Rozdział 25

Levi - pow

Patrzyłem w lustro na swoje odbicie. Przeglądanie się zawsze uważałem za zbędne i żałosne, ale dziś dokładnie analizowałem swoją twarz i włosy.

W łazience miałem zapakowane nożyczki razem z brzytwą, schyliłem się do szafki i rozpakowałem je, wcześniej nakładając na siebie ręcznik. Był to chyba jeden z niewielu nieinwazyjnych sposobów na ukojenie swoich zszarganych nerwów.

Zabrałem się do strzyżenia włosów, były już zbyt długie i wchodziły mi do oczu, a tego nienawidziłem.

Od południa miałem chybotliwy nastrój spowodowany oczywiście przez konkretną szczeniarę. Wczoraj byłem w zajebistym humorze, wprost nie czułem się lepiej od dość dawna, świadomość że ona stąd zniknie napawała mnie... spokojem? Sam nie wiem i nie potrafię tego wyjaśnić.

Musi stąd zniknąć. Nieważne, czy tego chce czy nie, nie zamierzam jej dłużej tolerować, bo jej obecność mocno mnie deprawowała i wzbudzała dziwne, niekontrolowane zachowania.

Erwin miał dość rozmów na jej temat, więc nie dopytywałem go ile czasu tu jeszcze posiedzi, ale sądząc po jej dzisiejszym wyskoku, to kwestia paru dni.

Gorzej, że przyjeżdża ta druga wariatka Zoe - obowiązek uczenia jej dobrych manier przypadnie mi. Chce mi się już wymiotować na samą myśl o tym oszołomie.

Liczyłem na spokojne Święta w tym roku, ale przy Hanji mogłem tylko pomarzyć. Co roku odwalała najróżniejsze akcje.

Golenie działało na mnie odprężająco, miałem wyrobione, sprawdzone ruchy a operowanie brzytwą przy swoich skroniach i szyi było dla mnie jak kojąca terapia.

Skończyłem się strzyc, dokładnie umyłem narzędzia i przejechałem nasączonym wodą ręcznikiem po karku. W tej fryzurze włosy same szybko wysychały, więc uczesałem je na szybko grzebieniem i wyszedłem z łazienki.

Podejrzewałem, że dziewczęta przyjdą punktualnie, dziewiętnasta miała wybić lada chwila, toteż ubrałem czyste ubrania, zapiąłem skórzany pasek i wtedy rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.

- Wejdzcie - powiedziałem sucho.

Czwórka nieszczęsnych nastolatek weszła do środka. Wyglądały jak sieroty, gdy ustawiły się w równym rządku, jak na komendę.

Bały się, wyczytałem z ich twarzy. I bardzo dobrze. 

Mina Braus najbardziej mnie rozbawiła; dziewczyna miała zapłakane oczy pobrudzone czymś czarnym, jak na moją znajomość kobiecych przedmiotów, chyba to były resztki makijażu. Miałem ochotę chwycić za lusterko, by się zobaczyła, ale uznałem, że nie będę marnował czasu, zwłaszcza że jutro czeka mnie kolejne spotkanie i tak przez tydzień....

Leonne stała na skraju i nawet nie zamierzałem obdarzać jej najmniejszym spojrzeniem. Porównywałem to do pułapki. Ile razy na nią spojrzę, ciężko mi odwrócić wzrok. Muszę nad tym zapanować, nie chcę dać się znowu ponieść emocjom...

- Spocznijcie i weźcie to - wyjąłem z szafy kilka starych ścierek, które trzymałem na takie okazje jak dziś i rozdałem każdej po jednej. - Za mną.

Wyszedłem z nimi na korytarz, zamknąłem swój gabinet i ruszyłem w stronę tylnych schodów, prosto do piwnicy.

Schody zwężały się z każdym stopniem, a ponieważ latarnia znajdowała się dopiero na dole, szliśmy chwilę w ciemności.

Pogratulowałem cicho każdej, że chociaż żadna nie wywaliła się na schodach.

Zbyt szybko jednak się ucieszyłem, bo dochodząc do pierwszego rozwidlenia usłyszałem rąbnięcie i ciche "ał". Wolałem nie zastanawiać się, która z moich gwiazd przywaliła łbem w wystającą cegłę; wiedziałem, kto najbardziej jest do tego zdolny...

Zapaliłem jedną pochodnię, potem lampę na olej i podałem jedną Ymir; ona wydawała się najmniej wystraszona.

