Mężczyzna w czerni
Powóz toczył się powoli zamglonymi ulicami w stronę Stafford Lane, ulicy, przy której mieszkali. Wnętrze było pogrążone w półmroku. Christopher nie zapalił lampki, a Eleonora go oto nie poprosiła. Doszedł do wniosku, że oboje potrzebują trochę intymności po tym wstrząsającym doświadczeniu.
On sam wciąż czuł się zagniewany. Spojrzał dyskretnie na swoją towarzyszkę. Siedziała obok niego, z ramionami okrytymi ciepłym płaszczem. Spoglądała na ulicę wypełnioną gwarnym tłumem. Wyglądała na pogrążoną we wspomnieniach z dzisiejszego wieczoru. Jakaś część Christophera chciała ją bezpardonowo upomnieć, by wróciła do rzeczywistości i nie pozwoliła się zwodzić temu co widziała podczas seansu.
Doszedł do wniosku, że bez wahania udusiłby Madame Desire gołymi rękami. Urządzać seanse po to, by oszukiwać głupich i naiwnych, to jedno, ale znęcać się nad tymi, którzy stracili swoich ukochanych? Jak mogła torturować tych biednych ludzi, podejrzanymi wiadomościami z zaświatów i z takim wyrachowaniem wzbudzać bezbrzeżny smutek. Tego nie da się wybaczyć.
Po raz kolejny postanowił nie dzielić się swoimi przemyśleniami z Eleonorą, dopóki ona sama nie będzie chciała o tym porozmawiać.
Niespodziewanie Eleonora poszukała w ciemności jego dłoni. Jakaś jej część szukała twardego oparcia i pomocy w powrocie do rzeczywistości.
— Ell, wszystko w porządku? — Uścisnął, delikatnie drobną dłoń, zaniepokojony dziwną melancholią, jaka ją ogarnęła.
— Tak, tylko... czuję się trochę... — zawahała się tak, jakby szukała właściwego słowa. — Oszukana.
Christopher poczuł ulgę, na dźwięk tego słowa.
— Dlaczego?
— Bo nie usłyszałam niczego, czego bym sama nie powiedziała komuś, kto stracił ukochaną osobę.
— Nie powinienem był cię tam zabierać.
— Proszę, nie dręcz się tym. Nie ma, w tym twojej winy. Zawiodłam się, bo miałam nadzieję na... — spojrzała na niego. — Przychodząc tam spodziewałam się dobrze wyreżyserowanego widowiska, i to dostałam, a mimo to gdzieś w głębi czuję się ograbiona z tej malutkiej nadziei na metafizyczne spotkanie.
Dokładnie o tym samym myślał.
— Czuję też smutek, bo są ludzie, którzy potrafią tak perfidnie wykorzystywać żal, stratę i tęsknotę za ukochanymi.
— Ell — uniósł jej dłoń do ust i pocałował.
— Tak, wiem, to jest dziwne — spojrzała na niego.
— Nie widzę w tym nic dziwnego.
— Czy mogę? — zapytała, dając mu do zrozumienia, że bardzo chciałaby się przytulić, bo właśnie teraz tego potrzebuje.
— Nigdy o to nie proś — objął ją ramieniem i pocałował w skroń.
— Jak myślisz, Adam często przychodził w to miejsce? Na te seanse? Może uczestniczył w tych... — urwała, bo nie chciała wymawiać tego słowa na głos. Jej Adam, zawsze taki delikatny i kochany. — Może, to była ta mroczna tajemnica, którą skrywał.
— Nie mam pojęcia i chyba nie ma już sensu się nad tym teraz zastanawiać.
— A co, jeśli to właśnie w tym miejscu musimy szukać mordercy.
— Myślisz, że zabił go zazdrosny mąż albo kochanek, jednej z uczestniczek seansu?
— To mi przyszło do głowy.
Nagle przypomniała sobie o kimś.
— Chris, ja widziałam tam kogoś znajomego.
— Oboje widzieliśmy.
— Ja... — zawahała się. Czy mu to powiedzieć? Ten mężczyzna miał zostać jej mężem. Nie powinna mieć przed nim tajemnic.
— Kogo widziałaś?
— Trevora.
Christopher w półmroku marszczy brwi.
— To mój pierwszy narzeczony — dodała szybko.
— Tak, pamiętam — odpowiedział powoli.
W ciszy, która zapadła w powozie, zastanawali się, nad tym nader dziwnym zbiegiem okoliczności.
