Rozdział 15

Ten rozdział jest dość istotny jeśli chodzi o fabułę. Piszę to tak tylko, abyście go nie omijali :P Miłego czytania!


Rose - Pow

Minęły trzy dni od powrotu z wyprawy. Obchodzimy żałobę.

Zorganizowano pogrzeb poległych żołnierzy, ale nie byłam na nim.

Musiałam przez te kilka dni otrząsnąć się i dojść do siebie. Najtrudniej było mi poukładać sobie w głowie to, że ten dziwaczny, obcy, kobiecy tytan wymordował najlepszych żołnierzy. Nie mogłam udźwignąć faktu, że skoro oni polegli, jakie my mamy szanse? Kto teraz będzie walczył w pierwszej linii?

Oddział Specjalny przestał istnieć.

 Jak łatwo tu stracić życie. Jak łatwo stracić... kogoś bliskiego.

Wszyscy czuliśmy się zagubieni i nieszczęśliwi.

Erwin Smith zorganizował specjalne zebranie,  aby podnieść żołnierzom morale i przywrócić równowagę psychiczną. Sam zmagał się z bezsilnością, choć jak na generała przystało – zachował klasę i porozmawiał z nami szczerze, dodając wsparcia i otuchy.

W zebraniu uczestniczyła większość zwiadowców, w tym Gunther - jedyny ocalały żołnierz Levia Ackermana.

Sam Kapitan nie pojawił się. Nie przychodził na posiłki. Nie ćwiczył. Tak jakby go nie było. Ale ja wiedziałam, gdzie się kryje przez cały ten czas...

W bibliotece.

Mimo, że nie znałam go w takim stopniu jak dowództwo, wiedziałam o jego problemach. Począwszy od tych z alkoholem, po bezsenność i próby samobójcze. Bo jak innymi słowami określić jego poczynania?

Za dnia nakładał maskę. Dobrze odgrywał rolę surowego przełożonego. Wewnątrz składał się jednak z maleńkich kawałeczków. Mogłabym się założyć, że to nie są jego jedyne sekrety...

Piątek popołudniu.

Tego dnia spadł pierwszy śnieg.

Jean Kirstein - największy zwiadowczy śmieszek wyszedł ze swoją bandą na zewnątrz, by powygłupiać się na śniegu, jak dzieci. Chwilę obserwowałam ich z okna i musiałam przyznać, że pomimo ostatnich wydarzeń, cieszyłam się, że tak dobrze się bawią i próbują żyć normalnie.

Ja miałam inne plany.

Ponieważ od czterech dni nie mieliśmy żadnych treningów spowodowanych żałobą a atmosfera w całym korpusie była dość przygnębiająca, postanowiłam udać się do biblioteki, która tak bardzo mnie kusiła... Miałam na sobie luźne ubrania pożyczone od Sashy (gdyż na wyjście na zakupy wciąż nie miałam pieniędzy ani czasu) , były na mnie nieco za duże w pasie, więc zwiazywalam koszule paskiem. Zapoczątkowałam tę modę, bo wkrótce połowa dziewczyn z mojego rocznika zaczęła chodzić podobnie. 

Weszłam do biblioteki bez specjalnych oczekiwań. Nastawiałam się na spotkanie Kapitana, lecz nie to było moim zamiarem. Nudziło mi się. Chciałam zrobić coś pożytecznego, a od bardzo dawna niczego nie czytałam.

Biblioteka nie była nadto okazała, właściwie posiadała tylko kilka pospolitych działów, natomiast plusem było to, że regały tworzyły labirynt, między którym można było spacerować a co kilka metrów stały szerokie fotele i stoliczki.

Dotarłam do półek z prozą. Zaczęłam po kolei wyczytywać tytuły a co ciekawsze wyciągałam i kartkowałam. Przypadkowo mój wzrok przykuła nieduża książeczka w wyróżniającym się żółtym kolorze. Schyliłam się po nią i wpatrzyłam w okładkę jak zaklęta.

