Rozdział 61 EPILOG
Tak wiem mijają miesiące a Wy już pewnie nie pamiętacie ani mnie, ani fabuły, ani w ogóle na czym stanęło w ostatnim rozdziale xD Ja sobie uświadomiłam, że mam już napisany rozdział od wielu miesięcy i bardzo Was przepraszam ze tyle czasu mi to zajęło.
Jeśli jesteś tu od początku proszę daj jakiś znak <3
A teraz nadszedł wyczekiwany ostatni rozdział...
lemonek xD
Zapraszam :)
3 miesiące później
Wzmógł się wiatr i zaszeleściły brzozy, ocierając o siebie drobnymi zielonymi listkami i zwisającymi gałęziami. Długi obrus w czerwone maki zafalował pod wpływem podmuchu i zatańczył pod drewnianym stołem.
Dziewczyna, w spiętych w kok na czubku głowy kędzierzawych włosach, sięgnęła po filiżankę i upiła łyk zielonego, wystygniętego już naparu. Herbata pod koronami drzew smakowała tak dobrze, że nie potrzeba było cukru a im chłodniejsza, tym bardziej orzeźwiająca...
Zmieniła ułożenie ciała i ołówek zjechał z jej szkicownika, upadając na trawę.
Z westchnięciem pochyliła się i po niego sięgnęła uważając, by nie rozlać herbaty. Ledwo słyszalne strzyknięcie w plecach dało jej sygnał, że siedzi na wiklinowym fotelu trochę za długo. Nie chciała jednak, aby te wolne od trosk i obowiązków godziny tak szybko się skończyły. Wolała dokończyć swój szkic nawet kosztem bólu zdrętwiałych nóg, choć pogoda sugerowała, że za niedługo zajdzie za chmury to piękne, wiosenne słońce i trzeba się będzie zebrać do domu...
Temperatura przekraczała dwadzieścia pięć stopni. Jak na maj, było bardzo ciepło.
O tej porze roku w domu Andersonów rozpoczynały się prace w ogrodzie; sianie roślin, drobne remonty jak malowanie ogrodzenia, dekorowanie skalniaków, ale też rozpoczął się przyjemny okres przejażdżek konno i długich spacerów po łąkach. Kto nie uwielbiałby takiego sielskiego życia?
Ostatnie kilka dni spędzonych wspólnie z Caroline, Leviem i Leslie miały dla Rose tak wielką wartość, że dziewczyna nie rozstawała się ze swoim szkicownikiem, uwieczniając piękną przyrodę, kwitnące rozłożyste drzewa za wymalowanym na czerwono domem, otwarte okno w kuchni, przez które rozciągał się widok na drzewka kwitnącego i pachnącego słodyczą kwiatami bzu, czy codzienne zajęcia domowników. Spokojne, leniwe śniadania, wspólne zabawy w domu z dziećmi. Beztroska.
W jej mini-galerii znalazł się także rysunek, ktory najbardziej rozczulał Levia. Jej Levia. Kiedy trzymał małą na kolanach, czytając jej wiersze z żółtej książeczki, uratowanej z biblioteki zwiadowczej starej kwatery. Bajki pisane wierszem o podroznikach i wojownikach. Rose jak i Levi znali je wszystkie na pamięć. Czas zapoznać z nimi Leslie...
Wiatr ponownie zawiał. Nad dachem domu przeleciała nisko jaskółka.
- Chyba nie zbiera się na burzę, no nie? - zaniepokoiła się Caroline, siedząc po drugiej stronie ogrodowego stołu, mając w tle sad, otoczony starym płotem. Trzymała w dłoniach jakiś romans, wypożyczony z biblioteki.
Leonne zmrużyła oczy, spoglądając oceniającym wzrokiem w niebo. Chmurzyło się od zachodu, lecz błękit nieba wciąż pozostawał iście intensywny.
- Na szczęście już prawie skończyłam.
Oczy Caroline rozbłysły, gdy ujrzała szkic spod ręki młodszej dziewczyny. Od samego początku zachwycały ją jej prace, a szczególny talent miała do odzwierciedlania ludzkich emocji na twarzach. Nie były to proste rysunki. Rose potrafiła odwzorować zmarszczki, cienie, uwypuklenie kości policzkowych w taki sposób że człowiek wyglądał naprawdę realistycznie.
Już od dawna kupno szkicownika chodziło Rose po głowie, i teraz wreszcie mogła się nim cieszyć.
Szarość na papierze w którą zaklęta została bawiąca się na kocyku Leslie miała w sobie mnóstwo szczegółów otoczenia. Na dziewczynkę wpadały cętkowane cienie przebijających promieni światła przez gęstość liści na drzewach. Za nią widniała stodoła, niedomalowany płotek, a na dalszym tle przebywająca w ciąży klacz, Lucy, która ze smakiem skubała przygotowane dla niej sianko.
- Leslie będzie mieć wspaniałą pamiątkę z dzieciństwa, nie uważasz? Z tych wszystkich twoich rysunków można zrobić dla niej album!
