Rozdział 14


Kobiecy tytan ściskał w pięści żołnierza . Między jej bladymi palcami płynęła gęsta krew.

Zaległa grobowa cisza. Nikt nie mógł złapać powietrza.

- Ty suko!! – wrzasnęła na całe gardło Petra Ral.

Rzuciła się z ostrzami niczym lwica i wymierzyła ostry, silny atak w ramię olbrzymki.

Wychwyciłam tylko świst powietrza i uderzenie.

Rudowłosa zwiadowczyni była już martwa.

- To się nie dzieje naprawdę – wyszeptałam, przykładając drżącą dłoń do ust. 

W tym momencie mój umysł przysłoniła ciemna mętność. Nie dochodziło do mnie kompletnie nic. Przytępiło mi zmysły, brakowało mi tlenu.

Mogłam tylko stać i patrzeć bezradnie na kolejną okrutną śmierć. 

 Eld Jinn. Jego ciało wbiło się brutalnie w drzewo, rozbryzgując szkarłatną krew z trzewiami na wszystkie strony. Oczy nadal miał otwarte, choć nieme, matowe, zastygłe a usta wykrzywione, kończyny oderwane.

Pozostał ostatni zwiadowca z oddziału specjalnego - Gunther Schulz, lecz on już nie podjął walki.

Zespół wspierający cofnął się.

Kapitulacja. 

Nastąpiła surowa cisza.

Tytanka oblała wzrokiem krwawe pole bitwy po czym zniknęła za drzewami. Jeszcze przez chwilę odczuwaliśmy drgania wywołane jej ciężarem. 

Musiałam oprzeć się o coś, by nie upaść.

Nie żyją. Najlepsi żołnierze ludzkości...



***



Wróciły wspomnienia z upadku Shiganshiny. Wróciło to samo bolesne uczucie bezradności.

Biedna nastolatka, która chce zostać zwiadowczynią, a boi się ruszyć dupę i nakopać tytanom. Żałosna ja, która potrafiła tylko bezczynnie stać i się gapić. Beznadziejna, słaba, głupia istota, nad którą inni się litują.

Byłam takim tchórzem.

Dookoła nas panował rozgardiasz. Nie potrafiłam konkretnie opisać, jakie czynności wykonywała Sasha czy Conny. Prawdopodobnie uspokajali konie. A może załadowywali wóz?

Ledwo kontaktowałam. Wirowało mi przed oczami, jakbym gwałtownie wstała i do mojego krwiobiegu wpłynęło za mało ciśnienia. 

Eren i Armin gdzieś zniknęli. A jeszcze przed chwilą stali obok.

Zemdlałam? Nie wiem co się stało. Nie było połowy zwiadowców.

A gdzie Kapitan Levi? 

Petra... Czy on wie?

Czy on jeszcze żyje...? Gdzie on jest...?

Podskoczyłam z głośnym okrzykiem, gdy czyjeś ręce wbiły się w moje ramiona a przed twarzą ukazała się brązowowłosa, zmierzwiona czupryna.

- Ty, dziewczyno! Pomożesz mi go szukać!

Pułkownik Zoe. Pociągnęła mnie, wymuszając użycia manewru przestrzennego. Wypuściłam gaz machinalnie, oderwawszy się stopami od gałęzi. 

- To taki uparty osioł! Mówie, że mu pomogę to on „NIE" - zaczęła coś gadać, więc wysiliłam wszystkie zmysły by się skupić, choć było to trudne. Mój błędnik nadal szalał a od ilości krwawych plam zaczynało mnie mdlić. 

- Wie Pani, gdzie jest Kapitan Levi? – spytałam a ona posłała mi wzrok w stylu „ Przyleciałaś z innej planety?"

- Przecież właśnie o nim mówię! Zgubiłam go! Pomożesz mi go poszukać? Martwię się o niego...

- Pomogę – wyspałam do kobiety starając się poruszać w tym samym tempie jak ona. Była szybka.