— Coś mi przyszło do głowy.
— Co takiego?
— A co, jeśli Adam i Trevor się znali?
— Myślisz, że mogli poznać się na seansach u Madame Desire?
— To całkiem możliwe.
— A jeśli, to Trevor zabił Adama?
— Dlaczego?
— Z zazdrości o ciebie.
— O mnie? — zdumiała się. — To on mnie zdradził i zostawił!
— Rozumiem, ale zapewne nieraz słyszałaś, o tym, że mężczyźni traktują kobiety, jak swoją własność. On może zdradzać, ale jeśli zrobi to kobieta, to nie wybaczyłby takiego upokorzenia.
— On nic nie wiedział o Adamie.
— Jesteś tego pewna?
— Tak, a poza tym to niedorzeczne.
— Dlaczego?
— Bo Trevor, to tchórz.
— Pozory mogą mylić. Można uważać kogoś za tchórza, ale jeśli sytuacja będzie tego wymagać...
— Nie — pokręciła głową. — Pamiętam naszą pierwszą podróż do Paryża. Zabłądziliśmy na Montmartre, tam też zostaliśmy okradzeni. Trevor, był jak sparaliżowany, niezdolny do najmniejszego ruchu. O wzywaniu policji nawet nie wspomnę. Był w takim szoku, że to ja musiałam o wszystkim opowiedzieć, opisać złodziei, bo on nie mógł wydusić z siebie słowa.
— Rozumiem.
— Jeśli jednak, pójdziemy twoim tokiem rozumowania, to czy teraz mamy obawiać się o twoje życie?
— To dobre pytanie. Myślisz, że widział nas razem?
— Nie wiem. Obok sofy, na stoliku stała pusta butelka po laudanum, jeśli opróżnił ją z kobietą, która mu towarzyszyła, to niewiele będzie pamiętał z tego wieczoru.
— Zatem w laudanum nadzieja.
— Chris — podniosła głowę i spojrzała na niego. — Nie traktuj tego z taką lekkością — poprosiła.
— Wybacz, kochanie — powiedział skruszony, widząc troskę w jej oczach. — Obiecuje, że będę na siebie uważać.
Znów ją pocałował. Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy poczuła dużą dłoń na swoim policzku.
— Myślałaś może już o przygotowaniach do ślubu? — zapytał, chcąc zmienić temat.
— Szczerze powiedziawszy, to trochę się tego boję — odpowiedziała z zawstydzeniem.
— Ślubu ze mną! — spojrzał na nią lekko zaciskając usta i marszcząc brwi.
— Och! Nie! — zaprzeczyła, potrząsając głową. — Tylko już dwa razy planowałam swój ślub i nic z tego nie wyszło.
— Zrobię wszystko, by tym razem się udało. — Mocniej przycisnął ją do siebie.
Ufnie wtuliła się w niego i przymknęła oczy. Powóz kołysał się na kocich łbach, a ją ogarniała senność. Zamarzyła, by być już w sypialni, zrzucić suknię...
— Ell?
— Tak? — wymruczała.
— Chciałbym ci zadać pytanie, dość delikatnej natury.
— Słucham?
— Czy uznałabyś za duży nietakt, jeśli poprosiłbym, by przed ślubem pobłogosławiła nas Agata?
Była zdumiona zadanym pytaniem.
— Nigdy bym nie uznała tego za nietakt. Agata, dbała o ciebie i kocha cię jak syna. Myślę że prosząc ją oto, okarzesz jej najwyższy szacunek. — Pogładziła go czule po torsie.
— Dziękuję — kolejny raz pocałował ją w skroń.
— Czy mógłbyś poprosić Artura o przygotowanie kąpieli dla mnie?
— Oczywiście — uśmiechnął się błogo. — Muszę wynająć dla ciebie pokojówkę.
— Nie ma takiej potrzeby. Świetnie sama sobie daję radę.
— Jak zostaniesz moją żoną, to nie będzie miejsca, na takie protesty.
— Grozisz mi? — cicho się roześmiała.
Podniosła głowę. W półmroku zobaczył wesołe błyski w jej oczach. Nie mógł się powstrzymać i pocałował wygięte w szelmowskim uśmiechu usta.
