Oni, on i ja
Okej. Nazywam się Stiles Stilinski, mam 17 lat i mieszkam w Baecon Hills. Mieście, w którym roi się od nadprzyrodzonych istot ( częstokroć groźnych dla ludzi ), ale które ma też swoich obrońców - rodzinę łowców wilkołaków, Argentów. Ja sam może do nich nie należę, ale gdy trzeba, bardzo im pomagam. Jestem synem szeryfa i wiem to i owo, poza tym - nieskromnie przyznam - mam talent do znajdowania odpowiedzi. Gdy zaczyna dziać się coś niezrozumiałego, jestem pierwszy z teorią. I potrafię ją łatwo potwierdzić. Oni z tego korzystają. A potem znajdują te stworzenia, najczęściej wilkołaki, które dopuściły się mordów. Bo niestety, naszym głównym zajęciem jest śledzenie na bieżąco okolicznych zabójstw, zaginięć i ataków dzikich zwierząt.
Choć Argentowie doceniają mój ( nieprzeciętny! ) intelekt, moi rówieśnicy mają o mnie swoje własne... zdanie. W każdym razie przeważnie jestem sam. To znaczy ja i mój najlepszy przyjaciel jesteśmy sami. Bo odkąd pamiętam mam jego. Nazywa się Scott McCall i jest synem pielęgniarki i agenta federalnego. Nasi ojcowie mają dość podobną pracę, więc dobraliśmy się znakomicie.
Po tym jak spotkałem łowców i wkroczyłem w świat nadprzyrodzony, powiedziałem o wszystkim Scottowi. Nie mamy przed sobą tajemnic. Nigdy. I ufamy sobie bezgranicznie.
Scott był w szoku zarówno z powodu istnienia paranormalnych wydarzeń, jak i tego, że to one odpowiadają za jedną czwartą pogrzebów w mieście. Powiedział, że postara mi się pomagać w moich małych " śledztwach ", tak bardzo jak to tylko możliwe. I tak robi od dobrego roku.
Argentowie też go poznali i głowa rodziny, Chris, ufa mu w równym stopniu co mnie. Scott również go lubi, ale zwierzył mi się kiedyś, że według niego, żonie i siostrze łowcy, Victorii i Kate, źle patrzy z oczu. Przyznaję, mnie także przechodzą ciarki, gdy te dwie się uśmiechają... Ale chcę chronić miasto i ludzi, i przekonałem go by mnie w tym wspierał. Jeśli możemy ocalić nieświadomych paranormalnej wojny mieszkańców, dlaczego by nie znosić towarzystwa dwóch antypatycznych kobiet?
Przez jakiś czas się to sprawdzało. A potem wszystko uległo zmianie. A ja musiałem zdecydować: oni czy Scott ? Albo raczej: czy wilkołaki naprawdę są potworami, które trzeba wytępić?
*
Tamtego jesiennego przedpołudnia, gdy szedłem do domu Argentów, w mojej kieszeni rozdzwonił się telefon.
- Hej, Scotty - odebrałem go.
- Wydzwaniam od rana!
- Przepraszam, straciłem zasięg. Jeep odmówił posłuszeństwa i idę przez las. Coś się dzieje?
W słuchawce zapadła cisz.a
- Tak - usłyszałem po dłuższej chwili. - Stało się coś bardzo... groźnego. Stiles, ja... potrzebuję twojej pomocy. Proszę, przyjedź za jakieś dwie godziny. To kwestia życia i śmierci!
Przewróciłem oczami. Kwestia życia i śmierci, ale mam przyjść dopiero za dwie godziny, tak? No dobra, niech mu będzie.
- Okej. Ale... dobrze się czujesz? Brzmisz, jakbyś... był na skraju paniki.
Zawahał się.
- Fizycznie wszystko dobrze - odparł w końcu.
- Fizycznie?
- Wyjaśnię, jak się spotkamy. Tylko błagam, przyjdź!
- Okej, okej... Na razie!
Rozłączyłem się, nieco skonsternowany. Scott brzmiał, jakby ktoś groził mu nożem... ale gdyby ktoś groził mu nożem, to raczej nie miałby czasu dzwonić. Więc co się stało?
Wziąłem głęboki wdech, próbując pozbyć się złych przeczuć i z uśmiechem wyrażającym pewność siebie przyklejonym do twarzy, wszedłem na teren posiadłości Argentów.