- Coś w tym jest... Ale wciąż za mało jest na nich Levia... - westchnęła Rose.
Nagle usłyszała za sobą odgłos cichego stąpania i ciemna postać pojawiła się tuż nad jej głową.
- Bu? - usłyszała znajomy niski głos. Caroline widząc zajście, parsknęła śmiechem.
- Gdybyś mnie przestraszył, rozlałabym herbatę na rysunek - obruszyła się młodsza brunetka, zadzierając głowę do tyłu. - Sam nie lubisz, gdy się ciebie straszy - wystawiła przekornie język.
- Ale nie rozlałaś - odparł mężczyzna i stanął na wprost kobiet. - Mam prezent dla Leslie...
Odwrócił się tak, aby również Caroline mogła zobaczyć, co trzymał owiniętego w kolorowy papier.
- Czy to... Latawiec?
- Idealna pogoda aby go wypuścić, czyż nie?
- Hmm, tylko tutaj rośnie za dużo drzew - zauważyła Caroline. - Dacie radę zawieźć Leslie na wzgórze? Stamtąd byłoby chyba najlepiej...- Caroline uśmiechnęła się mrużąc oczy. Zmarszczki stworzyły wokół jej ciemnych oczu pajęczynki.
Rose przekrzywiła głowę, spoglądając na reakcję Levia. Trzeba było się sprężać, z każdą minutą przybywało gęstych chmur.
- Dobrze ze Ben bawi się z sąsiadem, bo do latawca byłby pierwszy. Pójdę więc po wózek dla Leslie i możecie iść - przerwała ciszę Caroline. Czasami trzeba było Ackermana wrzucić w wir wydarzeń, bo o ile kupno latawca nie stanowiło dla niego wyzwania, tak wyprawa z dziewczynką na wzgórze za lasem napawało go różnymi emocjami. Między innymi obawą, że jej się nie spodoba, albo że zacznie grymasić, jak to dzieci w jej wieku. On dopiero poznawał zachowanie swojej podopiecznej. Bał się bezposredniego nazywania jej swoją córką. Powoli się do niej zbliżał, wierząc, że kiedyś przekształci się to w jeszcze lepszą relację. Chciał dać jej ojcowską miłość. Być przy niej i już nie opuścić.
Podszedł więc spokojnym krokiem do małej, która bawiła się na kocyku w gotowanie zupy z liści. Słysząc kroki, obejrzała się za siebie i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia widząc to, co w rękach trzymał Levi. Dobrze wiedziała, że to jakaś nowa zabawka. Znała tę minę, gdy Levi podchodził do niej i zaciskał usta delikatnie z lewej strony świadcząc o uśmiechu i sympatii. Uważała, że wujek Levi za mało się śmieje, a gdy robi takie miny, jego twarz się rozjaśnia. Czasami rozśmieszała go, po to by sprawdzić, czy się będzie śmiał razem z nią, co dla obu z nich wydawało się mega urocze. Oczywiście jak każde dziecko Leslie lubiła dostawać prezenty. A prezenty od Levia zawsze były najfajniejsze i najdłużej się nimi bawiła.
Rose uważnie przyglądała się z daleka minie dziewczynki, która z podekscytowaniem odwijała papier.
- A co to robi? - chciała wiedzieć, nie bardzo rozumiejąc, co właściwie trzyma. Długa plątanina różowo fioletowych wstążek i duży trójkątny stelaż z listewek niewiele jej wyjaśniał.
- To jest latawiec, kochanie - wytłumaczyła jej Caroline wjeżdżając na trawnik wózkiem. - Wznosi się wysoko w chmury, a ty trzymasz za tę linke i kontrolujesz jego lot.
Leslie, ku zdziwieniu wszystkich uniosła więc swoje rączki wraz ze znacznie większym latawcem i cisnęła konstrukcją przed siebie. Kolorowa płachta zaryła o ziemię, a ogon z tęczowych pasków opadł gładko na trawę. Leslie wydęła usta i zamrugała zbita z tropu.
- To nie tak, lisku. Trzeba go stopniowo wypuszczać do góry. Latawiec lata wtedy, gdy jest duży wiatr. Przygotowałam już dla ciebie wózek, więc podnieś się i Levi z tobą pojedzie!
- Naprawdę mamo mogę?! - pisnęła radośnie dziewczynka zapominając już o swojej dotychczasowej potrawce z liści.
Levi i Rose pomogli dziewczynce usiąść na wózku i wybierając jak najlepsze podłoże, aby nie uszkodzić kółek, wyszli furtką do sadu a później obeszli las udeptanym traktem.
Leonne przez całą drogę starała się iść dwa kroki za Ackermanem, dając mu przestrzeń do tego, by czuł się ze swoją córką swobodniej. Trzymając swój prezent, mała prowadziła dziecięce rozważania i dumnie wypowiadała się o tym, jakie w szafie ma sukienki, a Levi próbował choć w najmniejszym stopniu angażować się w tę rozmowę, choć to nie był jego ulubiony temat. Dopiero się wprawiał w rolę odpowiedzialnej osoby, za którą uważała go Rose. Dlatego idąc we trójkę coraz bardziej w górę, wyboistym podłożem, powoli docierało do Levia znaczenie ich wyprawy i prawdziwy cel... Kupienie tego latawca nie było kolejnym zwyczajnym podarunkiem. Było długim zamysłem i wreszcie podjętą decyzją...