- Waszym zadaniem będzie posprzątać w składziku gospodarczym. Mam nadzieję, że nie boicie się pająków i robaków.

Oczywiście, że się bały. Zero odzewu.

- Jedna z was pójdzie po wiadro z wodą, tymi ścierkami wyczyścicie te stare kredensy. W środku możecie znaleźć martwe szczury, wsadzcie je do pudełek które się tu walają. Miotły są w składziku  powiedziałem, kierując się do wspomnianego pomieszczenia.

- Em.... Kapitanie? - usłyszałem za sobą cienki głos odbity echem.

- Co? - odparłem, odpalając na ścianie kolejne pochodnie, by rozswietlić piwnicę.

Spojrzałem na dziewczyny. Ja pierdole...

Rose trzymała się za czoło z którego sączyła się stróżka krwi. Przekląłem pod nosem podchodząc do tej nieszczęsnej ofiary losu. Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę i przyłożyłem jej do głowy.

- Nie gapcie się, tylko do roboty - rzuciłem.

- Kręci mi się w głowie - powiedziała Rose, gdy oparłem ją o kamienną ścianę. Była pokryta kurzem i pajęczynami, ale nie chciałem by mi tu zemdlała.

Przypomniałem sobie naszą dzisiejszą sytuację i chciałem wyjechać z tekstem, że pewnie jebła się specjalnie, byle tylko uniknąć kary, ale ugryzłem się w język. Krwi nie było dużo, ale rana wyglądała nieciekawie.

Kurwa, wdarło mi się do głowy, dlaczego mam z nią ciągle problemy... Miałem dość niańczenia każdego wokół. Powtarzałem sobie, że od Nowego Roku będzie tylko lepiej. Bez niej.
Dziewczyna opierała się plecami podtrzymując sobie dłonią przesiąkniętą czerwonymi plamami chusteczkę i westchnalem. Chyba jednak wypadałoby ją opatrzyć.

- Zaraz tu wrócę, nie ociągajcie się - powiedziałem do reszty dziewcząt.

Wyszedłem z Rose na korytarz i trzymając ją za ramiona pomagałem wejść na górę po schodach. Unikałem z nią kontaktu, lecz dotyk był nieunikniony; wolałem chwilę pocierpieć niż by miała mi się zabić na schodach.

- Proszę nie zgrywać takiego miłego... - szepnęła, odwracając się do mnie.

Na chwilę mnie zatkało, bo poczułem ten przyjemny, świeży zapach wiśni i wanilii. Zawsze jej włosy tak pachniały.

Zbeształem się ostro za to w myślach.

- Przymknij jadaczkę bo działasz mi na nerwy, Leonne.

- Żeby pan wiedział, jak pan na mnie działa... - usłyszałem pyskaty ton wypowiedziany delikatnym, dziewczęcym głosem i prawie aż się zatrzymałem.

Ona zmieszała się i szybko dodała:

- Pan wie, że bardzo łatwo można pana znienawidzić?

- Nie zalezy mi na tym - uciąłem.

- Czemu pan mnie trzyma? Poradzę sobie sama - zdenerwowałem ją, więc szarpnęła się, nieudolnie podpierając się ściany.

Bo przed chwilą mówiłaś, że ci się kręci w głowie...?

Musiała się naprawdę mocno jebnąć.

Opuściłem dłonie, ale wciąż targał mną niepokój, że spadnie z tych schodów, więc gdy znaleźliśmy się na gorzej, natychmiast skierowałem ją do siebie; do Alison była dłuższa droga, a nie chciało mi się zmieniać butów i iść po tym mrozie. Za dużo roboty.

- Przecież skrzydło medyczne jest po drugiej stronie... - oburzyła się.

Nie chciałem wdawać się z nią w dyskusje.

- Siadaj na dupie bo jeszcze coś mi zrzucisz- rozkazałem widząc jak już zbliżała się do stolika z moimi filiżankami i książkami. Zamknąłem za nami drzwi do gabinetu.

Dziewczyna usiadła potulnie na taborecie, opierając się o ścianę i zamykając oczy. Widywałem taki wyraz twarzy czasem u Hanji. Jak to ona mówiła? Że jest obrażona... Rose wyglądała teraz identycznie.

Szybko zająłem się jej nieszczęsną raną, bandażując jej głowę. Chciałem by się trzymało i aby nie uciskał jej zbyt mocno.
Ale, do chuja, po co ja się z nią tak pierdolę...

