W środku nocy

Śnił wciąż ten sam koszmar. Miał wrażenie, że czas wokół niego zwolnił. Ziemia zakołysała się pod nogami. Czuł, jak podmuch wybuchu powala go na ziemię. Ogłuszony, przez kilka długich chwil, wpatrywał się w czysto błękitne niebo, powoli przesłanianie czarnym dymem. Do oszołomionego umysłu, docierały strzały, krzyki ludzi i rozpaczliwe rżenie koni. Obrócił się na bok, a krew zalała mu oczy. Wytarł je rękawem i zobaczył obok siebie młodego żołnierza, z ogromną dziurą ziejącą w piersi. Podczołgał się do niego. Mimo że czuł potworny ból pod czaszką, to uniósł się nad nim i spojrzał mu w twarz. Młody, zbyt młody na to, by umrzeć w tym miejscu. Jasne włosy miał upstrzone krwią, a błękitne oczy wpatrywały się w niego, nie rozumiejąc tego, co się właśnie stało. Pochylił się nad nim i chciał mu powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, ale okłamywałby jego i siebie samego. Żołnierz poruszał ustami, tak jakby chciał mu coś powiedzieć. Jedyne co usłyszał, to ostatni oddech uchodzący z piersi kadeta. W tym momencie kolejny szrapnel wybuchł obok nich.


Koszmar budził go niemal każdej nocy, ale nie wyrywał go nagle ze snu. Budził go smutek i bezsilność, bo w żaden sposób nie potrafił wpłynąć na los młodego żołnierza, który umarł mu na rękach. Odkąd wyszedł ze szpitala i wrócił do Anglii, nie potrafił sobie przypomnieć, choć jednej spokojnie przespanej nocy.

Usiadł na łóżku. Spojrzał w okno. Noc była jasna. Jako dziecko nigdy nie pozwalał zasłaniać okien. Uwielbiał zasypiać przy pełni księżyca, patrząc na jasną połyskującą tarczę. Jego blask usypiał go, niemal natychmiast. Teraz był dorosły, ale nic się nie zmieniło w tej kwestii.

Koszula kleiła mu się do zapoconej skóry. Wstał z posłania i chwiejnym krokiem człowieka, wybudzonego ze snu, podszedł do toaletki. Ściągnął koszulę, a do porcelanowej misy wlał wodę. Przemył twarz, ramiona i tors. Zimna woda orzeźwiła go. Oparł się dłońmi o toaletkę i wpatrywał się w pogrążoną w półmroku twarz. Miał wrażenie, że patrzy na kogoś zupełnie obcego. Cienie pod oczyma pogłębiał otaczający go mrok, a zmarszczka pomiędzy brwiami wydawała głębsza niż zwykle. Potarł pobolewającą bliznę. Odgłosy walki wciąż huczały mu w głowie.

Już od jakiegoś czasu rozważał, pozostanie w Anglii. Nie chciał wracać do Indii ani do wojska. Im był starszy, tym bardziej utwierdzał się w tym, że wojsko, to świat, do którego został wepchnięty siłą. Żołnierzem został tylko, dlatego że jego ojciec tak chciał. Marzenia jego ojca, nie były jego marzeniami. Spełnił je tylko jako posłuszny starszy syn. I spełnił je ponad miarę, zostając najmłodszym pułkownikiem w armii jej królewskiej mości, królowej Wiktorii. Po śmierci ojca i brata, jako ostatni z Brachesterów jedyne, o czym marzył, to wrócić na dobre do domu, by zająć się rodzinnym majątkiem.

Osuszył twarz i ramiona ręcznikiem. Znalazł czystą koszulę, złożył szlafrok i poszedł do biblioteki. Wszedł do pogrążonego w półmroku pokoju, oświetlonego jedynie, blaskiem nikłego ognia płonącego na kominku. Podszedł do niewielkiego stolika i nalał sobie trochę szkockiej whisky. Mocny płyn spłynął mu do gardła i na dobre, obudził jego zaspane ciało. Zerknął na olbrzymi portret ojca wiszący nad kominkiem. Dostojny jegomość spoglądał na niego z góry surowym wzrokiem. Sir James Brachester był człowiekiem apodyktycznym, bezpardonowym i upartym. Nie znosił, gdy podważano jego decyzje. Zmarł na serce tuż po swym młodszym synu, na polowaniu w Afryce.

— Już nigdy więcej, nie będziesz zawiedziony moją osobą — mruknął.