Pamiętam ją. Historyjki mojego dzieciństwa. Znałam wszystkie wierszyki na pamięć.

Otworzyłam ją na pierwszej stronie, nie kryjąc wzruszenia. Egzemplarz był nieco podniszczony ale cienki papier był mi tak dobrze znany... Zaraz.

Co tu robi książeczka dla dzieci?

Nieważne, znalezione opowiastki na tyle mnie ucieszyły, że bez wahania zaczęłam czytać pierwszy wierszyk, przypominając sobie stare czasy. Gdy miałam sześć lat, mama czytała mi wieczorami i wspólnie uczyłyśmy się ich na pamięć.

Czułam pieczenie w gardle i uronilam kilka łez. Osunęłam się na ziemię siadając na posadzce i opierając plecami o regał. Zagłębilam się w tak dobrze znana mi historię o wojowniczce, podróżniku i piracie. Zatraciłam się i przestałam kontrolować czas.

Przytuliłam książkę do piersi, chłonąc ostatni raz ten zbiór wspomnień.

Nagle moich uszu dobiegł męski głos:

- „Ruszajmy przyjaciele, wcale nie jest za późno, by szukać świata że snów, a planów mam tak wiele..." * 

Kapitan we własnej osobie, jak gdyby nigdy nic, siedział w rogu pomieszczenia na fotelu i mierzył mnie wzrokiem. Nie to mnie zaniepokoiło, a fakt, że zacytował jeden z ostatnich wierszyków które własnie przeczytałam...

- ..." Ot, choćby przepłynąć horyzont wszerz, potem wzdłuż" – dokończyłam.

- „I nie ma już w nas tej mocy, która za dawnych lat umiała wstrząsnąć niebem, poruszyć cały świat. Jesteśmy tym, czym jesteśmy, zły los, a może zły czas... „

-... „ Osłabił w sercu ogień, który złączył razem nas"...Skąd Kapitan zna tę bajkę? - spytałam cicho, nie wiedząc, jak się przy nim zachować.

Mężczyzna wydawał się nad podziw spokojny. Na drewnianym stoliku stała filiżanka a obok dwa grube tomy. Musiał spędzić tu dużo czasu... Dlaczego nie zauważyłam go wcześniej?

- Czytałem... kiedyś - odparł tajemniczo. Z tonu głosu wywnioskowałam, że jest zmęczony. Możliwe, że gdy tu przyszłam, on po prostu spał. – Myślałem, że dobrze się ukryłem, a jednak mnie znalazłaś.

Wlepiłam w niego zakłopotany wzrok.

- Wcale pana nie szukałam.

Prychnął, jak to miał w zwyczaju, gdy podważał czyjeś słowa.

- Nie umiesz kłamać – założył nogę na nogę opierając się wygodniej na siedzeniu. - Czego ode mnie chcesz?

- Ale ja... - no dobra, czyli jednak musiał mnie wczoraj zobaczyć. Ale ja naprawdę nie zamierzałam go śledzić! Zwyczajnie przemknął korytarzem a ja tylko z ciekawości sprawdziłam, dokąd poszedł... - Ja myślę, że kapitan nie może się tak chować. Trzeba w końcu wyjść. Jest pan kapitanem.

Wydał z siebie nieprzyjemne fuknięcie.

- Przez to, że jestem kapitanem mogę robić co chce, a ty nie masz prawa mówić mi, jak mam żyć – wyszły z niego negatywne emocje.
Siedząc w półmroku, rzucane w kąt delikatne cienie z okratowanego okna, wyglądał jak jakiś demon. Oczy mu się świeciły, bladą skóra odznaczała na tle ciemności, czarnej koszuli i jego czarnych spodni. Miał złączone dłonie, a twarz jak zawsze omiatała obojętność.