W furtce minąłem trzech łowców-podwładnych, którzy krzątali się wokół dwóch ciał. Odwróciłem wzrok. Kolejne upolowane wilkołaki.... Niby krwiożercze bestie, a jednak nie czerpałem satysfakcji z ich śmierci. Pomimo, że sam pomagałem je tropić, na swój sposób współczułem im. Wyobrażałem sobie, że właściwie wystarczy tylko jedno ugryzienie, by stać się jednym z nich. Tak niewiele dzieli człowieczeństwo od... właściwie od czego? Likantropii? W każdym razie m n i e też mogłoby coś podobnego spotkać. A nie miałem na to ochoty.
Drzwi były otwarte, więc wszedłem prosto na górę. Od razu dobiegła mnie ostra wymiana zdań.
- ... więc teraz patrzycie po prostu na oczy, tak? Niebieski kolor tęczówek i od razu oddajecie strzał!
- Już ci mówiłem : to miast przeszło zbyt wiele start. Nie możemy ryzykować. Każdego, kto zabił niewinnego musimy traktować jako potencjalne zagrożenie. Nawet większe niż przeciętny wilkołak - powiedział spokojnie Chris.
Zatrzymałem się w drzwiach pokoju i mogłem zobaczyć, jak w oczach Theo narasta błysk wściekłości.
- Nie wiesz, w jakich okolicznościach te wilki zabiły kogoś! - syknął. - A nawet jeśli to mordercy, to wciąż ludzie. Nie pamiętam, byście wykonywali egzekucje na zwykłych nożownikach, a też można ich tu znaleźć !
- Niektóre wilkołaki faktycznie były kiedyś ludźmi, ale po przemianie nabrały zwierzęcych instynktów. Zrozum, nie da się ich zamykać w zakładach dla ludzi, a na wolności są niebezpieczne... A co się robi z lwami ludojadami? Nie mów naiwnie, że łapie i zamyka w zoo!
Chłopak prychnął i potrząsnął głową.
- Nie dajecie im nawet czasu na wyjaśnienia... To, co robicie to zwykły samosąd.
- Jesteśmy myśliwymi. Nie ławą przysięgłych. I polujemy na tych, którzy polują na nas.
- Jak dotąd na mnie nikt nie polował - odparł z ironią Theo. - I nie sądzę, by ciebie kiedykolwiek wilkołak zaatakował jako pierwszy. To wy wypowiedzieliście tę wojnę. Kieruje wami strach i tchórzostwo... albo zwykł sadyzm.
Chris zacisnął szczęk, czerwieniejąc na twarzy.
- Przestań to powtarzać. Nie czerpię żadnej przyjemności z ich śmierci- zagrzmiał. - Robię to, co konieczne. Może kiedyś, gdy sam staniesz na czele Argentów, sam się o tym przekonasz.
Chłopak z pogardą wykrzywił twarz.
- Ten dzień, nigdy nie nastąpi. Nie jestem jak wy.
Wyszedł z pokoju zamaszystym krokiem, a Chris westchnął.
( W wielkim skrócie : Theo Raeken, lat 18, jako dziecko stracił rodzinę w tajemniczym wypadku i od tego czasu dorastał w domu Argentów, traktowany jak rodzony syn. Jednak brutalne metody walki ze światem nadprzyrodzonym sprawiły, że z upływem czasu odnosił się do opiekunów z coraz większą niechęcią. To się nie mogło dobrze skończyć... )
Argent podniósł wzrok i uśmiechnął się na mój widok.
- Stiles! Miło cię widzieć.
- Eee... tak. Przyszedłem do Allison. Miałem jej pomóc z..
Podniósł dłoń.
- Wiem. Mówiła mi. - Znów westchnął. - Domyślam się, że słyszałeś słowa Theo. I że również masz... pewne wątpliwości.
Otworzyłem usta, ale nie wiedziałem co powiedzieć.
- To dobrze o tobie świadczy - powiedział nieoczekiwanie. - Jesteś człowiekiem. P o w i n i e n e ś je mieć.
Wyjrzał przez okno.
- Cokolwiek Theo sądzi, kierujemy się jedynie Kodeksem. Spełniamy obowiązek wobec mieszkańców.
- O-oczywiście - wyjąkałem. - Ja... pójdę już.
- Powodzenia - dosłyszałem, gdy się odwróciłem.
Sypialnia Allsion mieściła się na samej górze i porażała pastelowością swoich ścian. A chwilowo odrzucała jeszcze panującym bałaganem. Papier kolorowy, brokat, farby, balony, wycinki z gazet... Plus góra ciuchów, w których córka Chrisa właśnie grzebała.