Leciałyśmy dobre kilka minut na wysokości około 20 metrów. W lesie zaczynało się robić coraz jaśniej, czułam lekkie przedzierające promienie porannego słońca, jednak byłam tak przytępiona ostatnimi wydarzeniami, że ledwo rejestrowałam własne czynności życiowe.

Zatrzymałyśmy się w tym samym momencie na wprost leśnego szlaku. Daleko, daleko przed nami, w tle majaczyły kroczące cielska tytanów. Lecz nie to wprawiło nas w osłupienie, a to, że najzwyczajniej na ziemi stał... Kapitan.

- Co, do diabła! – wrzasnęła Hange mrużąc oczy. – LEVI!

Nie usłyszał.

Zabiło mi serce, choć miałam wrażenie że ledwo je czuję. Paliła mnie klatka piersiowa, nie kontrolowałam oddechu. Mimo to, rzuciłyśmy się mu na ratunek. Nie mogliśmy stracić i niego... Nie w ten sposób.

Nie było czasu. Kapitan choć wkładał w ataki całą swoją siłę, był bezbronny. Wyczerpał mu się gaz a ostrza stępiły. Kierowałyśmy się zawzięcie w jego stronę.

- O nie! – krzyknęła pani pułkownik, szarpnięta niespodziewanie do tyłu.

Zawisła krzywo na jednej lince bo druga została rozdarta.

- Szlag by to! – w panice zaczęła grzebać po kieszeniach. Zrozumiałam, że szukała zapasowej linki.

- Niech pani trzyma! – rzuciłam jej do rąk zwitkę srebrnej linki, na co ona zaczęła wymachiwać rękami.

- Zostaw mnie! Ja sobie poradzę! Ratuj JEGO! – panikowała.

Przestałam myśleć. Krew napłynęła mi do głowy i nagle jakby świat się zatrzymał. Mam to zrobić sama? Ale jak?! Jak dam radę sama pokonać te bestie? Do Kapitana zbliżały się następne trzy.

Uciekały cenne sekundy.

- No dalej, dziewczyno, błagam rusz się! - wyciągnęła przed siebie dłonie i wręcz popchnęła mnie. Wzbiłam się w powietrze zaczepiając haczyki o jedne z najwyższych gałęzi. Frunęłam z taką szybkością, że spadł mi z głowy kaptur a moje włosy targało lodowate powietrze.

Dobra, Rose, nie ma innego wyjścia, musisz to zrobić. Najrozsądniejszą opcją jest po prostu zabrania stamtąd Kapitana i opuszczenie tego miejsca. Tak, właśnie tak.

Nigdy wcześniej nie pędziłam z taką prędkością. Wiatr smagał, wręcz przecinał moją twarz. Musiałam mrużyć oczy od świstu. Gdybym uderzyła o ziemię lub drzewo, zginęłabym chyba na miejscu. A może mi się tylko tak wydaje? Może dla zwyczajnych, doświadczonych zwiadowców jest to normalne. 

Kapitan wymachiwał ostrzami odcinając kończyny bestiom. Skóra tytanów była twarda, należało mieć ogromne pokłady siły i energii by szybkim ruchem rozcinać mięśnie. Widziałam, że mota się resztkami energii, jakby nawet nie starał się robić tego dokładnie, a tylko opóźnić swój koniec. Bez działającego sprzętu rozcięcie im karków było niemożliwe. Mężczyzna musiał z nimi walczyć przez cały ten czas. Przybyłyśmy w idealnym momencie. 

Zauważył mnie kilka sekund wcześniej i zdążył w porę schować klingi. Dobrze wiedział, co zamierzałam. Wyciągnęłam ręce, aby go chwycić w locie, po czym odbiłam się od podłoża i przeleciałam z nim 15 metrów w górę, lądując na jednej z gałęzi. Nie potrafiłam dobrze wyhamować i gdy odpięły się linki, przeturlaliśmy się, a mężczyzna walnął ramieniem o szorstkie, wystające odrośla. Przeklął siarczyście a ja upadłam na brzuch z rękami wyciągniętymi przed siebie. Zapiekło mnie całe ciało. Wbrew pozorom utrzymanie tego człowieka i latanie z nim było tak ciężkie, że chyba rozciągnął mi się mięsień barkowy. 