Z góry rozpościerał się piękny widok na całą skąpaną w ciepłym blasku słońca wieś. Na bujne, szerokie lasy, pola uprawne, a także na błyszczące na linii horyzontu od promieni światła... morze. Turkusowe morze.
Wszystkie mury zostały wyburzone, co przełożyło się na poprawienie jakości życia mieszkańców wyspy. I choć minęło kilka lat, ciężkich lat, w których dochodziło do protestów, część ziemi od strony Shinganshiny zostało całkowicie odcięte od tytanów. Nie było wyjścia, by zapanować nad stworami, po odkryciu brutalnej prawdy, jaką było iż tytani to przemienieni ludzie. Armin, mianowany przez Erwina Smitha na jego doradcę, zdecydował, że należy wysadzić część półwyspu i zmniejszyć powierzchnię ich ziemi. Tylko tak mogą zostać niezależni. Tylko tak mogą wyznaczyć nową erę.
Levi odsapnął na szczycie wzgórza, i starał się oddychać miarowo. Od kiedy zaprzestał regularnych treningów, jego mięśnie nieco osłabły a pchanie stalowego inwalidzkiego wózka z Leslie wcale nie było dla niego pestką, jak sądził na początku. Czym jednak równał się ten wysiłek fizyczny od tego, co czekało go za lada moment?
Serce waliło mu w piersi nie tylko dlatego, że się zmęczył, lecz także z nerwów. Rozmowa może potoczyć się różnie. Nigdy nie potrafił wykorzystać danych mu wcześniej okazji.
Jak tchórz.
A ponieważ ten ostatni spędzony tydzień w domu Andersonów zbliżył ich do siebie, według niego to właśnie ten moment będzie najbardziej odpowiedni.
A przynajmniej miał taką nadzieję...
- Rose? Chciałbym... Czy możesz zostawić nas na chwilę samych?
Dziewczyna posłała w jego stronę dodający otuchy uśmiech. Levi kochał na niego patrzeć, czując umocnienie i pewność siebie.
Wysokie fale traw na wzgórzu kłębiły się wokół jego nóg, gdy zbliżał się do Leslie, a każdy krok sprawiał, że zapominał to, co chciał powiedzieć. Wcześniej powtarzał w głowie, układał zdania, by odpowiednio się wyrazić. Aby nie wzbudzić w niej przeciwnych uczuć.
Objął spojrzeniem jej drobną sylwetkę i roześmianą twarz. Była szczęśliwa, a on za moment to szczęście zburzy...
Rose stała nad urwiskiem, trzymając w dłoni nazbierany wcześniej bukiet z polnych, miodowych jaskrów. Słyszała szum drzew z lasu, a także uspokajające świergoty ptaków.
Zbliżyła kwiatki do piersi, starając sobie wyobrazić Leslie i Levia. Czy od teraz Leslie będzie nazywać go swoim tatą? Jej ukochany od dawna wspominał, że marzy o tym, by dziewczynka przyjęła jego nazwisko. Tak jak powinno być od początku. Wojna z tytanami dobiegła końca. Rodzina stała się najistotniejsza.
Odruchowo zerknęła za siebie z ciekawością. Widok sprawił, że zachwiała się, więc odsunęła się o kilka kroków od spadu. Jeszcze by tego brakowało, gdyby przez jej niezdarność wpadłaby w krzaki lub co gorsza, na dół.
Levi przecierał oczy, trzymając małą w objęciach. Latawiec nadal błąkał się po niebie, przywiązany do wózka, a kolorowe wstążki tworzyły zawijasy i pętelki nad głowami ojca i córki.
Dziewczynka nie płakała, choć minę miała smutną. Chwyciła dłońmi za bladą twarz Ackermana i starła jego łzy. Powiedziała coś, po czym mężczyzna skulił się, zaciskając mięśnie, aby nie doprowadzić do kolejnego płaczu.
Wzniósł palec w górę, pokazując na latawiec a dziewczynka pokiwała głową.
Samotna gęsta łza sama wypłynęła z oka Rose, starającej się zachować normalnie.
Pierwszy raz w życiu widziała płaczącego Levia. Pierwszy raz widziała w nim tę wrażliwą stronę. Wszystko, co trzymał do tej pory, wyszło z niego. W końcu.
Rana musiała się na nowo otworzyć, by móc się do końca zagoić, pomyślała.
Przez te wszystkie lata... On chciał się wyzbyć wszystkich sekretów. Odciążyć barki.
Cała trójka zebrała się do drogi powrotnej.