Podniósł szklaneczkę w stronę obrazu, wznosząc sarkastyczny toast. Zawsze miał żal do ojca, za to, że zaplanował mu życie, nie pytając go nawet o zdanie.

Podszedł do kominka i wrzucił kilka polan. Wyprostował się i spojrzał na rząd zdjęć stojących na gzymsie. Tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na tę nowinkę. Christopher patrzył na nie, jak na zamrożone w czasie chwile. Przebiegł wzrokiem po fotografiach. Pomiędzy mniejszymi stało duże zdjęcie. On w mundurze z nominacji na kapitana, obok Adam i matka. Ojciec był na polowaniu. Nie pojawił się na uroczystości.

Kiedy obaj byli dziećmi on i Adam, nie mieli zbytniego kontaktu. Jego wysłano w wieku szesnastu lat do szkoły kadetów, a Adam został przy matce. On większą część swojego życia, spędził najpierw w szkole z internatem, a później w koszarach, z dala od rodziny. Dopiero po latach ich drogi się zeszły, a dzięki temu, stali się sobie bliżsi. Ze smutkiem patrzył na przystojnego młodzieńca, dorównującego mu wzrostem, o odrobinę ciemniejszych włosach niż jego. Stał nonszalancko oparty o ramię starszego brata i uśmiechał się wesoło.

Matka siedziała sztywno wyprostowana w fotelu z wysokim oparciem. Była piękną kobietą. Jasne włosy, miała nieskazitelnie ułożone, a ciemna, elegancka suknia podkreśliła jej idealne kształty. Lady Charlotte Brachester, nigdy nie okazywała mu uczuć. Od dnia narodzin ignorowała i zupełnie nie wykazywała, zainteresowania pierworodnym synem. Czasem czuł się tak, jakby został porzucony przez matkę tuż po urodzeniu.

Już miał odwrócić wzrok, ale zobaczył zdjęcie ze ślubu. Nie miał pojęcia, że ono nadal tu jest.

Służąc w wojsku, obiecał sobie, że nigdy nie założy rodziny. Był żołnierzem, a to oznaczało, że w każdej chwili mógł zginąć. Nie chciał uczynić kobiety, która wyszła za niego, wdową, a dzieci sierotami. Jak na ironię nie bał się śmierci. Dla samotnego mężczyzny to nic strasznego. Czasem zastanawiał się, co może być po drugiej stronie, ale nigdy nie myślał o tym, jak o czymś przerażającym. Może dlatego, że na tym świecie nie trzymało go kompletnie nic. Lecz i tym razem ojciec zadecydował za niego.

Wziął srebrną ramkę do ręki i przyjrzał się zdjęciu. Młoda para stała na progu kościoła Westminsterskiego. On w galowym mundurze, ona w najpiękniejszej sukni, jaką można było znaleźć w Londynie.

Lidia Perry była jego żoną, tylko a może, aż trzy lata. Nie była nią od pięciu. Pamiętał jej ciemnozielone oczy, wydatne mocno czerwone usta, jasne włosy zawsze misternie ułożone. Wystudiowane ruchy, kiedy poruszała się w tłumie i teatralne gesty. Poznał ją, kiedy przyjechał na urlop, by odpocząć i wyleczyć wybity bark. Pomimo niechęci i zmęczenia dał się namówić na bal u sąsiadów. Ojciec uznał, że córka pastora będzie idealnie nadawała się na żonę dla młodego i aspirującego kapitana. Ona zwabiona majątkiem i pozycją w towarzystwie zgodziła się być jego żoną.

Przez pierwszych kilka miesięcy było wspaniale. Podekscytowany nowością, jaką było małżeństwo i pławił się w szczęściu, zapominając o swoim przyrzeczeniu. Ona cieszyła się, ze wszystkich możliwości, jakie dawał jej prestiż wejścia, do tak bogatej i poważanej rodziny. Miodowy miesiąc spędzili w Paryżu i Wiedniu, aż w końcu musiał wracać do garnizonu. W Indiach wynajął dla nich duży, wygodny dom i zaczęli wspólne życie.

Po jakimś czasie zaczęło się coś psuć. Zaczęły go męczyć niemal codzienne wyjścia na bale i przyjęcia. Po służbie zostawał w zaciszu domu, czytał książki lub gazety, a Lidii bardzo szybko przestała przeszkadzać, jego nieobecność podczas tych wyjść.

