórzaną torbę i zarzuciła ją na ramię. Hanji i Hanna stały już przy schodach ale ciągle miały coś do załatwienia więc latały z góry na dół. Rose oparła się plecami o ścianę czekając na kobiety, a ludzie mijali ją w przejściu. Jakiś żandarm trącił ją barkiem. Postanowiła odsunąć się, by nikomu nie wadzić, dlatego zeszła na parter, do szatni. Gromadziło się tu kilkoro zwiadowców, których kojarzyła tylko z widzenia. Lecz oni zaraz wyszli na zewnątrz, wpuszczając do pomieszczenia mroźne powietrze.

 Rozglądając się po pomieszczeniu wstrząsnął nią dreszcz spowodowany ciągłym otwieraniem drzwi. Ubrała na siebie płaszcz jednocześnie wcale nie czując ciepła. Zatrzęsła się znowu.

Była smutna. Po prostu smutna. I upokorzona.

Nie było nikogo, komu mogłaby się teraz wygadać. Nie było nikogo, kto by ją przytulił i powiedział, że będzie dobrze. Przyjaciółka od serca mieszkała daleko, Ymir daleko, Marco w szpitalu, Jeanowi nawet nie odważyłaby się wspomnieć choć słówkiem o tym, co ją trapi...

Przysłoniły ją ostatnie wydarzenia, głównie te złe... Jej żywot miał coraz mniej sensu. Życie zaczynało ją męczyć. Ciągła walka z codziennymi problemami ją przerastały. Jako mała dziewczynka potrafiła zajmować się domostwem, dziećmi, robić zakupy, w późniejszym czasie kraść, o co nigdy by się nie posądzała... Będąc dorosła nie potrafi nic. Dawniej chyba była odważniejsza, niż teraz. Brak stabilności, rodziny... I prawdopodobnie ona sama nigdy jej nie założy. Jej egzystencja jest uzależniona od wypraw za mury, od rozkazów, decyzji, od siły wyższej, jaką byli tytani.

Wcześniejsze życie w Shinganshinie również wzmagało w niej samotność, ale wtedy przynajmniej miała się o kogo troszczyć. Teraz pozostaje jej tylko martwić się o samą siebie.

 Nawet jej ojciec nie wierzył, że ktoś taki dostał się do zwiadowców. Ojciec... Czy raczej człowiek który skazał Rose na życie w klatce. Wolałaby się nigdy nie urodzić.

Odkąd pierwszy raz ujrzała swojego prawdziwego ojca, bo przecież Tomi i Leah nie byli już jego dziećmi, poczuła obrzydzenie do swojej krwi. Do kryminalisty, od którego dzierży jego geny. Dlaczego opuścił matkę? Co sprawiło, że nie był w stanie zająć się nimi, jak normalna głowa rodziny? Dlaczego Rose musiała odziedziczyć po matce cholerną nadwrażliwość, łagodność a nie twardy charakter po ojcu, z którym żyłoby jej się łatwiej?

Jej rodzicielka skrzętnie ukrywała swoją brudną, haniebną robotę. Była słaba i chorobliwa a mimo to pragnęła zapewnić dzieciom radosne, niewinne dzieciństwo.

Może właśnie dlatego Rose pałała złością do Levia, zarzucając, że okłamuje Leslie? Ale co ta młoda dziewczyna może wiedzieć na temat rodzicielstwa... Levi również pochodził z Podziemi. Jak jej ojciec i matka. Choć Rose nie odkryła jeszcze tego sekretu. Wiele razy miała okazję go podpytać, gdzie są Podziemia, co to za miejsce, jak wygląda. Czuła, że to stamtąd wyniósł większość nawyków. Tam go wychowano i ukształtowano. Jak jej ojca. I może ten chłód, arogancja, bezwględność czyli ujmując jednym słowem - postawa skurczysyna to charakterystyczna cecha dla wszystkich ludzi, którzy wyszli z tego budzącego kontrowersję podziemnego miasta?

Rose zatęskniła za dawnym, ciepłym domem. Chciała przytulić siostrzyczkę, chciała wrócić do tego pamiętnego dnia w Shinganshinie i odwrócić bieg wydarzeń. Uratować ich. Trudno powiedzieć, która śmierć mogłaby być bardziej łaskawsza. Jedyna ukochana siostra opuściła ich, pochowała mentalnie, nie zdając sobie sprawy, ile czasu zmarnowała. Mogła zacząć wcześniej ich szukać. Wystarczyło przerwać szkolenie wojskowe i zacząć poszukiwania, a nie po czterech latach... Kiedy było już znacznie za późno. Zginęli rozstrzelani przez żandarmerię. Przez żołnierzy, których zadaniem jest bronić stolicy. Króla. Zamiast tego, siedzą w norach i piją. Gorzej niż stacjonarni. A ona musi tutaj mieszkać. Korzystać z ich pokoi, łóżek, kuchni...