- Mam takie prawo, bo wyraźnie widać, że pan nie chce żyć – stwierdziłam a on wstał z miejsca i zastygł, wpatrując się w swoje buty. - Nie mogę patrzeć, jak pan się męczy. Chciałabym... pomóc – kontynuowałam niezrażona i nieświadoma konsekwencji słów.

Przeczesał nerwowym ruchem włosy. Tak. Zrobił się nerwowy. Napiął mięśnie.

- Zajmij się swoimi sprawami i nie węsz tyle, Leonne.

- Jak? - spytałam go, aż rozniosło się echo. - Jak mam tak pana zostawić? Wszyscy się o pana martwią. Generał Smith dzisiaj szukał pana cały poranek a pani Zoe...

- Zamknij się już, smarkulo – syknął, zwracając się w moją stronę. – Masz o mnie gówniane pojęcie. Wydaje ci się, że trochę mnie poszpiegujesz i wiesz o mnie wszystko, bo sama straciłaś rodzinę i nie potrafisz zająć się własnym życiem. Widziałem wasze zadowolone mordy, gdy ogłoszono wyniki sprawdzianów. Cieszyliście się że zostaniecie zwiadowcami, nie? Fajnie jest, prawda? To dopiero początek, Leonne. Byłaś przy tym, co się stało. Oni zginęli na twoich oczach. Myślisz, że to jeden taki epizod? Co drugą wyprawę ktoś ginie pożarty żywcem. Czasem nie wiemy sami, czyje ciała sprowadzamy, bo są tak zdeformowane. Najczęściej to JA wydaję im ostatni rozkaz. Mówię ci, jest wtedy zajebiście. Zajebiste jest życie kapitana.

Chwycił ze złością pustą filiżankę i dopiero wtedy do mnie podszedł. Uniosła się z zakurzonej podłogi i odważyłam skierować na niego swoje oczy. Prawie dorównywałam mu wzrostem, więc idealnie widziałam jego facjatę: to zmęczenie nie było zmęczeniem. On po prostu już przestał udawać. Był wściekły a jednocześnie tak... smutny?

Myślałam, że mnie wyminie i odejdzie, jednak on wyrwał mi z dłoni ksiazke przykładając mi ją do gardła i popchnął mnie na ścianę.

- Jeszcze raz będziesz za mną łaziła to powyrywam ci te twoje kudły. I nie waż się z kimkolwiek o mnie rozmawiać, bo w trybie natychmiastowym wykopie cię na zbity pysk. A dla twojej świadomości: jesteś tu dzięki mnie.

Zluzował uścisk wypuszczając z rąk książkę, która upadła na posadzkę z łomotem , po czym oddalił się, zostawiając mnie samą w ciemności.

***

Dni bez treningów miały swoje plusy; na przykład nic mnie nie bolało a moje ciało było w pełni zregenerowane, bez siniaków i ran na dłoniach czy ramionach. Chłopcy przesiadywali wspólnie i grali w karty a my, dziewczyny sporządzałyśmy listę na nasze pierwsze zakupy za własne zarobione pieniądze. Wciąż korzystałam z odzieży Sashy czy Christy i byłam tym już zmęczona.

Nudziło nam się. Centralna siedziba Korpusu nie obfitowała w rozrywki; zwłaszcza, kiedy nadchodziła zima i śnieg sięgał nam prawie do okien. Odśnieżali ci, co mieli karę, lub ci, którzy akurat patrolowali teren. Głównie ci pierwsi.

Od dawna chciałam coś zmienić w swoim wyglądzie. Nie miałam wielu opcji, toteż zdecydowałam się na podcięcie włosów. Sasha sprawnie operowała moim nożykiem. Był pamiątką z tamtego życia...