Wkrótce też pojawiły się aluzje ojca, domagającego się wnuka. Dopiero wtedy zauważył jak oszczędnie Lidia, wydzielała mu wizyty w jej sypialni. Nie reagowała na delikatne pocałunki czy subtelne zachęty. Tłumaczyła to tym, że jeszcze nie czuje się na siłach, by zostać matką. Ulegał jej namowom, bo był zakochany. Tak minął rok.

Christopher miał praktyczny umysł wojskowego. Zauważył, że jego żona okazuje mu uczucie, tylko wtedy, kiedy jej na czymś bardzo zależy. Gdy, coś szło nie po jej myśli, miewała napady złości. Musiał uważać na słowa, żeby jej tylko nie urazić. Potrafiła obrazić się na niego i karać go milczeniem, nawet przez całe tygodnie, dopóki nie spełnił jej jakiejś zachcianki. Wtedy robił wszystko, co tylko chciała, nie licząc się ze swoimi, pragnieniami.

Zaczęła mu też dawać do zrozumienia, że fizyczna miłość z nim, budzi w niej niesmak. Nagle ten aspekt małżeńskiego pożycia, uznała za obrzydliwy i nieprzyjemny. Im bardziej starał się ją zadowolić, tym większą budził w niej pogardę i obrzydzenie.

Po pierwszym zachłyśnięciu się egzotyką Indii, Lidia coraz częściej narzekała, na gorąco, insekty, niebezpieczne zwierzęta i wszędobylski smród. Aż w końcu zaczęła obwiniać go o to, że sprowadził ją do tego kraju tylko po to, by móc z satysfakcją patrzeć, jak powoli umiera  z dala od przyjaciół i rodziny. Był przerażony, gdy doprowadziła się swoim ciągłym poddenerwowaniem  na skraj choroby. Widząc, co się z nią dzieje pozwolił jej wyjechać do Anglii.

Przez kilka kolejnych dni, które minęły od jej wyjazdu, ku swojemu zdumieniu, zaczął czuć ulgę. Miał wrażenie, że ktoś zdjął mu stalową obręcz z gardła, która dociskała się z każdą jej skargą i utyskiwaniem. Po miesiącu dostał list z żądaniem rozwodu. Czuł ogromne rozczarowanie, ale przystał na wszystkie jej żądania. Nie potrafił zrozumieć, co takiego złego zrobił, że nigdy nie został doceniony i pokochany, tak jak o tym marzył.

Ojciec mu nigdy nie wybaczył rozwodu z Lidią. Oskarżał go o to, że za mało się starał i nie dbał wystarczająco o żonę. Przypomniał sobie, jak podczas sporu z ojcem zasugerował mu, by się z nią ożenił, jeśli tak bardzo mu zależy, by została w ich rodzinie. Te nieprzemyślane słowa, wypowiedziane w złości, na zawsze ich poróżniły. Nawet, wtedy kiedy został najmłodszym pułkownikiem w angielskiej armii, ojciec nie zamienił z nim słowa, aż do swojej śmierci. Nie zdążyli się pogodzić. Christopher czuł smutek i żal osoby wykorzystanej i niemogącej wyjaśnić wielu dręczących go wątpliwości.

Podczas jednego z urlopów, dowiedział się, że Lidia wyszła za mąż po raz drugi, za obłędnie bogatego kupca z Rosji.

Bardzo szybko powrócił do swoich starych przyzwyczajeń, wypełniając samotność, pobytem w koszarach, musztrą i innymi obowiązkami wojskowego. Aż w końcu, Lidia stała się dla niego, tylko ulotnym wspomnieniem. Wyjął zdjęcie z ramki i wrzucił do ognia. Przez chwilę patrzył, jak ogień wybuchł czerwienią i fioletem, pożerając twardy papier. Trwało to krótko, tak jak jego uczucie, które zgasło niedostatecznie karmione miłością i pożądaniem. Odstawił pustą ramkę na gzyms. Teraz jego myśli musiały zająć inne sprawy.

Zanim usiadł za ogromnym biurkiem, nalał sobie do szklaneczki kolejną porcję whisky. Zapalił świece i spojrzał na połyskujący hebanem blat. Wszystkie papiery były posortowane i równo ułożone. Wziął ciężką, księgę rachunkową i zaczął przerzucać jej strony. Po godzinie przeglądania długich kolumn rachunkowych stwierdził, że wszystko jest w porządku. Obok leżał pokaźny stos rachunków. Zagłębił się w ich lekturze. Ogromne sumy pieniędzy, zostały wydane na kosztowne suknie, biżuterię i buduary w Londynie, Treviso i Paryżu, dla hrabiny Carli Rizzi-Orlandi, oraz na madame Desire z Londynu. Uniósł lekko brwi w zdumieniu. Po śmierci ojca majątkiem zarządzał jego młodszy brat Adam i ich matka. Tak jak chciał tego ojciec.