Jeden z typków mierzył ją właśnie spojrzeniem. Rose przekręciła głowę, zasłaniając się włosami. Otarła z oka łzę. Nie chciała być słaba. Do cholery, nie jest wcale słaba...

- Na kogo panienka tak czeka? - zagadał do niej łysy, z blizną na czole.

- Na panią Hanji.

Zdecydowała się udzielić odpowiedzi tylko po to by się odczepił.

- A, nasza szefowa. Wszystko jasne. To trochę panienka poczeka. Może sobie tu usiądzie? - wskazał na krzesło stojące obok lady.

- Nie, dziękuję - odparła Rose ze zniecierpliwieniem.

Nie miała pojęcia czemu ów jegomoście nazwali Hange szefową ale mniemała, iż na pewno istnieje między nimi jakaś bliższa relacja. Nie zdarzyło się, aby nikt nigdy nie słyszał o duszy towarzystwa, szalonej Hanji Zoe. Znali ją wszyscy. 

 - Wchodzą ciągle te bałwany i nie zamykają drzwi - rozżalil się drugi żandarm nakładając na siebie kurtkę z naszywką emblematu konia z rogiem. - Tu cieplej, niech złotka podejdzie.

- Uhmm, postoje - sapnęła Rose dźwigając walizkę po czym zdecydowała pożegnać to nieprzyzwoite towarzystwo. Skierowała się w stronę wyjścia i to był błąd, gdyż łysy barczysty żandarm poderwał się z krzesła i odebrał od niej ciężar.

Rose zaprotestowała tłumacząc, że sama sobie poradzi, lecz ten nalegał. W dodatku nadciągał jego drugi kamrat, który przejął torbę i założył sobie na ramię. Natarczywość i niekomfortowa pozycja tych gości zaniepokoiła dziewczynę. Użyła siły, próbując wyszarpac swoją własność ale tamci z przesadną grzecznością śmiali jej się w twarz, nosząc się z zamiarem wzięcia dziewczynę pod rękę, pomimo protestów.  Akurat nikt tędy nie przechodził. Byli sami. Jej ciało, głos były głuche na ich zaborcze postępowanie. Błagała by przestali, bo ostatnim, co mogła zrobić to zawołać pomoc, ale gardło było ściśnięte. Była w stanie tylko cicho jąkać jakieś słowa, nie robiące na mężczyznach wrażenia. Zaciągnęli ją za wnękę, odgradzając ją od hollu i blokując ucieczkę. Trzymali ją mocno uważając to za iście dobry uczynek, bo przecież dziewczyna trzęsła się z zimna a oni tylko chcieli ją ogrzać i przy okazji podotykać jej ładnego i smukłego ciała. Jeden przytrzymał jej nadgarstki a drugi odsłonił jej ramiona rozbierając z płaszcza. Rose przylgnęła twarzą do ściany. Jej usta skrzywiły się. Czuła czyjeś ręce na swoich biodrach. Teraz jakikolwiek krzyk stał się niemożliwy. Ścisnęła powieki modląc się, aby ktoś przyszedł i odciągnął od niej dwójkę oprychów. Robiło jej się niedobrze. Po co schodziła na dół? Wyklinała się w myślach. 

Wybawiciel zjawił się nagle, odciągając napastników do tyłu za kurtki rzucając ich na ziemię. Rose opadła na kolana, oddychając ciężko. 

- Zostawcie ją.

Zdezorientowani mężczyźni obejrzeli się na osobę, ośmielającą im przeszkodzić w zabawie a gdy rozpoznali dobrze znaną sylwetkę, napieli z dumą muskuły. Łysy z blizną stanął na przeciwko niskiego czarnowłosego zwiadowcy gotowy do konfrontacji. 

Ackerman był konkretny. Nie zamierzał wdawać się w dyskusje.

- Powinienem już wcześniej naprostować twój krzywy ryj -  rzekł  i bez sekundy zawahania sprawną ręką wymierzył lewy sierpowy prosto w nos żandarma. 

- Skurwysyn... - wysyczał mężczyzna z blizną, łapiąc się za obolałą, zaczerwienioną cześć twarzy.

Drugi żandarm wypuścił torbę należącą do Rose i odsunął się na kilka metrów. 