Leslie poprosiła Rose, by zbliżyła się do niej, bo chciała szepnąć coś na ucho. Gdy ta zniżyła się, usłyszała:
- Powiedział mi, że gdyby nie ty, to by nas tutaj nie było... Wiem, że miał trudno. Ale wiesz co Rose? Jest moim tatą i nie chce by znowu się męczył.
- On cię kocha - odszepnęła Leonne. - I to dzięki tobie zrzucił największy ciężar. O nic więcej nie musisz się martwić, dobrze?
Czarnowłosa pokiwała główką, posyłając swój uroczy uśmiech. Levi udawał, że patrzy gdzieś w bok, choć słyszał każde napomknięte słówko. Był dumny. Z siebie i swojej córki.
Będąc już niedaleko sadu z jabłoniami, naprzeciw wyszła Caroline, trzymając w ręce gruby sweter dla Leslie.
- O, już wracacie. Robi się zimno, chciałam zanieść jej ubranie. - Poczochrała dziewczynce czuprynę, łaskocząc ją przy skroniach. - Udana zabawa?
Levi zagryzł wargę, czując piekące ciepło na policzkach.
- Udana - odrzekł na wydechu, nim zagłuszyła go Leslie, chcąc opowiedzieć wszystko ze szczegółami.
Caroline nie trzeba było nic tłumaczyć. Przytuliła czule swoją gromadkę, podchodząc do nich po kolei, a wyraz jej twarzy ewidentnie wskazywał rozemocjonowanie.
- Weź się w garść - zaburczał jej do ucha mężczyzna. - Byłaś przy niej wtedy gdy nie było mnie. Wychowałaś ją. Jestem ci... Jesteśmy ci wdzięczni.
- Wiedziałam, że kiedyś to się musi stać. Leslie dojrzewa, nie jest już taka mała, prawda? - Caroline pomogła jej nałożyć na plecy dzianinowy sweter.
- Zna moje słabości. Mam nadzieję, że zrozumie i wybaczy mi te wszystkie sekrety, które przed nią ukrywałem. Nie zasługuję na nią. Bycie rodzicem jest dla mnie obce, i ona o tym wie.
- Tato, znowu się popłaczesz? - zachichotała mała. - To ty się weź w garść, my sobie poradzimy!
- Ta - mruknął swoim twierdzącym tonem Levi a Caroline i Rose oblały zatroskanym wzrokiem jego szczupłą sylwetkę.
- Potrzebujesz teraz chwili dla siebie. Zrozumiałe. W domu będzie czekać na ciebie gorąca herbata. Wróć, nim zrobi się całkiem zimno.
Przyznanie się do bycia ojcem mogło zachwiać światem dziecka. Podobieństwo w ich przypadku wcale nie było tak oczywiste. Przeważały cechy jej matki i Levi dostrzegał je wyraźnie. Wydobywał je i starał się tak przekształcać towarzyszące mu przy tym emocje, by przeszłość pozostała jedynie przeszłością. Musiał jej zaufać. Musiał pogodzić się i umieć spojrzeć z największą pewnością w jej oczy. Zrozumiał to z opóźnieniem.
- Masz rację. Zatem... Rose, chcesz przejść się ze mną na spacer?
Brunetka skinęła twierdząco, nie spuszczając z niego rozczulonego wzroku.
Ackermann musiał udać się na rozmyślania o swojej córce. Nawet o swojej Leah, Rose nie mogła powiedzieć, że była bardziej serdeczna i oddana, tak jak Leslie. Piękny rzadki kwiat. Ostatnia iskra podtrzymująca płomień nie pozwalając ognisku zagasnąć.
Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej zadziwia dojrzałością. Choć lubiła się bawić, jak inne dzieci i często kłóciła się z Benem o to, kto dostanie większy kawałek ciasta, na końcu i tak zostawiała mu najlepszą, lukrową część, wiedząc, że sprawi mu tym radość.
Co skrywało to idealne dziecko? Zmagając się z fizycznym bólem, bezsilnością, wiedzą, że prawdopodobnie nigdy o własnych siłach już nie przebiegnie łąki podczas zabaw w ganianego? Wykazywała talenty artystyczne. Haru uczyła ją malować, a Rose odkryła w niej miłość do pisania. Leslie tworzyła swoje własne wersje usłyszanych historii. Szukała tego, co pozytywne. I jak na dziecko przystało, beztrosko cieszyła się chwilą tu i teraz.
- Jak się czujesz? - spytała dziewczyna po paru przebytych metrach.
- A według ciebie...Jak się powinienem czuć?
Leonne przygryzła wargę. Mężczyzna u jej boku odwracał głowę, by ukryć nadal wilgotne oczy.
- Wolny - wypowiedziała w przestrzeń. - Weź oddech, Levi. Proszę, zatrzymajmy się tu - złapała go za mankiet i obróciła ku sobie. Przez ten ostatni czas rzadko bywali ze sobą tak blisko. - Masz rodzinę. Masz dla kogo żyć. Ale nadal...jest coś, co w sobie tłumisz, prawda?