Popołudnie, było słoneczne, ale bardzo chłodne. Christopher wyszedł do klubu dżentelmenów, a Eleonora spacerowała po ogrodzie z Albertem. Pies biegał pośród krzewów, węsząc z nosem przy ziemi. Kątem oka zauważyła postać niemal płynącą po ścieżce biegnącej od domu do bramy, przed którą stał powóz. Zatrzymała się i ciekawością przygadała się lady Brachester. Wyniosła, piękna, zimna i nieprzystępna.
Nie po raz pierwszy zastanawiała się, dlaczego ta kobieta, jej tak nie lubi. Rozumiała, że Adam był jej ukochanym synem. Rozumiała miłość, jaką darzy matka swoje dziecko. Zapewne, gdy urodzi własne dzieci, będzie czuła podobnie. Będzie je kochać i martwić się o nie, nawet jeśli szczęśliwie, będzie im dotrwać do dorosłości.
Nigdy nie myślała, że robi coś złego obdarzając Adama uczuciem. A jednak. Nawet teraz, kiedy wciąż nieoficjalnie była narzeczoną Christophera, wyczuła jeszcze bardziej pogłębiającą się niechęć w stosunku do jej osoby.
Lady Brachester obróciła głowę i ich spojrzenia się spotkały. Spojrzenie, którym została obdarzona, mogłoby zmrozić ogień, ale Eleonora nie uciekła wzrokiem i ukłoniła się grzecznie na powitanie. Uprzejmość nawet wobec tej kobiety, nic jej nie kosztowała.
Albert, który do tej pory buszował w krzakach, natychmiast nalazł się obok Eleonory. Przysiadł pomiędzy nią lady Brachester. Jego jasnobursztynowe oczy patrzyły uważnie tak, jakby doskonale wyczuwał animozje pomiędzy kobietami.
Lady Brachester wsiadła do powozu i odjechała w stronę centrum miasta.
Eleonora poczuła dziwną ulgę. Owinęła się szalem, czując chłód jesiennego popołudnia. Wróciła do domu i skierowała się w stronę biblioteki. Lubiła to miejsce, bo kojarzyło jej się z Christopherem. Uśmiechnęła się, zerkając na miejsce przy kominku. Było wyjątkowe, tak jak mężczyzna, z którym spędzała ostatnie dni.
Przeszła wzdłuż regałów. Chciała sobie wybrać coś do czytania, ale nie bardzo wiedziała, na jaki rodzaj literatury ma dziś ochotę.
Spotkanie Trevora, u Madame Desire, wytrącilo ją z równowagi na kilka dni. Wyciszona, błądziła myślami, Bóg jeden wie gdzie. Nawet Christopher to zauważył.
Regał książkami skończył się, a ona stanęła przed balkonem z widokiem na ogród.
— Lady Eaglewood?
Artur pojawił się tak nagle, że aż drgnęła przestraszona, kładąc rękę na piersi.
— Proszę o wybaczenie — skłonił się, widząc jej konsternację.
Trzymał w ręce srebrną tackę, na której leżał list. Lokaj zerkał na list, to na Eleonorę.
W pierwszej chwili pomyślała, że to list od matki. Wzięła kopertę do ręki.
Była biała i wyklejona literami z gazety.
— Co to jest? — spojrzała na Artura.
— Nie mam pojęcia, ale wyraźnie jest zaadresowana do pani.
— Dziwne. — Obracała kopertę, oglądając ją z zaciekawieniem. — Dziękuję.
Artur, pochylił głowę w lekkim ukłonie i wyszedł z biblioteki, zostawiając Eleonorę, sam na sam z niezwykłą korespondencją. Tylko jej matka i zapewne doktor Pinkerston, wiedzieli, że jest w Londynie.
Kto mógł wysłać do niej tak dziwnie zaadresowany list? Christopher? Może chciałby się z nią spotkać i dlatego wysłał wiadomość w tak żartobliwym tonie. Nie, pokręciła głową, to nie w jego stylu. Otworzyła kopertę i wyjęła papier złożony na trzy części. Krótka wiadomość, również była wyklejona literami z gazet.
Jeśli chcesz dowiedzieć się, kto zabił Adama Brachestera, przyjdź sama na cmentarz Kensal Green. Weź listy. Spotkamy się przy grobowcu rodziny Beaumont o 18.00.
Jakie listy? Zdumiała się. Nie miała pojęcia o co chodzi. I kto to jej wysłał?
Spojrzała na zegar stojący na kominku. Miała jeszcze dwie godziny. Na cmentarz szło się godzinę. O której wróci Christopher? Nie miała pojęcia, dlatego musi zacząć działać sama.