Dziewczyny wspólnie orzekły, że w krótszych włosach sięgającyh mi teraz ledwo do obojczyków, jest mi znacznie lepiej. Odpadnie robienie koka i innych wymyślnych fryzur. Odstające, kręcone kosmyki łaskotały mnie w policzki i szyję co było frustrujące, ale potrzebowałam tej zmiany. Końcówki bardziej się kręciły, a moja twarz nabrała ładniejszych rysów twarzy. Tak sobie powtarzałam, stojąc przed lustrem...Potrzebowałam zrobić ze sobą cokolwiek.

„Wydaje ci się, że trochę mnie poszpiegujesz i wiesz o mnie wszystko bo sama straciłaś rodzinę i nie potrafisz zająć się własnym życiem."

Te słowa Kapitana najbardziej wryły mi się w pamięć. Wciąż męczyłam się z tym beznadziejnym uczuciem, że pomimo moich starań, on nie daje sobie szansy.

„A dla twojej świadomości, jesteś tu dzięki mnie".

Plułam sobie w brodę, że go wtedy nie zmusiłam do wyjaśnienia.

Dzięki niemu? Sądziłam, że osiągnęłam na tyle zadowalające wyniki, że jestem tu, bo zmieściłam się w najniższym progu zaliczenia.

Jestem tu, bo ćwiczyłam i się nie poddałam.

Jakaż to bzdura.

Od samego początku Kapitan Levi traktował mnie z góry. Inni się go bali, płaszczyli przed nim, udawali, że są tacy świetni jak on i próbowali go naśladować, aby mu się przypodobać... Za to on nie dopuszczał do siebie nikogo. Z początku również Jean próbował go zagadywać, myślał, że bliższą relacją może coś ugra, bo on od zawsze lubił mieć względy u kogoś wyższego rangą. Uwielbiał być w centrum uwagi, szczycić się tym, gdy ktoś go doceni i liczył na to, że może dostanie się do jakiegos oddziału, choćby wspierającego czy innych, które biorą czynny udział w wyprawach. Ale pan Ackerman nie dawał się nabrać na jego sztuczki. Ignorowanie skutecznie zdemotywowało Jeans który dał sobie z nim spokój. Jesteśmy tu raptem cztery tygodnie a już wiele się nasłyszałam na temat Kapitana.  Większość nowicjuszy uważała go za gbura, jakiegoś nikczemnego typa do wszystkich nastawiony wrogo. Nadużywał swojego tytułu, pozwalał sobie na chamskie docinki, krył się za swoją arogancją i dumą. Jego ulubiona maska, pod którą wprost się dusił...

Ale ja nie zamierzałam być mu posłuszną.

Nie chciałam się go słuchać. Po tym, co zobaczyłam na wyprawie, miałam odmienne zdanie od reszty. Ackerman z pewnością nie radził sobie z własnymi emocjami. Wbrew temu wszystkiemu, co o nim mówią i jak sam się zachowuje, to człowiek, jak każdy z nas, z wrażliwym i delikatnym sercem, które już kiedyś musiało zostać mocno zranione.

To mi dawało do myślenia. Intrygowała mnie jego lodowata postawa. Częściej orzypatrywalam się tym chłodnym, stalowym oczom próbując odgadnąć, co naprawdę czuje...
Chciałam mu pomóc i go poznać.

Dlatego wieczorem, późno po kolacji, ubrałam kurtkę i wyszłam z pokoju by poszukać pani pułkownik.

Sprawdziłam gabinety dowódców, lecz nikogo tam nie było. Następnie skierowałam się za część strzeżoną, w której znajdowała się pracownia i laboratorium.

Zapukałam w wielkie kamienne drzwi , trzęsąc się z zimna. Otworzyła mi pani Zoe, trzymając w jednej dłoni stos kartek. Spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

- D-dobry wieczór, czy mogę wejść? – zasalutowałam.

Kobieta otworzyła szerzej drzwi zapraszając mnie do środka bez słowa. Poczułam się nieswojo wchodząc w jej przestrzeń o tak późnej godzinie, miałam nadzieję, że szybko mnie nie wygoni.