Adam miał narzeczoną, a wydawał pieniądze na przyjaciółkę? Cóż, nie powinien się temu dziwić.
Dżentelmeni z arystokracji często tak robili. Posiadali żony, narzeczone, ale też utrzymywali, kochanki, z którymi często nie potrafili się rozstać. Dlaczego jego brat, miał być wyjątkiem? Poczuł ukłucie zazdrości. Adam zawsze miał powodzenie u kobiet.

Sięgną po szklaneczkę z whisky i zaczepił dłonią o listy, związane czerwoną wstążką. Listy Adama do Eleonory. Wziął je w dłoń. Pierwszy z nich był ozdobiony eleganckim, męskim pismem i brązowymi plamami. Zapewne były wypełnione czułymi słowami i wspomnieniami. Powinien oddać je osobie, do której były adresowane.

Eleonora Eaglewood. Córka sąsiadów. Christopher uśmiechnął się ciepło na myśl, o przyjaciółce z dzieciństwa.
Ich posiadłości graniczyły ze sobą od stu lat, aż do momentu, gdy William Eaglewood, stracił cały majątek na rzecz nieudanych inwestycji. Dowiedział się o tym z listów Adama.

Był piętnastolatkiem, który wściekł się na wieść o tym, że ma się zajmować jakimś dzieckiem i to na dodatek dziewczyną. Marzył o wyruszeniu w podróż po Europie, wraz z matką, Adamem i rodzicami Eleonory. Musiał jednak zostać w domu, bo ta niemal dwuletnia wyprawa, kolidowała z jego wyjazdem do szkoły z internatem.

Naburmuszony i obrażony na cały świat mruknął coś na powitanie do osóbki, bardziej przypominającej chłopca niż dziewczynkę. Ciemne proste włosy, ledwie sięgały jej do ramion, a duże szare oczy wpatrywały się w niego z ciekawością. Przez kolejne dni zbywał ją, uciekał na łąki albo do lasu. Ona jednak uparcie niczym mały psiak, chodziła za nim krok w krok. Nie skarżyła się i nie bała, kiedy rzucał w jej stronę kamieniami, żeby ją odstraszyć i by wreszcie dała mu spokój. Cierpliwie jakby krok po kroku oswajała go ze swoją obecnością. Nawet nie zauważył, kiedy w końcu ją zaakceptował, by ostatecznie stać się jego nieodłącznym towarzyszem, wędrówek po majątku.

Po zajęciach z guwernerami szli na długie spacery albo biegli nad strumień. Leżeli nad jego brzegiem, ukrywając się w wysokiej trawie. Patrzyli w błękitne niebo, puszczając wodze fantazji. Wieczorami wracali do domu, wygłodzeni i zmęczeni.

Kiedy pogoda zatrzymywała ich w domu, zamykali się w jednej z nieużywanych sypialń. Czytał Eleonorze opowieści o duchach. Pamiętał, że je uwielbiała. On uważał, że takie książki są niestosowne dla małych dziewczynek. Gdy próbował czytać bajki o rycerzach zabijających smoki, zakrywała uszy dłońmi. Głośno śpiewała i tańczyła po pokoju tak długo, aż jej ustąpił. Zdarzało się, że wymykali się nocą z domu i biegli na wrzosowiska. Pamiętał, to poczucie wolności i przygody pod niebem usianym gwiazdami. Uśmiechnął się, na myśl o uczuciu dumy, jaka go rozpierała, opiekując się młodszą i słabszą dziewczynką.

Jego dzieciństwo skończyło się w dniu jego szesnastych urodzin, bo tuż po przyjęciu został wysłany do wojskowej szkoły z internatem. Swojej przyjaciółki z dzieciństwa nie widział od... policzył w myślach. Minęło siedemnaście lat, pomyślał. Kiedy on przyjeżdżał na krótkie wakacje do domu, a później przepustki, zawsze jakimś dziwnym zrządzeniem losu, mijali się o jeden lub dwa dni.