- Ty byłaś powodem, dla którego żyłem. - Spojrzał w końcu w jej oczy, korzystając z dzielących ich tylko paru centymetrów. Złotawe plamki na jej tęczówkach migotały kojąco, więc roztapiał się w ich głębi. Mógł ponownie i bez krępacji podziwiać gładką cerę z piegami dziewczyny, i słodkie malinowe usta. Nie była już tak wychudzona. Wyglądała zdrowo i kwitnąco. - Pamiętasz ten moment w lesie gigantycznych drzew, gdy tak niewiele brakowało... a ty mnie uratowałaś?
Rose wciągnęła głęboko powietrze, odtwarzając te obrazy w głowie. Poczuła na rękach dreszcze. Oczywiście, że to pamiętała. Pomimo jego zdumiewającej siły i talentu, bała się, że jej Kapitan nie ujdzie z życiem.
- To Hanji leciała ci na ratunek. Była... spanikowana. Zaplątała się w linkę, a ja tylko znalazłam się tam przypadkiem.
- Przypadkiem...- westchnął Ackerman z rozbawieniem. - Odkąd wstąpiłaś do korpusu ciągle byłaś przy mnie w samych najgorszych momentach. Przypadkiem.
Policzki Rose zaczęły się barwić na różowo.
- Nadal twierdzisz, że cię szpiegowalam?
- A nie szpiegowałaś? - chciał wiedzieć Levi.
- Może tak a może nie? - skrzyżowała ręce na piersi. Przez te kilka lat wiele się zmieniło. Ale nie jej uczucia...
- Zacznę od tego, że doskonale wiem o twoim spisku z Hanji. Jesteś uległa. Nie potrafiłaś sprzeciwić się tej kobiecie a ona potrzebowała mieć kogoś do regularnych plotek...
Ma rację, przytaknęła Rose. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, jakoby była odrobinę wykorzystywana przez Zoë, jako towarzyszka do zapełniania czasu, a ich wspólna więź i szczera przyjaźń wykiełkowała dopiero po paru tygodniach.
Ryzykowała, biorąc udział w nielegalnych machlojkach i gdyby w dzień poboru nie zagadała Levia, wbrew pozorom Hanna nie uzyskałaby z taką łatwością zgody przez Smitha na udział w misjach. Ale czy Smitha na pewno obchodził jej los?
- Sam wiesz jak to wszystko w naszym korpusie funkcjonowało. Ludzie czuli się samotni i mieli depresję. A Hanji zawsze wnosiła w nasze życie trochę światła, czyż nie? Widząc, co robił z tobą alkohol, musiałyśmy zareagować. Ze wszystkich sił starałeś się od nas odgrodzić. Byłeś okropnie wnerwiający, chamski, arogancki...Sam wiesz. Brnąłeś w to i chciałeś żebyśmy się ciebie bali. Wolałeś dać solidne manto, miesiąc obrzydliwych kar albo katować nas ćwiczeniami, żeby wzbudzić w nas jeszcze większą nienawiść do ciebie...
- Nie potrafiłem inaczej - przyznał mężczyzna zbyt potulnie, niż miał w zwyczaju. Przy Rose czuł, że może bez krępacji opowiadać o swoich słabościach. Zgadzał się w myślach z każdym jej zdaniem. - Wszystko i wszyscy przyprawiali mnie o mdłości. A tak to miałem święty spokój...
- Miałeś ze sobą ogromny problem który nocami wwiercał ci dziurę w brzuchu. Twój zespół nie reagował, tylko my z Hanji widziałyśmy, że coś jest z tobą nie tak. Mam też takie porównanie... Chciałam dokopać tytanom za to, co mi zrobili. Tylko że z moimi umiejętnościami nie zaszłam zbyt daleko. Były chwile, gdy nie chciałam już żyć. Tak jak ty. Poddawałam się. Wydawało mi się że to bez sensu, bo zabrano mi coś najcenniejszego, czego już i tak nigdy nie odzyskam...
Ackerman zauważył zmianę nuty w jej głosie. Zaczęli się sobie zwierzać, jakby dojrzeli do tej rozmowy. Jakby te słowa musiały długo trawić ich umysły, dopóki by mogły w końcu znaleźć ujście.
- Przykro mi, Rose - odezwał się Levi, szczerze nie wiedząc, co innego odpowiedzieć.
- To już przeszłość - przekonywała sama siebie. - Spójrz. Stoimy tu razem... i możemy spoglądać na morze nie zasłonięte przez mury.
Posadzone w rzędzie topole tworzyły ściankę, a za nią roztaczał się widok na daleką i nie zbadaną przestrzeń. Powierzchnia wody była pomarszczona od wiatru a niebo miało grafitowo-granatowy odcień. Dla mieszkańców wyspy ten krajobraz nadal wzmagal przyspieszona bicie serca i poczucie, że patrzą na coś niesamowitego...
Ręce byłego kapitana odnalazły delikatne dłonie Rose. Przyciągnął dziewczynę do swojej piersi i pogładził jej falowane włosy. Jak zawsze były w nieładzie i targane przez podmuchy wiatru.