Zerknęła na Alberta, który przysiadł u jej stóp i przyglądał się z wyczekiwaniem.
— Mam przyjść sama.
Z gardła Alberta wyrwał się krótki pomruk wyrażający coś w rodzaju niezadowolenia.
— Tak, pamiętam o co prosił Christopher — westchnęła. — Hmm... mam przyjść sama, czyli bez drugiej osoby, ale o psie, nie ma żadnej wzmianki w anonimie. — Idziesz ze mną na spacer?
Albert zerwał się z podłogi, radośnie skomląc.
Czy panna Eleonora jest w bibliotece? — zapytał, podając Arturowi kapelusz i płaszcz.
— Nie. Panna Eaglewood dostała dość, hmm... ekstrawagancko wyglądającą wiadomość. Zabrała Alberta i wyszła. Zaznaczyła, że nie zdąży na kolację.
— Wyszła? Jest już późno! Gdzie?
— Nie mam pojęcia.
— Co ona znów wymyśliła? — wymruczał do siebie. — Podaj mi, proszę herbatę do biblioteki.
— Tak panie pułkowniku.
— Arturze? — Christopher, nagle zatrzymał się w pół kroku. — Co miałeś na myśli, mówiąc ekstrawagancka korespondencja? — zmarszczył brwi, patrząc na lokaja.
— List nie był zaadresowany odręcznie. Na kopercie były przyklejone litery wycięte z gazety. Wyglądało to tak, jakby nadawca nie chciał, by poznano go po piśmie.
— Czy pannę Eaglewood, zaniepokoiła owa korespondencja— Nie zauważyłem.
Skinął głową i wszedł do biblioteki.
Dobrze, że zabrała ze sobą Alberta, pomyślał, czując lekki niepokój.
Chwilę później do biblioteki wszedł Artur z tacą ozdobioną, pięknym dzbankiem z herbatą, filiżanką i talerzykiem z rogalikami. Christopher lekko uniósł brwi, w niemym pytaniu.
— Agata, przysłała z Hartfield.
Uśmiechnął się, czując słodki zapach wanilii. Jak wróci do domu, będzie musiał porozmawiać ze swoją ukochaną opiekunką.
Ostatnio nie miał czasu na myślenie o swojej przeszłości. Pochłaniały go myśli o przyszłości. Nie mógł się już doczekać, kiedy będzie mógł oficjalnie nazwać Eleonorę, swoją narzeczoną, a później żoną.
Sięgną po rogalik, gdy jego wzrok padł na ciężki przycisk do papieru. Na skale leżał lew i pilnował kawałka papieru wystającego spod skały.
Poszłam z Albertem na cmentarz Kensal Green.
— Po co? — zastanowił się na głos.
Rozłożył papier i przeczytał jego treść w myślach, a za chwilę głośno, jakby nie dowierzał w to, co czyta.
— Do diabła! — zerwał się z krzesła. Najpierw poczuł bezbrzeżne przerażenie, które zamieniło się w złość. — Jak znajdę tę dziewczynę, to stłukę, jej piękny tyłek, na kwaśne jabłko. — Artur! — wyszedł na korytarz. — Artur!
— Tak panie pułkowniku!
— Zaprzęgaj powóz! Natychmiast!
— Tak panie pułkowniku.
— Jedziesz ze mną, ale ja powożę.
— Dobrze, panie pułkowniku.
Christopher pobiegł do swojej sypialni. W przebieralni trzymał pistolety. Były nienaładowane. Przeklął pod nosem, ale szybko i sprawnie je nabił.
Przeszła przez ulicę, zatrzymując się przed tramwajem, ciągniętym z wysiłkiem przez dwa konie. Gdy wyszła na ulicę zorientowała się, że cmentarz Kensal Green, znajduje się we wschodniej, dość odległej części Londynu. Na piechotę mogłaby nie zdążyć, a dorożka przewiezie ją bezpiecznie, przez mniej przyjazne ulice miasta.
Zatrzymała dwukołówkę. Woźnica skrzywił się słysząc, że klientka chce zabrać ze sobą psa. A właściwie, to wielkie bydle, które z pewnością zajmie większą część powozu i nie daj Boże jeszcze nabrudzi. Szybko jednak, do właściwej decyzji, nakłoniła go srebrna gwinea.
Powóz zatrzymał się przed kutą bramą.