- Dalej kręci ci się w głowie? - oceniałem jej stan.

- Mam uwierzyć, że pan się o mnie martwi?

-Nie martwię, tylko muszę stwierdzić twoją zdolność do odbycia kary. Nie ujdzie ci to płazem.

Na chwilę jednak się zawahałem. Martwić się... Co to własciwie znaczy martwić się o kogoś? Tej gówniarze nic nie dolega, a ja przejmuje sie jakby co najmniej złamała nogę. Albo mi się tylko tak wydaje? Jestem odpowiedzialny za nią nawet podczas odbywania kar, to wszystko.

Ale czy na pewno?

Tak, Levi, na pewno. Ona lada dzień opuści to miejsce na zawsze. Sam tego chciałeś.

- Nadal nie rozumiem, co takiego zrobiłam, że jestem przez pana znienawidzona i chce się mnie pan pozbyć...- Powiedziała,  wpatrując się tępo w okno, profilem do mnie, przypominając mi Leslie. Gdy mała płakała, jej dolna szczęka również lekko drżała a puciate policzki naturalnie się różowily.  Biały bandaż ściskał jej brązowe włosy nad brwiami i wokół jej trójkątnej buzi uwidaczniając niebiesko zielony intensywny kolor jej oczu. Przez obramowanie materiałem określiłbym ją słowem: aniołek.
Jebnij się, Ackerman...

Milczałem dobrą minutę. Co miałem jej odpowiedzieć? Postawiła przede mną ważne pytanie.

Ale i nieprawdziwe. Otóż... ja wcale jej nienawidziłem. Użyłbym nawet określenia, że zaczynałem... za bardzo się o nią troszczyć.
Z czego to wynikało? Nie miałem bladego pojęcia.
Byłem tylko zdania, że świat zwiadowcy nie jest dla tak delikatnej i nieważnej istoty. Chciałem, by miała długie życie, normalne, nawet jeśli ślepo podążała za zemstą za Shinganshinę. Powinna oderwać się i poszukać innej drogi.

Odejść stąd jak najszybciej.

Nie mogłem dłużej znieść widoku cisnących się do oczu łez.
Moja dłoń wciąż dotykała jej włosów i bandażu, ale dwudziestolatka jakby zdawała się nie zwracać uwagi, dlatego
przeciągnąłem kciukiem po bandażu, zahaczając o jej skroń i dotykając włosów. Niemy gest wsparcia... Bo czasem słowa były zbyteczne.

Lecz dopiero po sekundzie zrozumiałem, iż było to zbyt śmiałe i nieodpowiednie. Opuściłem rękę jak oparzony.

- Idź do swojego pokoju i odpocznij. Staw się jutro o tej samej porze - powiedziałem do niej z zaciśniętym gardłem. 


***



Rose - pow 

Wyglądałam przez okno na prószący, srebrzysty śnieg. Okna biblioteki były wielkie, ciągnące się od podłogi po sam sufit. Siedząc na szerokim parapecie, obserwowałam co się dzieje za oknem.

Gunther Schultz rozmawiał z Mikasą; tak dawno jej nie widziałam, że teraz wydawała się kimś zupełnie innym. Wyprostowana, wysoka, z długimi, czarnymi włosami i jak zawsze jednym kosmykiem opadającym jej na nos.
Próbowałam napisać list.

W zasadzie, to bardziej ogłoszenie, niż list.

Poszukuję brata i siostry. Ostatni raz widziałam ich 5 lat temu, mieszkaliśmy w Shinganshinie.

Ktokolwiek widział małe dzieci w wieku szkolnym, z kręconymi, ciemnymi włosami, proszony jest o pilny kontakt w...

Nie wiedziałam, co wpisać. Jeszcze przez jakiś okres czasu nie będę znać nazwy miejsca, w którym na nowo zamieszkam.

Myślałam, że pogodziłam się z myślą o bezpowrotnej utracie rodzeństwa, bo przecież nadzieja matką głupich...

Sasha w dalszym ciągu mnie unikała, nawet nie wiem, kiedy przychodziła spać i o której wstawała, bo ciągle się z nią mijałam. Robiła to specjalnie, czemu się dziwić...
Sprawilam jej przykrość.

Czułam się potwornie samotna. Poza nią nie miałam nikogo innego tak zaufanego.

Ymir i Christa dąsały się na siebie, a gdy padł moment poinformowania ich o moim odejściu, posmutniały, ale tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że to dobra decyzja. Zwiadowcy nie są dla mnie.