- Akurat już kończyłam pracę, czym mogę ci służyć?

Wskazała krzesło obok ogromnego kwadratowego stołu.

Buchnęło ciepłem, gdy przeszłam obok kominka. Zdjęłam kurtkę, zawieszając ją na oparciu drewnianego krzesła i rozejrzałam się po pomieszczeniu.

Wbrew moim wyobrażeniom, było bardzo przytulnie. Drewniane meblościanki z ułożonymi stosami książek, notesów, rulonów i pudełeczek do których chyba nie odważyłabym się zaglądnąć. Do tego pełno rozstawionych świeczek rzucających pomarańczowy blask. 

Po drugiej stronie izby stała stara kanapa z wymiętym szarym kocem oraz kredensik z kubkami i czajnikiem. Ta kobieta musiała spędzać tu chyba większość swojego czasu. Nazwałabym to raczej małym mieszkankiem niż laboratorium.

Zwiadowczyni usiadła naprzeciwko mnie z pytającym wzrokiem.

Chrząknęłam cicho i nabrałam wdechu.

- Chodzi o... Kapitana Ackermana – wyjaśniłam. Czułam konsternację i nie wiedziałam, jak ona odbierze moje słowa.

Kiwnęła głową w przód i odgarnęła z twarzy grzywkę. Jej twarz nieco się rozjaśniła, dostrzegłam nawet lekki uśmieszek.

- Taak... To wielki buntownik, uparty, kapryśny choleryk – poprawiła fryzurę. – Ale to chyba każdy wie.

- Pani pułkownik, proszę o dyskrecję. Nie chcę, aby ktokolwiek dowiedział się o naszej rozmowie – siliłam się na poważny ton.

- Och, takie rozmowy najbardziej lubię – uśmiechnęła się szeroko i sięgnęła po czajniczek z gorącym, parującym naparem. – Spokojnie dziecko, u mnie sekrety są bezpieczne. Masz, napij się... To mów, co się dzieje?

Objęłam dłońmi kubek, grzejąc dłonie.

Od czego by zacząć?

- Pani pułkownik... Co sprawiło, że Kapitan wpadł w alkoholizm?

Hange wciągnęła głęboko powietrze, stukając paznokciami o blat.

- Nie mogę ci na to pytanie odpowiedzieć, wybacz.

- Ale zna pani odpowiedzieć? – drążyłam. – To się stało niedawno, prawda? Kiedyś taki nie był?

Chwila ciszy.

Ale ze mnie idiotka. Po co ja zadałam to pytanie jakie pierwsze. Kobieta zmieniła nastawienie do mnie.

Wstała ponownie od stołu i odwróciła się plecami.

- Przykro mi, dziewczyno, ale to sprawa między nim a mną. Nie powinno cię to obchodzić.

- Rozumiem – spuściłam wzrok. – A czy może mi pani powiedzieć, co się stało z Conradem i Sethem? Od tygodnia ich nie widuję.

- Nagrabili sobie, więc odbywają karę i pracują w więziennej części, daleko stąd – odparła na jednym wdechu, gestykulując.

- Ja... Przepraszam za te pytania – powiedziałam, na co kobieta się odwróciła. – Chodzi o to, że nie mam do kogo się zwrócić, aby pomóc Kapitanowi. Pani wydaje mi się najbardziej odpowiednią osobą. Słyszałam waszą rozmowę. Wymieniał osoby, które stracił. A potem Pani powiedziała coś o generale Erwinie i on mocno się zdenerwował. Mam wrażenie, że może jego załamanie jest spowodowane poważną kłótnią z generałem? Ja po prostu... widzę, że on jest sam. I ma problemy ze snem, izoluje się od ludzi, a na wyprawie... wie Pani sama, próbował...