— Czy mam zaczekać? — zapytał usłużnie woźnica.
Zerknęła na mężczyznę. Jego twarz była głęboko ocieniona szerokim rondem kapelusza. Nie miała pojęcia, czy może mu zaufać. Wolała nie ryzykować.
— Nie, dziękuję.
— Jest panienka pewna, że to dobra godzina na odwiedzanie zmarłych?
— Idealna — odparła, ściskając mocniej smycz.
Woźnica, wzruszył ramionami, strzelił lejcami konia po zadzie i ruszył przed siebie.
Z lekką obawą obrzuciła wzrokiem cmentarną bramę. Po jej drugiej stronie, mgła zimnymi ramionami, obejmowała kamienne nagrobki, tonące w szarości.
Ktoś, kto postanowił wyjawić, tajemnicę śmierci Adama, a może i nawet zdradzić nazwisko zabójcy, nie mógł zażądać spotkania w bardziej nieprzyjemnym miejscu.
Nie miała pojęcia co zrobi, jeśli brama będzie zamknięta. Czy będzie musiała szukać innego wejścia? Zerknęła na Alberta, a on spojrzał na nią wyczekująco.
Położyła rękę na zimnym, żelaznym okuciu i pchnęła bramę. Ta poruszyła się ciężko wydając z siebie żałosne zawodzenie. Weszła na teren cmentarza. Albert posłusznie dreptał obok niej.
Nagle poczuła przypływ dumy. Żadna inna kobieta, nie wytrzymałaby tu dłużej niż dwie minuty. A może, to obecność Alberta dodawała jej odwagi, bo czuła się przy nim tak samo bezpiecznie, jak przy Christopherze.
Przechodząc odczytywała nazwiska wyryte na kamiennych tablicach, wyrastających z ziemi.
Samuel Marcus Benet żył dwa lata i trzy miesiące. Ukochany synek i wnuk.
Beatrice York kochana żona. Zmarła mając dwadzieścia lat.
Sebastian Sedler Brokway, ur. 3 grudnia 1774, zmarł 3 grudnia 1815, ukochany brat, dzielny żołnierz, wspaniały przyjaciel.
Eleonora ze smutkiem przyglądała się kolejnym napisom, ale przecież każdego z nas to czeka, pomyślała. Bez wyjątku.
Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się grobowiec rodziny Beaumont, ale była pewna, że stoi w reprezentacyjnym miejscu.
Jakiś ptak, krzyknął ostrzegawczo w koronie rozłożystego dębu, pochylającego nad rzędami nagrobnych tablic.
Linia grobów nagle się urwała. Zobaczyła niewielką połać ziemi pokrytą, krótko przystrzyżoną zielenią. Pośrodku stał, połyskujący bielą marmuru grobowiec.
— Hmm... to musi być tu — mruknęła do Alberta. — Ty tu zostaniesz i poczekasz.
Pies cicho zaskomlał i polizał ją po dłoni. Pogłaskała jego kudłatą głowę.
— Zawołam cię, jeśli będzie działo się coś złego.
Pies ponownie cicho zaskomlał, jakby w proteście.
— Obiecuję.
Ruszyła ścieżką w stronę grobowca. Obejrzała się za siebie. Albert uważnie obserwował ją złotymi oczyma. Grzeczny pies, pomyślała.
Podeszła bliżej. To nie był grobowiec, a ogromne mauzoleum należące do jednej rodziny. Prezentowało się wspaniale. Podeszła bliżej. Białe ściany mocno odcinały się od otaczającej je szarości. Mgła leniwie snuła się wokół ścian i po trawie. Zapewne w innej sytuacji uznałaby ten szary, melancholijny nastrój, za piękny, gdyby nie to, po co tu przyszła.
— Stój!
Odziana w czerń sylwetka, wynurzyła się z wnętrza mauzoleum.
— Kim pan jest?
Przestraszyło ją jego nagłe pojawienie, ale szybko odzyskała rezon. Nie bała się wiedząc, że nieopodal leży w trawie Albert.
— Co pan wie o śmierci mojego narzeczonego?!
Starała się zapamiętać, jak najwięcej szczegółów, ale nie było to proste. Strój mężczyzny był jednolity. Twarz przesłaniało rondo kapelusza i chusta, która tłumiła głos. Zapewne po to, by nie mogła go rozpoznać.
— Przyniosłaś listy?!
— Jakie listy?!
— Miałaś je przynieść ze sobą!