-Eh...żyje Kapitan? – spytałam, próbując się podnieść.

W odpowiedzi dostałam najbardziej mrożące krew w żyłach spojrzenie na jakie było go stać. Zresztą dopiero teraz było widać, w jakim naprawdę znajduje się stanie. Poza wybrudzonym mundurem, posklejanych włosach i pocie na twarzy wymieszanym z brudem Ackerman wyglądał jak siedem nieszczęść. Z jego ramienia sączyła się bordowa ciemna maź.

- O nie...to...moja wina – znalazłam się przy nim, aby opatrzyć jego ramię.

- Zostaw mnie, idiotko - odsunął mnie a do moich oczu wezbrały łzy.

Nałożyłam na głowę kaptur aby nie widział mojej miny. Usłyszeliśmy świst i miękko przed nami wylądowała Hange. Miała zaparowane okulary i czerwone policzki. Na widok ran Levia otworzyła usta.

- Daj, opatrzę ci to - rozerwała z niego materiał a on odepchnął ją tak samo jak mnie.

- Kurwa kazał wam ktoś?!

- Levi...tak mi przykro - Hange wytarła nos rękawem. - Mamy wielkiego pecha...

- Pecha? – syknął Levi. - Nazywasz to po prostu pechem? Zastanów się, co mówisz. A ty czego beczysz - zwrócił się do mnie. - Właśnie tak wygląda życie, które wybrałaś! Śmierć, krew, ból. Lepiej przywyknij bo masz wielkie szczęście, że jeszcze żyjesz, Leonne – patrzył na mnie z nienawiścią i obrzydzeniem.

- Levi, ona cię uratowała!

- Czy taki był rozkaz?!

- Muszę cię opatrzyć...zaraz stracisz przytomność..

- Mogę stracić też życie. Jest mi wszystko jedno...

- Gdyby Erwin tu był... - zaczęła Hange.

- To co? Uratowałby ich? A może sam by zginął? Nie pierdol – pierwszy raz widziałam w nim tak silne emocje. Wybuch gniewu, agresji, rozpaczy. Był ewidentnie wytrącony z równowagi.

- To jest moja wina - odezwałam się z płaczem, który tak bardzo chciałam powstrzymać. – Przepraszam. Nie powinno mnie tu być. Wiedziałam że korpus zwiadowczy to zły pomysł... Myślałam, że potrafię zabijać tytanów. Myślałam że się nadaję...

- Cóż, pierwsze wyprawy zazwyczaj są szokiem, ale musisz się uspokoić. Jak masz na imię? – spytała kobieta. Chyba ona jedyna tutaj trzeźwo myślała.

- Jestem Rose - przedstawiłam się jej. To normalne, że mogła mnie nie pamiętać.

Kapitan prychnął a potem skrzywił się z bólu. Hange na siłę wyrwała mu rękę i zaczęła ją opatrywać. Na swoim pasku od spodni trzymała doczepioną zaszetkę z podstawowymi przyborami. Z kieszeni zaś wystawała popsuta linka. 

Podałam jej zwinięty bandaż który wypadł kobiecie z dłoni a Kapitan wyciągnął zza pazuchy piersiówkę, odkręcając ją wolną dłonią.

- Nie, Levi. Nie będziesz teraz pił– upomniała go Hanji zabierając piersiówkę i wąchając zawartość. Po sekundzie polała ranę alkoholem doprowadzając Kapitana do kolejnej fali wściekłości.

Odeszłam kawałek, zagłębiając się we własnych, rozżalonych myślach.

Co mnie napadło, by odgrywać przed nimi sceny słabości?! To są ludzie, dla których ucieczka przed śmiercią to codzienność. Którzy igrają z ogniem, są świadomi zagrożenia tak bardzo, że potrafią kierować się priorytetami, mieć trzeźwy, zwarty umysł i działać według rozkazów. 