Chciałam rozwiesić gdzieś ten list w miasteczku i na rynku, tam, gdzie są duże skupiska ludzi.

Szczerze wątpiłam w sukces tego przedsięwzięcia, ale gdzieś w sercu tliła się iskierka stanowczo nakazująca mi wszelkie działania tego typu. Szukaj ich. Nie masz nic do stracenia. 

Czekałam na swoją karę u kapitana Levia. Po wczorajszym wypadku nie chciałam pokazywać mu się na oczy, na samą myśl przyspieszało mi tętno. Ten człowiek nie powinien dla mnie nic znaczyć. 

Tak samo nie miałam zamiaru uczestniczyć w tajemniczych spotkaniach z panią pułkownik. To był błąd. Odchodzę, pora to wszystko zakończyć. Muszę myśleć o sobie. O swojej przyszłości.

I znowu, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wyczarowałam go w drzwiach...

Wszedł do biblioteki swoim przeciągłym krokiem i skierował się w pierwszy regał. Gdy mnie dostrzegł, odwrócił wzrok, lecz po sekundzie spojrzał drugi raz. Wtedy to ja uciekłam spojrzeniem, zaciskając mocniej w dłoni pióro. Kosmyk włosów połaskotał mnie w ucho więc założyłam go za nie i skupiłam wzrok w okno, niby nad czymś głęboko rozmyślając.

Mężczyzna zbliżył się i przemówił swoim sennym, niskim głosem:

-Jak głowa?

-Dobrze - odparłam, nie wdając się w szczegóły. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że mimo tych wszystkich jego wad i działań, ten człowiek wczoraj dwa razy mi pomógł. Najpierw wyciągnął z mojej dłoni drzazgę a potem zajął się opatrzeniem mi rany zwalniając mnie z kary. Nie, ja go nigdy nie zrozumiem. Rose, a po co ty chcesz go w ogóle rozumieć?! Stuknij się w głowę. 
Największy buc w tym miejscu zgrywa dobrego opiekuna... Koń by się uśmiał.

Nakazałam mu w duchu odejść, ale on nie kwapił się do odejścia, w zamian za to usiadł na wprost mnie, zmuszając mnie do jakiejkolwiek interakcji.

Przygryzłam nerwowo wargi i zrobiłam mu więcej miejsca, czując się bardziej nieswojo. Mężczyzna przycupnął obok, jakbym była jego koleżanką.

- Przemyślałem waszą karę. Dziś, z racji tego, że przyjeżdża do nas gość, zajmiecie się lżejszą robotą i przygotujecie pokój.

Czyżby chodziło o siostrę pani Hange? Musiałam udawać, że o niczym nie wiem. Jak reszta kadetów.

Kiwnęłam głową, nie zamierzając się do niego odzywać.

-Jak mniemam, zostajesz tutaj na Święta?

- Tak - chciałam dodać " niestety", ale się powstrzymałam z tymi uszczypliwościami.

-Mamy taki zwyczaj, że podczas świątecznej kolacji, wszyscy zbierają się w wielkiej sali. Sądzę, że możesz czuć się zaproszona - popatrzył na mnie a jego oświetlony policzek wyraźnie uwypuklił jego rysy twarzy. W przyciętych włosach wyglądał doroślej i mężniej.

Znowu zganiłam się za zbyt długie wpatrywanie się, więc gdy się ocknęłam, spadł mi na ziemię kawałek pergaminu. Schyliłam się, by go podnieść i jak na złość zapomniałam, że trzymam pióro, które przełamało się a ze stalówki wyciekł atramentowy kleks, pryskając prosto na spodnie kapitana...

- Och nie, przepraszam - zaczęłam palcem ścierać krople atramentu, które natychmiastowo wsiąkały w tkaninę, plamiąc sobie palce niebieskim tuszem.

Kapitan poruszył się i westchnął głośno, załamany, z kim ma do czynienia...

-Zostaw to, tylko pogarszasz. Mam specjalny płyn do zmywania atramentu, więc go spiorę. Nie mazgaj się tak już - zirytował się. - O dziewiętnastej w moim gabinecie - odparł, wychodząc.

Spojrzałam na kartkę z zapisaną wiadomością: przez nieuwagę się roztargała...

Czy to jakiś znak? 



Coraz bliżej Święta...

Coraz bliżej Święta...

Wasza ulubiona Świąteczna piosenka? :) 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top