- Pierdolona żandarmeria - Levi zabrał od wystraszonej dziewczyny bagaż,  po czym zwrócił się do niej: - Chodź.

Leonne podreptała za nim do wyjścia chwiejąc się na miękkich nogach. 

Na zewnątrz stało kilka powozów. Ludzie tłoczyli się a każdy próbował zająć swoje miejsce. Levi zatrzymał się i rozejrzał, a Rose prawie uderzyła w jego plecy. Ściskała przyciśnięta do piersi torbę czując przyspieszone bicie serca. Trzęsła się z poddenerwowania i zimna, a głowę cały czas trzymała spuszczoną w dół. Jej płaszcz nadal zwisał z jej ramion. Nie chciała go dotykać. 

-  Głupia, dlaczego nie wyciągnęłaś swojego noża? Wystarczyło kopnąć tego pokurwieńca w jaja, do cholery. 

Jego słowa wypowiedziane z jadem i pretensją wbiły się w jej serce jak sztylet. Uważał, że bez problemu mogła sobie dać radę sama. Już raz zdzieliła pięścią samego Kapitana. Co sprawiło, że Rose miała wewnętrzną blokadę i nie potrafiła zmusić się do własnej obrony? 

Pociągnęła tylko nosem nie zamierzając udzielać mu odpowiedzi. Na czubek jej głowy opadały płatki śniegu. 

- Chodź - powtórzył zwiadowca wzdychając z irytacją. 

Podszedł do powozu otwierając drzwiczki tuż przed Rose. Niestety, okazało się że miejsce tu jest zarezerwowane. Spróbował więc z kolejnym transportem ale tu również było zajęte. Członkowie korpusu zwiadowców nosili specjalnie zaprojektowane grube, ocieplane płaszcze w kolorach bordowych i granatowych. Wszędzie widział przepełnione tymi dwoma kolorami odzienia ludzi, czekającymi na odjazd. Levi był już skłonny w ostateczności zaproponować, by dziewczyna pojechała z nim. Trudno, jakoś by to przecierpiał, zapomniawszy całkiem że w drugiej turze po resztę zwiadowców, w tym Hannę j Hanji czeka późniejszy, osobny powóz, na który Rose spokojnie mogłaby zaczekać. Jednak Leviowi się spieszyło. Chciał mieć ją już z głowy. 

Pierwsze konie ruszyły z placu do nowej siedziby.  Zwiadowca westchnął kolejny raz. Nienawidził niańczyć czyjegoś tyłka, tracąc przy tym swoje nerwy i czas. Chciał, aby Rose jak najszybciej opuściła to miejsce. Tracił już nadzieję, więc zerknął na nią z zastanowieniem, co z nią dalej począć. Nakazywał sobie spokój, choć po tym, co się wydarzyło kilka minut wcześniej, był pobudzony i mógłby wszcząć kolejną awanturę, byleby Rose nic więcej nie groziło. Nagle usłyszeli z lewej strony czyjś melodyjny głos:

- Tutaj jest wolne!

Obejrzeli się.

Machała do nich Miel. 


54 rozdział za nami, bardzo mnie ciekawi jak podoba Wam się narracja z trzeciej osoby, gdyż o ile pamiętam - użyłam tej formy tylko raz, już dawno. Zazwyczaj były to pov Rose albo Levi ale tutaj chciałam trochę rozwinąć temat i opisać relację "od boku" :) 


W prawie każdym ff musi być scena kiedy Levi ratuje z opresji swoją kobietę i przybywa w tym odpowiednim momencie na ratunek, więc niech też tak będzie u mnie, no trudno xD 


No i muszę się pochwalić przepięknymi najcudowniejszymi Artami jakie stworzyły dla mnie dziewczyny <3 To dla mnie bardzo dużo znaczy!

Rose, moja bohaterka nie istnieje już tylko w mojej głowie i w spisanych słowach. Wasz talent, kartka papieru i poświęcony czas sprawiły, że spełniłyście moje marzenie ;* 

Dziękuję jeszcze raz <3


DamageDevil




Mruczalka




Myślę, że większość z Was już czytała ff "Żałuję" i "Dla Chwili" ale jeżeli nie, to zapraszam do dziewczyn na profil bo warto przeczytać ich historie <3 

DamageDevil


Mruczalka




To nie koniec bo jeszcze polecam Wam piosenkę, która bardzo 

kojarzy mi się z Leviem i Rose <3 


https://youtu.be/RLYWaF8-ys8



Do następnego, Trufelki ;* 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top