- Rose, prawda? – upewniła się, patrząc na mnie zza kwaratowych okularów. – Przejmujesz się jego losem, co?

Zdziwiłaby się, jak bardzo.

- Ja też nie mogę sypiać i często widziałam go krzątającego się po kuchni. On... chyba jest uzależniony od sprzątania.

- To cholerny pedant – wzniosła oczy do nieba. – Cóż, znam Levia ho, ho, kopę lat. Jest dla mnie jak brat. Ale ja sama nie wiem co mam począć...

- Myślę, że tylko pani może do niego przemówić. Dlatego przyszłam.

- Wierzysz w cuda, mała. On nikogo nie słucha. Uważa mnie za szurniętą wariatkę...

Nachyliłam się do niej, ściszając głos.

- Obie dobrze wiemy, jaki jest naprawdę. Jest inny.

Kobietę zamurowało. Popatrzyła na mnie skręcając głowę. Nalała drugą filiżankę.

- Czy ty przypadkiem się w nim nie zabujałaś...?

Odepchnęłam się na krześle do tyłu.

- To nie tak, pani pułkownik, wypraszam sobie! – spaliłam buraka. Dlaczego zawsze takie rozmowy muszą mieć romantyczny podtekst? Nie można się przejmować kimś bez żadnych aluzji? Przez to pytanie poczułam się jeszcze bardziej nieswojo i przeklęłam się w myślach, że tu przyszłam...

- Czyżby? Przychodziły do mnie już kiedyś jakieś młode dziewczęta i też zaczęły go przy mnie zachwalać...

- Nie, nie, nie, proszę tak na mnie nie patrzeć.

- Niech ci będzie... Ale to wielka szkoda. Wiesz, gdyby Levi znowu się zakochał ze wzajemnością na pewno byłby szczęśliwszy. Brakuje mu kobiecego towarzystwa... Jak pomyślę o Leslie to chce mi się płakać, w życiu bym nie pomyślała że... kurwa.

Przytkała sobie usta dłonią.

Patrzyłyśmy sobie w oczy. Jej były duże, wytrzeszczone a twarz przybrała odcień pomidora.

- Szlag by to... Ale z ciebie kretynka, Hanji – palnęła się w czoło.

- Spokojnie. Ja wiem, że Leslie jest jego córką.

Szczęka prawie jej opadła.

- Skąd....?

- Domyśliłam się. Kapitan zarzuca mi, że nie potrafię kłamać, ale wbrew pozorom z niego też można czytać jak z książki. Podczas ogniska zorganizowanego tydzień temu bawił się z dziećmi i widziałam jak na nią patrzył. A potem chwilę rozmawialiśmy i gdy spytałam, czy ma rodzinę, zamilkł. Ale wie pani co? Tym się zdradził. Bo wtedy popatrzył na Leslie a ona na niego... I ja już wiedziałam.

- Niebywałe, dziewczyno. Mam nadzieję że nikomu tego nie mówiłaś? To nie może wyjść poza to pomieszczenie... - zagroziła palcem, ale ja kiwnęłam głową.

- Słowo żołnierza. Ale to nie jedyny sekret, który go tak wyniszcza, prawda?

- Już ci powiedziałam, że nie mogę nikomu...

- Proszę. Jeżeli mamy zareagować i przywrócić w nim chęć życia, muszę znać prawdę.

- To już przeszłość – powiedziała gorzko.

- To nie jest przeszłość, skoro Kapitan cztery dni temu chciał się zabić! – krzyknęłam.

- Wzbudzasz moje zaufanie, Rose. Widzę, że zależy ci na tym gamoniu, tak jak i mi.

Usiadłyśmy ponownie przy stole. Zrobiło mi się gorąco od nadmiaru emocji.

- Kiedyś Levi i Erwin byli bardzo blisko... 

____________

* - jest to wierszyk napisany przeze mnie, na potrzeby tego ff :) 


I jak? I jak? <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top