— Nie mam pojęcia o czym pan mówi?! — zaprzeczyła.
— Kłamiesz!
— Gdybym je miała, nie ryzykowałabym, przyniosłabym je. Proszę mi powiedzieć, kto zabił Adama?! — Starała się nadać swojemu głosowi łagodniejsze brzmienie.
— Listy! — Mężczyzna nagle doskoczył do Eleonory i chwycił ja za ramię, mocno zaciskając na nim palce. — Masz mi je natychmiast oddać! — waknął.
— Proszę mnie natychmiast puścić! — Syknęła, próbując wyrwać ramię z bolesnego uścisku.
— Albo je oddasz, albo...
— Albo co?! — rzuciła butnie w zamaskowaną twarz. To było bardzo niebezpieczne.
— Albo cię zastrzelę! — syknął.
— Proszę mnie nie straszyć!
— Nie mam takiego zamiaru.
W jego dłoń, nie wiadomo skąd, pojawił się pistolet. To już nie były żarty.
— Albert! — krzyknęła, przestraszona.
— Jednak przyprowadziłaś kogoś ze sobą?! Nie zdąży ci pomóc! — Wycelował broń w jej twarz.
Lufa niewielkiego pistoletu uderzyła w szkło okularów. Eleonora, poczuła jak żołądek kurczy się ze strachu. Przerażona zacisnęła oczy.
Pomylił się. Srebrzyste stworzenie powaliło go na ziemię. Ostre kły Alberta zatonęły w uzbrojonym przedramieniu. Tego szantażysta się nie spodziewał. Zawył z bólu.
Eleonora upadła, uderzając głową o ziemię. Pochmurne niebo zawirowało i na chwilę pociemniało jej w oczach.
Ciszę na cmentarzu rozerwał strzał i skowyt zranionego zwierzęcia.
Christopher wysiadł z powozu.
— Czekaj tutaj — zwrócił się do lokaja.
— Tak, panie pułkowniku.
— Obserwuj bramę. Gdyby ktoś chciał wyjść, masz go zatrzymać!
— Tak jest panie pułkowniku. Czy mogę tego użyć? — Sięgnął pod siedzenie i wyjął pistolet.
— Jeśli zajdzie taka potrzeba. Podaj mi lampę.
Artur zrobił to, co polecił pułkownik.
Christopher wszedł na cmentarz, przez chwilę rozglądał się dokoła. Mgła gęstniała z minuty na minutę. Spojrzał pod nogi. Światło latarni omiotło zdeptaną trawę rzędem pomników. Niedawno ktoś tędy przechodził. Christopher szybko ruszył po śladach.
Ciszę przerwał strzał, kobiecy krzyk i płaczliwe skomlenie zwierzęcia. Christopher na chwilę zastygł bez ruchu. Te trzy dźwięki, zmroziły mu krew w żyłach. Rzucił się biegiem w stronę, z której dobiegał bolesny lament i przekleństwa. Rząd nagrobków nagle się urwał, a on wbiegł na niewielką polanę, pośrodku, której stał biały grobowiec.
Widział, jak ciemna sylwetka zamaskowanego mężczyzny opiera się o marmurową ścianę grobowca, zostawiając na niej krwawy ślad. Napastnik zniknął we mgle.
Przebiegło mu przez myśl, by rzucić się zanim w pogoń, ale natychmiast porzucił tę myśl, gdy zobaczył Eleonorę pochylającą się nad Albertem.
— Ell! — klęknął obok. — Nic ci nie jest?! — objął jej twarz dłońmi. — Nie jesteś ranna?! — Szukał przerażonym wzrokiem, oznak szoku, po postrzale.
— Nie!
Jej pobladła twarz jaśniała w szarym świetle pogłębiającego się wieczoru.
— Albert! — jęknęła, pokazując mu krew na dłoniach.
Pies leżał na ziemi, cicho skomląc z bólu. Z jego boku sączyła się krew.
— Chodź. — Christopher podniósł się z kolan.
— Nigdzie nie pójdę bez niego! — zaprotestowała.
— Nie zostawię go tu, ale twoje bezpieczeństwo, jest teraz dla mnie najważniejsze.
Weterynarz który został przyweziony przez Artura, wyjął kulę z boku zwierzęcia i zszył ranę.
— Jeśli pies przeżyje do rana, są szanse na wyzrowienie, ale raczej nie ma na to wielkich nadziei — powiedział ściskając rękę Christopherowi.
