Mitch, codzienność

Mitch, pamiętnik


Jest piąta czterdzieści jeden. Rano. Obudziłem się pół godziny temu. Wiem, że powinienem wychodzić. Phill wstaje o siódmej, żeby zdążyć do pracy. Lolly, jego dziewczyna, trochę wcześniej. Muszę wstać. Ale czy to nie jest chore, że codziennie uciekam z własnego domu? Może dla takich jak ja nie mam miejsca? Nie tylko  mieszkaniu, w ogóle. Muszę umrzeć. Nie. Tak. Nie wiem, co myśleć. Po prostu muszę wyjść. Muszę wyjść. 

Kiedy znajduję się na ulicy, owiewa mnie przyjemny, poranny chłód. O tej porze nie ma abyt wiele osób na zewnątrz. Mijam kilka osób, które najwyraźniej zaczynają tak wcześnie pracę, śmieciarza i dwie dziewczyny, na oko w moim wieku. Może mają daleko szkołę? Ale to dziwne, nigdy wcześniej ich nie widziałem, a bywam tu dość często. A tak konkretnie to codziennie. Kiedy owe nastolatki mnie mijają, zauważam, że są jednak młodsze ode mnie. Mają może 15, 16 lat. Chichoczą. Wiele ludzi się ze mnie śmieje. Z wielkich worów pod oczami, z ubrań... Najczęściej słyszę uwagi pod tytułem: Młody człowieku, dlaczego nosisz taki długi rękaw? Przecież jest gorąco. tylko, że mi nie jest zimno. Rękawy zasłaniają rany.

Jedna z nastolatek odwraca się i krzyczy coś na temat mojej fryzury. Na pewno nic dobrego. Nie jestem zadowolony z mojego wyglądu. Jestem bardzo niski, chudy, mam odstające kości policzkowe, czarne włosy ułożone na bok i brązowe oczy. Wyglądam trochę jak jakiś dzieciak spod mostu. Którym jestem. Nie mogę. Nie wytrzymam. W głowie latają mi teraz wszystkie wspomnienia. Phil krzyczy. Phil mnie bije. Dzieciaki rzucają we mnie kamieniami. Dziewczyny chchoczą. Jedna krzyczy. Tak jak Phil.

Teraz już nie myślę. Biegnę przed siebie. Tam, gdzie jest skrzyżowanie chodników dwóch ulic. Tam jest taki mały korytarz. Płaczę. Nie chcę, ale łzy same lecą mi z oczu. Zaciskam mocniej powieki  i staram się wytrzymać, ale nie umiem. Opieram się o ścianę domu i wyciągam kawałek szkła ze stłuczonej butelki, którą wczoraj Phil rozbił na mojej głowie. Przykładam do skóry nadgarstka. Kiedy podnoszę rękaw, widzę moje wszystkie rany. Te, które zrobił mój brat. Te, które zrobiłem ja. Robię kolejną. Piękna, szkarłatna krew skapuje na krawężnik. Już nie mogę. Ja po prostu chcę umrzeć. Po co mi takie życie?! Po co komu taki durny pedał jak ja?! Kolejna rana. Kolejne krople krwi. 

Słyszę śmiech. Zbliżają się dzieci idące tędy do szkoły. Super. Szybko się wycofuję, żeby mnie nie zauważyły. Staję na środku. Dzieci też. Już się nie uśmiechają. Mają szeroko otwarte oczy i usta. Pewnie ich bogate twarzyczki nigdy nie zobaczyły biednego człowieka. Proszę, dzieci. Przecież mogę być waszym eksponatem muzealnym. 

Nagle jedna dziewczynka szepcze do kolegi : Dlaczego ten pan jest taki dziwny?


Chłopiec podchwytuje i zaczyna śpiewać:" Dziwny Dziwny Dziwny! " inne dzieciaki śmieją się i wrzeszczą razem z nim. Dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny...

Biegnę. Dzieci śmieją się głośniej. Z oczu z nowu lecą łzy. Czy ja na prawdę jestem aż tak beznadziejny?

Dlaczego Phillip mnie jeszcze nie zabił? Może pójdę do niego i go o to poproszę. Na pewno zrobi to szybciej, niż ja. Wtedy coś słyszę. No nie. Dzieciaki biegły za mną. Nie odwracam się, bo wtedy zobaczyłyby jeszcze moją zapłakaną, ochydną twarz. 

Dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny dziwny 


Spokojnie Mitch. To tylko dzici. Myślę sobie. Ale dzieci są szczere. Te też.Ty na prawdę jesteś dziwny. Powinieneś zginąć już dawno. Już teraz...

Moje rozmyślania przerywa coś twardego, co uderza mnie w głowę. A tak konkretnie to w ranę, którą zrobił wczoraj Phil butelką. Boli. Patrzę. To tylko kolejna część ich planu, czyli rzucanie we mnie kamieniami.

W biednego, małego Mitcha, który boi się cholernych dzieci. Szybko.

Biorę szkło.

Podciągam rękaw.

Przykładam do skóry nadgarstka.

Piękna, szkarłatna krew kapie na chodnik, prosto pod stopy małej dziewczynki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top