Mnie nikt dzisiaj nie wydał rozkazu. Gdyby nie moje działania względem Erena i chęć niesienia mu pomocy, byłabym pasożytem. Głupia, durna dziewczyna. Ściskałam pięści, starając się hamować łzy. Płakanie zawsze mnie uspokajało i pomagało wywlec tym negatywnym emocjom na wierzch. Czułam się w tym wielkim świecie samotna. A płacz to jedyne, na co było mnie stać. Między mglistym obrazem widziałam swoje otarte, brudne kolana, przedziurawiony płaszcz i czerwone, posiniaczone ręce. 

Nie chciałam słuchać sprzeczek Kapitana z panią Hange, choć mówili tak głośno, że zdania i tak do mnie docierały. 

To jasne, że Ackerman przeżywa teraz wielką stratę. Powinnam dać mu przestrzeń. Na dobrą sprawę wcale nie powinnam teraz przy nim być. Bo kim ja dla niego jestem? Zwykłym smarkatym szczylem...

Słuchałam ich wymiany zdań, lecz na jedno ucho. Wymieniali nazwiska ludzi, których nie znałam, dlatego nie rozumiałam pełnego sensu ich wypowiedzi. 

- Przeze mnie giną ludzie. Najpierw...Najpierw Isabel i Farlan, teraz Oluo, Petra...Eld... Cholera, byłem pewien, że ta taktyka zadziała, rozumiesz to? Ja powinienem zginąć za nich wszystkich.  Na dźwięk jego żałosnego tonu głosu zrobiło mi się tak przykro, że jeszcze mocniej ścisnęłam palce, by się nie rozkleić. 

- Przestań. Levi, i popatrz na mnie. Jesteś najlepszym kapitanem i nie możesz brać na siebie tego wszystkiego...

- Kapitanem, mówisz? – fuknął. – Czyim? Moja drużyna nie żyje...

Nastąpiła chwila ciszy.

- Masz jakieś masochistyczne zapędy, Levi. Może dawniej uchodziło ci na sucho ukrywanie tego wszystkiego, ale teraz pogrążasz się w tym coraz bardziej. Co się z tobą dzieje... Czy to przez ten epizod z Erwinem?

- Zamknij się, kretynko – wycedził mężczyzna a kobieta zakryła usta dłonią.

Epizod z Erwinem?

Ucichli ponownie.  Wciąż targały mną tak wielkie emocje, że czułam się przy nich jak intruz. Starałam się siedzieć cicho w kącie, z boku. 

 Rozmawiali na tematy, których nie powinnam słuchać. Ton, ta pustka i żal w głosie Kapitana sprawiały, że miałam ochotę zatkać uszy. Cierpiał. Obwiniał się. Nie chciał dalej żyć. Byłam świadkiem jego intymnych wyznań. Jakby kierowała nim ta altruistyczna część, skrywana na codzień. Jakby wstrząs sprawił, że jego dusza krzyczy, przeklina, rozpacza ukazując bijące, wrażliwe i złamane serce. 

- Rose? Trzeba wrócić, pomóż mi - wyrwała mnie z za myślenia pułkownik Zoe. Gdy popatrzyłam jej w oczy, wyglądała jak inna osoba. Miała zmarszczki na czole a skóra na policzkach była ściągniętą uwypuklając kości policzkowe. Wzrok był nieobecny, jakby jej brązowe oczy oderwały się od świadomości. Kapitan miał spuszczoną głowę.  Podniosłysmy go równocześnie a potem pomogłam kobiecie porządnie zapiąć kapitana do klamer od uprzęży Hange. Gdy schylałam się by dosięgnąć do jego pasków biodrowych, szepnął mi do ucha:

- Po chuj mnie ratowałaś, Leonne. 





Dziś smutny rozdział, wybaczcie. 

Kolejny dzień z życia zwiadowców... 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top