Zerknął na listy trzymane w dłoni. Brunatne ślady krwi bezlitośnie odznaczały na bieli papieru. Nagle zdał sobie sprawę, że to krew jego brata. Chciał zrobić coś, by te plamy zniknęły z koperty. Potrzebowałby jednak do tego magii albo umiejętności cofania się w czasie. Chcąc oszczędzić przyjaciółce, tego okropnego widoku, rozwiązał wstążkę i przełożył listy. Z ogromną pieczołowitością i starannością, zawiązał na powrót tasiemkę, tak by zagniecenia się pokryły.

Dzień, w którym usłyszał o śmierci brata, był dniem, w którym odzyskał przytomność w szpitalu, po ataku na koszary. Zapamiętał słońce, które go oślepiło, gdy wybiegł z budynku, wprost na ostrzeliwany przez moździerz plac. Obudził się w szpitalu. Był nieprzytomny przez dwa tygodnie. Przez kolejne kilka miesięcy przechodził rehabilitację, lecząc liczne złamania i rany, które wkrótce zamieniły się w blizny. Do Anglii wrócił dopiero pół roku po śmierci Adama.

Listy odłożył na bok i na powrót zagłębił się w rachunkach, by zapomnieć o trawiącym go żalu po stracie brata. Pochłonęło go to tak bardzo, że dopiero światło słońca, odbijające się w kryształowej szklance ze złocistym płynem, przywołało go do rzeczywistości. Refleksy światła skrzące się na blacie biurka ożywiły w jego pamięci, wspomnienie, drobnych stóp uroczej pastereczki, którą wczoraj po południu wyratował z kłopotów. Mimowolnie uśmiechnął się, na myśl o tej czarującej dziewczynie. Może, kiedy dowie się, dlaczego Adam został zamordowany i gdy wreszcie odzyska spokój...

Pukanie do drzwi przerwało mu rozważania, na temat przyszłości.

— Proszę wejść! — Miał mocny i donośny głos. Taki, jakiego można spodziewać się u wojskowego.

Do gabinetu wszedł wysoki, tyczkowaty mężczyzna, o niezadowolonym spojrzeniu i rzadkich włosach, idealnie przygładzonych brylantyną.

— Dzień dobry, paniczu.

Christopher miał ponad trzydzieści lat, ale lokaj jego ojca, w dalszym ciągu zwracał się do niego, jak do szesnastolatka, który dopiero wczoraj opuścił dom i wyjechał do internatu. Co prawda, poprawianie lokaja miało tyle samo sensu, co korygowanie narowów u starego konia, ale może warto spróbować.

— Dzień dobry, Edmundzie.

— Śniadanie jest gotowe.

— Dziękuję. Przynieś mi je tu do gabinetu. Wystarczą ciepłe tosty z masłem, jajka i kawa.

— Tutaj? — Święte oburzenie pojawiło się twarzy lokaja.

— Tak. Tutaj.

— Ale to... — urwał. Wydawał się urażony tym nietaktownym łamaniem wielowiekowych zwyczajów w tym domu.

— Teraz to jest mój dom i moje zwyczaje — powiedział twardo, patrząc na Edmunda.

Łagodny i przyjazny wygląd pułkownika Brachestera potrafił zwieść nie jednego rozmówcę.

— Czy coś jeszcze mogę dla panicza zrobić? — zapytał.

— Proszę, wyślij wiadomość do pań Eaglewood, z zapytaniem, czy mogę złożyć im dziś wizytę. Dostosuję się do wybranej przez panie, pory dnia.

— Dobrze paniczu.

— Pułkowniku.

— Słucham?

— Proszę, zwracaj się do mnie pułkowniku. I to jest na p i to. Szybko się przyzwyczaisz. — Uśmiechnął się do siebie w myślach, kiedy zobaczył minę Edmunda. — Czy to jest jakiś problem? — zapytał, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.

Jednak coś jeszcze zostało w nim z małego chłopca, który uwielbiał droczyć się ze starym dobrym Edmundem.

— Żaden. Wedle życzenia.

— To dobrze. Przygotuj mi, też kąpiel. — Spojrzał na leżący pod jego dłonią jeden z rachunków. — Edmundzie?

— Tak?

— Wiesz coś na temat Carli Rizzi- Orlandi?

— Była tu, tylko jeden raz. Z polecenia panicza Adama. Zabrała dokumenty i odjechała.

— Nie zatrzymała się na noc?

— Nie, ale miała przy sobie list.

— Jaki list?

— Od panicza Adama, w którym nakazywał, bym spełnił wszystkie polecenia, jakie wyda mi owa dama i o nic nie pytał.