- Dziękuję ci za dziś.
Na jego czuły szept Rose sięgnęła dłonią do policzka Levia i pogłaskać go, wyczuwając nieznaczne zgrubienie skóry. Bliznę.
Rozkoszowali się rozciągającym pejzażem do czasu aż nie zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Cofnęli się do zagajnika i zatrzymali pod niskim, rozłożystym bukiem.
- Levi, nigdy nie dawało mi to spokoju... Czy naprawdę chciałeś się mnie pozbyc z grupy i wysłać do Stohess? Nie tęskniłbyś?
Mężczyzna parsknął cicho.
- A ty mi dalej nie odpowiedziałaś, czy mnie szpiegowałaś.
- No to może zagramy w pytania i kazdy bedzie musiał odpowiedzieć na trzy pytania?
- Ja już zadałem - wycwanił się.
- No więc... Trochę cię czasem szpiegowałam... - westchnęła Leonne. - Ale to nie tak, jak myślisz, dobra? Miałam koszmary, do tego głośne chrapanie Sashy... No i budziłam się nad ranem, a ty akurat wtedy albo ćwiczyłeś albo sprzątałeś, więc...
- Nie tłumacz się. Miałem rację - chciał postawić na swoim. - Już rozumiem, czemu się mnie wtedy nie bałaś. Sądziłaś, że i tak wylecisz, wiec nie zależało ci na tym, by mieć przede mną respekt.
- Pff, na początku cię nie znosiłam bo byłeś wrednym dupkiem.
- Wrednym dupkiem...- usmiechnął się a ona palnęła go w ramię. W odwecie dźgnął ją pod żebrem, przeprawiając o łaskotki, na rozluźnienie atmosfery.
Szli traktem wzdłuż wysokich iglastych drzew, a schodząc całkowicie z terenu wzgórza zrównali krok, z naturalnością chwytając się za ręce. To znaczy Levi pierwszy wypadł z tym dżentelemeńskim pomysłem, twierdząc, że łatwo na tej ścieżce o potknięcie.
Opatulający ich dwójkę wiatr grał melodię, trawy wokół nich tańczyły a niebo przybierało coraz bardziej ciepłe barwy, kierując się leniwie w stronę zachodu.
Ackerman poczuł, że może żyć w szczęściu...
Scenariusz który przetaczał w mrocznych latach miał się już nie ziścić. Tkwił w swojej akceptacji, a nigdy nie próbował zrobić ruchu w stronę światła.
Miał przed sobą dziewczynę o bujnych kasztanowych włosach, i to dzięki niej zaszedł tak daleko. Czy może raczej - wspólnie z nią?
Las dookoła wyczuwał bicie ich serc. Jeden rytm.
- Przepięknie tu - przerwała ciszę Rose.
Nie spodziewała się odpowiedzi, jednak gdy jej uszu dobiegł głos Levia, odwróciła do niego głowę.
- Prawda. Nigdy tutaj jeszcze nie byłem. Caroline opowiadała że idąc za to wzgórze mija się ładne widoki, a gdy pójdzie się jeszcze dalej, będzie opuszczona fontanna i altanka. Chciałem zobaczyć, w jakim będą stanie, tutaj raczej mało osób się zapuszcza.
Rose zauważyła różnicę w jego wypowiedzi. Nie hamował się i składał długie zdania, jakby mówienie sprawiało mu radość.
- Levi, lepiej się pospieszmy, bo przemokniemy do suchej nitki.
- W takim razie przeczekamy w altance - nie widział problemu mężczyzna, zaciskając na jej dłoni kciuk.
Rose zachichotała cicho, ciesząc się w duchu z jego poczucia humoru.
- Co się stało z kapitanem Ackermanem? - zagryzła wargę spoglądając na niego spod rzęs.
- Spaceruje z uroczą damą po lesie. Ma dziś dobry dzień. A co słychać u panny Leone?
Rose roześmiała się na głos omal nie potykając o własne buty. Tak dobrego żartu z ust skrytego żołnierza jeszcze nie słyszała. Objawia się w nim jakiś nowy talent, jak on tak będzie na codzień, to z nim nie wytrzymam.
- Levi, ty robisz się zabawny!
Mężczyzna obdarzyl ją spojrzeniem wyrażającym jednocześnie naganę i bijącą radość. Sam nie wiedział jak potraktować to sformułowanie.
Nie pamiętał kiedy ostatni raz czuł się tak wolny i szczęśliwy. Porozmawiał szczerze z córką. Córką. Mogł spokojnie nazywać ją swoim dzieckiem. Teraz wiedział, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa. Od tej chwili jest prawdziwym rodzicem i chce być zapamiętany w oczach Leslie jako kochający ojciec. I dobry człowiek. Po prostu kamień spadł mu z serca.
Miał ochotę wyrazić tę swoją wdzieczność całemu światu.
W przypływie fali endorfin nagle wykonał obrót w stronę młodszej dziewczyny i zbliżył się. Jedną dłonią podciął jej nogi w kolanach a drugą oparł na jej plecach. Sądził że Rose pisknie ale ta nadal zanosiła się śmiechem i czule objęła jego szyję dając się nieść.