— Mimo wszystko dziękuję za pomoc.
— To piękny pies. Byłoby wielką szkodą gdyby zdechł.
— Postąpię z pańskimi wskazówkami i zatroszczę się o niego.
Pożegnał weterynarza. Zabrał przygotowaną przez Artura tacę z gorącą herbatą i rogalikami.
Zapukał do drzwi sypialni, którą zajmowała Eleonora. Po kilku chwilach, drzwi uchyliły się i zobaczył czerwoną od płaczu twarz Eleonory.
— Przyniosłem herbatę.
— Dziękuję bardzo — spojrzała na niego z wdzięcznością.
— Czy mogę wejść? — zapytał ostrożnie.
— Tak! Proszę! — Otworzyła szerzej drzwi.
Albert leżał na swoim posłaniu. Jego klatkę piersiową podnosił ciężki oddech.
Christopher postawił tacę na niewielkim stoliku. Nalał do filiżanki gorącego napoju i podał ją Eleonorze.
Obięła ją dłońmi, uciekając przed jego spojrzeniem.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział to choć w to nie wierzył.
— Nie — powiedziała cicho. — Nie będzie dobrze.
— Ell, proszę.
— Muszę z tobą porozmawiać o... — urwała i ciężko westchnęła.
— O czym? — Spojrzał na nią wyczekująco.
— Myślę, że nie będę dla ciebie dobrą żoną. — Wyrzuciła to z siebie, jednym tchem.
— Co? — Zmarszczył brwi, nie wierząc w to, co usłyszał.
— Wciąż zawodzę twoje zaufanie, kiedy coś obiecuję. Moja obecność u twojego boku, bedzie ci przynosić tylko wstyd, przez moje zachowanie. Nawet dziś. Nie przemyślałam sytuacji, tylko bez zastanowienia ruszyłam na cmetarz.
— Czy mówisz to poważnie?
— Christopher! — odstawiła drżącą ręką, filiżankę na stolik. — Nie widzisz tego? Ja wciąż pakuję się w jakieś kłopoty, począwszy od pierwszego dnia, gdy pomogłeś mi zejść ze skały. Wiem, że jesteśmy po słowie, ale ja nie nadaję się na żonę... dla nikogo — dodała cicho.
— Przyznaję, że rozłościłem się na ciebie, kiedy przeczytałem, że poszłaś sama na cmentarz. Mało nie oszalałem, kiedy zobaczyłem cię klęczacą z okrwawionymi rękami. — Wyciągnął dłonie, ostrożnie zdjął okulary i odłożył je na stolik obok filiżanki z herbatą. Objął dłońmi jej twarz i przez bardzo długą chwilę patrzył na nią złotymi oczyma, w których pojawił się uśmiech. — Ale nie mogę zgodzić się z tym co mówisz — pochylił głowę i pocałował ją.
— Chris, to będzie cud jeśli nie zamkną cię w domu wariatów przeze mnie!
— Nie martw się, nie zamknął — powiedział niskim, ochrypłym głosem wywołując cudowne mrowienie na skórze. Pocałował ją jeszcze raz. Czuła na wargach uśmiech.
— Ale...
— Kochanie, nie ma żadnego ale. Zakosztowałem w tej twojej niesfornosci, która bardzo mi się podoba. Twoja zadziorność, energia i niepokorność, to twoja siła.
— Bądź poważny — poprosiła. — Ja to nazywam nieodpowiedzialnością i lekkomyślnością.
— Chętnie wyprowadzę cię z błędu — przeczesał palcami jej włosy. — Ja widzę wrażliwość i delikatność. Przejawia się w trosce o innych, w umiejętności odczuwania empatii. W najprostszej, szczerej dobroci, która powoduje, że wyciągasz do innych pomocną dłoń.
Próbowała protesować, przemówić mu do rozsądku, ale uparcie jej na to nie pozwalał całując jej policzki, oczy, włosy.
— Posłuchaj mnie uważnie. Przez całe nasze życie przewijają się ludzie. Pojawiają się nowe twarze, jedna po drugiej i znikają. Wiesz oczym marzę?
Lekko uniosła brwi w niemym zapytaniu.
— Marzę, by ta najbardziej kochana twarz... — pogładził ją kciukami po policzkach. — Twoja twarz, nigdy się nie zmieniła. Nigdy nie zniknęła.
To było najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie słyszałam, pomyślała.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top