— Rozumiem. A kim jest madame Desire?

Edmund zrobił minę oznaczającą jedno. Jak można nie wiedzieć takich rzeczy?

— Nie, nie wiem. — Christopher, idealnie odczytał to, co lokaj miał wypisane na twarzy. — Racz mnie oświecić, z łaski swojej.

— To jest medium.

— Medium? — zdumiał się. — Nie rozumiem.

— Pańska matka, chodzi do medium.

— Po co?

— O ile mi wiadomo, to chce skontaktować się ze zmarłym synem.

— To niedorzeczne — mruknął, potrząsając głową.


Po skończonym śniadaniu wziął tacę i poszedł do kuchni. Owszem, mógł to zrobić Edmund, ale chciał się przywitać z Agatą.

Agata była kucharką i dobrą duszą tego domu. Dla Christophera była, kimś znacznie więcej. Zaopiekowała się porzuconym chłopcem. Przez lata troszczyła się i dbała o niego jak o własnego syna, nie oczekując niczego w zamian.

Kuchnia była duża, ale ciemna. Bez okien. Nawet ogromna ilość świec, nie dawały odpowiedniego światła. Musi coś z tym zrobić. Uśmiechnął się, bo właśnie przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Za kilka dni sprowadzi robotników, by przebudowano to miejsce. Przez długą chwilę patrzył z czułością na małą korpulentną kobietę, owiniętą białym fartuchem. Ze skupieniem i zamaszystymi ruchami mieszała jakąś masę w dużej misie.

— Dzień dobry Agato.

— Christopher, na Boga! Jak ty marnie wyglądasz! — krzyknęła na jego widok, porzucając swoje zajęcie.

— Nie takiego powitania się spodziewałem.

Odstawił tacę na stół. Ujął jej szorstkie od pracy dłonie i ucałował. Za wszystko, co dla niego zrobiła, kiedy był małym chłopcem będzie jej wdzięczny do końca życia.

— No już, uspokój się! — Chciała wyrwać swoje ręce z jego dużych dłoni, ale delikatnie je przytrzymał. — Czym cię karmili w tym szpitalu?!

— Jak widzisz niczym wyjątkowym. Proste żołnierskie jedzenie.

— Suchary i woda?

— Prawie. — Ciepły uśmiech, nie znikał z jego złotych oczu.

— Usiądź. Zrobię ci coś do jedzenia.

— Właśnie zjadłem. Grzanki i jajka.

— Duży mężczyzna, musi dużo zjeść. Siadaj.

Kiedy trzeba było, Agata stawała się apodyktyczną osobą, ale to kobieta z sercem na dłoni. Posłusznie usiadł przy stole.

— Będziesz miała dużo czasu, by mnie utuczyć.

Kobieta lekko uniosła brwi, patrząc na niego badawczo niebieskimi oczyma.

— Nie wracasz do Indii? — zapytała ostrożnie.

— Nie, nie wracam.

— Zostaniesz tutaj? Na zawsze? — W jej głosie słyszał niedowierzanie.

— Na zawsze Agato. Nie chcę już więcej wracać do Indii. Za kilka dni złożę rezygnację i prośbę o pozwolenie przejścia w stan spoczynku. Chcę zająć się majątkiem. Wszystko, czego pragnę, to wrócić na zawsze do domu i żeby było tak jak dawniej.

— Wiesz, że nie będzie.

— Wiem, ale czy aż tak wiele żądam od losu.

— Twój ojciec nie byłby tym zachwycony.

— Mój ojciec byłby najszczęśliwszy, gdybym poległ w jakiejś bitwie, a on mógłby się tym przechwalać wśród swoich przyjaciół.

— Nie mów tak. On cię kochał.

— To, czemu karał mnie milczeniem? — westchnął ciężko.

— Wiesz, że marzył o wnukach... — urwała. Nie chciała go urazić.

— To ona nie chciała mieć dzieci.

— Powiedziała, że to ty ich nie chcesz mieć.

— A mój ojciec w to uwierzył. — W głosie Christophera pojawiła się pogarda. — Wierzył w każde jej słowo. Zresztą nie ma już czego roztrząsać. To przeszłość.

— Nie możesz mieć wyrzutów sumienia. Przecież próbowałeś z nim rozmawiać i wszystko wyjaśnić.

— Próbowałem, ale on nie chciał mnie słuchać. Dla niego stałem się synem bez honoru.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top