Jego stopy w biegu napotykały płaskie kamienie, zbliżając się do ujścia rzeczki.
Levi z dziewczyną na rękach przemierzał dalsze metry, nie czując zmęczenia ani wzmożonego wysiłku.
Połowa nieba została pokryta ciemnymi chmurami, a na tle brunatno zielonych iglaków dwójka zakochanych wyglądała jak szalona para nastolatków.
W okolicy faktycznie nikogo nie było. Ludzie pochowali się w domach, zamknęli drzwi i okna, a w momencie, gdy Levi bawił się w przeskakiwanie głazów, z nieba spadały coraz to większe krople.
- Oho, mówiłam!
- Nie jesteśmy z cukru, spokojnie - rzekł do niej Levi. - I chyba widzę już altankę.
- Gdzie? - chciała również ocenić odległość Rose i wtedy noga Ackermana niebezpiecznie ześlizgnęła się z mokrego kamienia, co spowodowało wiadomy skutek...
Oboje wpadli do niegłębokiej rzeki, boleśnie ubijając sobie łokcie i biodra. Dno co prawda pokrywał piach i wodorosty, ale i tak zamoczyli się do wysokości talii. Czując chłód wody na ciele, zatrzęśli się, i kilka sekund im zajęło by wyjść z wody.
- Jesteś cała? - Od razu skierował swoją uwagę na ciało dziewczyny, ale z ulgą przekonał się, że nic jej się nie stało. Górna warstwa ubrania dokleiła jej się do skóry uwypuklając biustonosz i lekkie wgłębienie w kręgosłupie, za to dłuższa spódnica niemal idealnie opięła jej pośladki, dlatego Leviowi trudniej było odwrócić od niej wzrok.
- Deszcz przy tym to pestka - Rose wyszczerzyła zęby w uśmiechu, gramoląc się na trawę. Objęła się dłońmi, odczuwając zmianę temperatury ciała i rozejrzała się. Deszcz wzrastał na sile, a do domu mieli jeszcze około 20 minut drogi.
- Wybacz - mruknął Levi chcąc chwycić ją za ramię, by pomóc jej wylać z butów wodę. - To było kurwa głupie...
- Poślizgnąłeś się, nic się nie stało, sam mówiłeś, że nie jesteśmy z cukru!
Spojrzała mu w oczy, nie chcąc psuć jego dobrego humoru. To, że lekko zdarła naskórek, tak samo zresztą jak i on, nie było powodem do dramatu. Czuła się świetnie. I chciało jej się śmiać.
- Levi, to chyba nie jest altanka tylko jakiś domek letniskowy - uśmiech nie schodził jej z twarzy i to przekonało Levia do tego, by pobiec zaraz za nią.
Woda nadal chlupotała w ich butach a spadające na nich krople nie pozwalały im włosom oschnąć. Wysokie źdźbła traw ocierały im się o nogi, a im bliżej daszku, tym gęściej padało.
- Przeczekamy tu deszcz - zdecydowała Rose na głos. Nabrała kilka łapczywych oddechów i stanęła pod daszkiem, chowając się przed potężną ulewą. Słońce juz całkowicie schowało się za kłębiastymi chmurami a po fontannie nie było ani śladu. Jedynie słychać było pluskanie w niej wody i można było sobie wyobrazić jej okrągły głęboki kształt.
Zatrzęsła się i objęła rękami na piersiach, by trochę rozgrzać wilgotne i lepie od wilgoci ramiona. Levi widząc to z boku, podszedł do niej i przytulił a ona wtuliła się w niego, najbardziej jak umiała, rozkoszując się bliskością. Silne ramiona oplatały jej talię, a gładka broda ocierała się o jej czoło. Wschłuchali się w szum wody, skryli za swoimi myślami, i tylko dwa krótkie słowa przerwały między nimi ciszę.
Słowa będące wyrazem uczuć, i których Rose ani trochę się nie spodziewała po skrytym mężczyźnie.
Nieskrywanie Leonne mogła już nazwać się ukochaną Ackermana. Minęły czasy zgrupowań sił przeciwko mutantom. Pojawiła się pełna wolność w podróżowaniu, i szczęście z dostępu do turkusowej wody.
Ale w tym wszystkim najistotniejsza była swoboda decyzji. Nie musieli się ukrywać. Nie musieli myśleć o wojsku. Powinnościach. Co tak naprawdę ich ograniczało? Chyba tylko ich własne opory przed tym by wreszcie dac upust swoim emocjom.
Z początku to był tylko niewinny pocałunek. Delikatny i długi. Przylgnięci do siebie, chcąc zaznać więcej ciepła, rozpętali między sobą ogień i pożądanie wzięło górę. Ich ciała drżały z podniecenia i jednocześnie letniego, wilgotnego chłodu, zapominając o tym, że znajdują się wśród leśnej roślinności, a słońce kończyło swoją wędrówkę za ciemnymi, deszczowymi chmurami, przysłaniającymi już całe niebo i okrywając świat fioletowo-granatowym półmrokiem.
Levi w przypływie nagłych i intensywnych emocji uniósł dziewczynę a ona oplotła jego biodra nogami, będąc na idealnej wysokości by dać dostęp do swojej szyi i dekoltu. Z włosów kapała im woda, ubrania sklejały się ze sobą, gdy objęci, pragnęli siebie jak nigdy dotąd.
Nad dachem przeleciała nisko jaskółka a fontanna zapełniła się już całkowcie wodą, wydając nowe, głośniejsze dźwięki skapywania wody z górnej misy.
Deszcz przybrał na sile, tak samo jak uczucia młodych ludzi. Po prostu nie zamierzali w tym momencie odsuwać się choć na milimetr. Nim się spostrzegli, wpadające do środka werandy krople na nowo ich dosięgały, i choć ubranie mieli całkowicie przemoczone, koszula Ackermana została szybko rozpięta, a kokarda na plecach bluzki Rose rozwiązana i wystarczyło pociągnąć za kraniec materiału na rękawach, by zsunąć górną część ubrania.
Palce dziewczyny wczepiły się mocno w jego kruczoczarne, wilgotne włosy, gdy jej ukochany zaczął całować jej płatek ucha. Przenigdy jeszcze, jak żyła, nie czuła takiego pożądania do drugiej osoby. Wyczuwane między nimi iskry napięcia namacalnie nimi sterowały, aż w końcu oderwali się od siebie, ale tylko na kilka sekund, by zaczerpnąć powietrza.
Wokół jakby zrobiło się parno i mgliście, gdy Rose uniosła wzrok, twarz Levia była zaróżowiona i niewyraźna, i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że z przyjemności przymyka powieki. W miejscach, w których mężczyzna dotykał jej nagiej skóry ustami, odczuwała dreszcze. Jej ramiona, ręce i dekolt pokrywała gęsia skórka.
- Nie mam kluczyka więc nie wejdziemy do środka - usłyszała jego niski głos przy swoim uchu.
- To nieistotne - wyszeptała do niego, błądząc dłońmi po jego torsie. Przyłożyła na dłużej dłoń w miejscu gdzie znajduje się serce. Tak jak myślała, galopowało jak szalone. Tak samo jak jej.
- A co dla ciebie jest teraz istotne? Bo dla mnie...
- Ty - powiedzieli w tym samym momencie.
Może nie tak wyobrażali sobie swój pierwszy raz, ale na pewno nie zamieniliby go na żaden inny. Rose usiadła na parapecie okna, opierając się plecami o szybę, ze świadomością, że już nic nie będzie takie samo jak wcześniej. Ani ich relacja, do tej pory burzliwa, niepewna, ani ich życie, ogarnięte spokojem i mogli wreszcie snuć plany na przyszłość, której doczekają.
Fale przyjemności rozchodziły się po ich ciałach, policzki zrobiły się intentywniej różowe, a włosy okalały ich zgrzane czoła.
Rose przywarła do Levia, darząc go pocałunkami, a on z miłością przytulał ją widząc w odbiciu okna z firanką swoje mgliste odbicie. Przedstawiało szczęśliwego, prostego mężczyznę. Takim się czuł i takim teraz był.
Kiedy deszcz ustał, w nozdrza można było wciągnąć świeże, orzeźwiające powietrze, i rozkoszować się błogim, roślinnym zapachem. Grube krople wiszące z liści i gałęzi mieniły się delikatnym blaskiem od resztek światła a od zachodu widoczny był już jasny punkt - księżyc. To był znak, by wracać do domu...
To już koniec i...
Teraz będzie krótka przemowa:
Otóż dla mnie ten fanfik to coś więcej niż tylko zwykła amatorska historia.
Za nią kryją się mega kochane osóbki które były tu od początku, które kocham i poznałam je na żywo i mogłam przytulić <3 Wiecie o kim mówie tu nic nie trzeba dodawać, taka prawda - dziekuje że mogę na was polegać i za to, że dzieki wattpad was poznałam <3
A wszyscy pozostali moi drodzy czytelnicy - ja was ściskam niestety tylko wirtualnie.
Dziękuje za komentarze, za to że poświecaliście czas na czytanie tych wypocin XD
Aot na zawsze w moim serduszku <3
A i ja oczywiście nie kończę z pisaniem. Po prostu lubię to robić i ciągle brakuje mi czasu aby usiąść i pozwolić historiom się tworzyć.
Jest to moje jedno z ulubionych zajęć, moja terapia, mój świat, dlatego myślę że jeszcze w przyszłości pojawi się tu jeszcze wiele innych głupich fanfików albo opowiadań xD
To tyle.
Dobranoc, do następnego, do widzenia, papa, bajo! <3
Wasza Trufcia
PS.
Ten rysunek dawno temu narysowała Mrucia na moją prośbę. Właśnie tak sobie wyobrażałam tą końcową scenę i pocałunek w deszczu <3 dziękuję!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top