- Och, jesteś! - uśmiechnęła się. - Jeszcze raz przepraszam za ściągnięcie tutaj. Ale nie miałam jak poprosić kogoś innego. Lydia się rozchorowała i tylko ty mi zostałeś... a ja mam dwie lewe ręce do dekoracji.
- Nie ma problemu - odparłem.
Mieliśmy przygotować z papieru ( i mnóstwa innych rzeczy ) ostatnie dekoracje na Jesienny Bal, który miał się odbyć pojutrze. Allison wydawała się tryskać z tego tytułu entuzjazmem, najwyraźniej obierając sobie za cel zostanie tegoroczną królową balu.
- Wiesz - oznajmiła biorąc do ręki dwie sukienki - myślałam o Theo...
- Ach, Scott się znudził, więc potrzebujesz nowej ofiary, tak? - zakpiłem.
Machnęła ręką.
- Dałbyś już spokój! Scott i ja to zamknięty rozdział! A ja jako 10-latka postanowiłam, sobie, że jeśli po osiemnastce zarówno Theo jak i ja będziemy singlami, to wezmę się za niego. Więc powiedz mi teraz ze swojej łaski, która kreacja bardziej powali go na kolana? - podetknęła mi pod nos granatową sukienkę z jednym ramiączkiem oraz drugą, fioletową, z większą ilością ozdób, za to z płytszym dekoltem. - Która?
- Fioletowa - powiedziałem dla świętego spokoju, choć nie sądziłem, by cokolwiek zdołało powalić Lodowego Księcia na kolana.
Dziewczyna przyłożyła materiał do siebie i zerknęła w lustro.
- Chyba masz racje - przyznała. - Kiedyś powiedział, że do twarzy mi w tym kolorze... Dobra, dzięki.
- Bierzmy się już za te dekoracje - ponagliłem ją. - Scott chce się pilnie ze mną widzieć.
Uniosła brew, spoglądając na mnie z politowaniem.
- Stiles, bądźmy szczerzy : on wiecznie chce się z tobą widzieć.
*
Kiedy wreszcie dotarłem do domu Scotta, była chyba czwarta po południu.
- Scott, wybacz spóźnienie, Allison zmusiła mnie do robienia origami... z tym to nawet ja mam problem - nawijałem, zanim zorientowałem się, że w domu jest wyjątkowo cicho.
- Scott? - powtórzyłem.
Nikt nie odpowiedział. Powoli wszedłem po schodach na górę i uchyliłem drzwi do jego pokoju. Siedział na brzegu łóżka, wyraźnie myślał nad czymś gorączkowo.
- Cześć - powiedział. - Wejdź.
Patrzył w sposób, jakby coś złamało mu serce. Nie wyglądał tak, od czasu, gdy Allison go porzuciła, dla nowego kapitana drużyny lacrosse'a ( który tydzień później rzucił ją ).
- Scott - usiadłem obok, do reszty przejęty i położyłem mu dłoń na ramieniu. - Co się takiego stało? O czym chciałeś porozmawiać?
Podniósł na mnie wreszcie te swoje orzechowe oczy i zobaczyłem w nich czystą udrękę.
- Stiles, ja...- przełknął ślinę - ktoś...
Spuścił wzrok i ukrył twarz w dłoniach.
- Hej! Patrz na mnie! Co się stało? Ktoś cię jakoś skrzywdził? - naciskałem.
Chłopak wyprostował się, wziął głęboki oddech i przymknął powieki. A potem odwrócił głowę w moim kierunku i otworzył je.
Mało brakowało, abym się cofnął. Jego tęczówki świeciły żółtym cytrynowym blaskiem.
- Ty... ty... - głos mi uwiązł w gardle i nie mogłem nic wydusić.
Scott westchnął, a jego oczy wróciły do normy
- Trzy dni temu jakieś zwierzę mnie ugryzł, gdy szedłem od ciebie przez las. Nie przyjrzałem mu się... ale na pewno to był Alfa, bo rana się zagoiła. A teraz... sam widziałeś przed chwilą.
Spróbowałem wziąć się jakoś w garść.
- To nie tylko tęczówki, prawda? Wyostrzyły ci się też zmysły?
Potaknął.
- Wzrok, słuch, węch. - Zamilkł na chwilę i dodał: - Czuję teraz twój zapach. Jest... przesiąknięty strachem. A twoje serce bije szybko, jak u ptaka. Boisz się mnie.
Powiedział to tak zrezygnowanym tonem, że poczułem się jak ostatnia świnia.
- Nie boję - postawiłem się, chociaż sam nie byłem przekonany, czy mówię prawdę. - Jestem po prostu... To dla mnie szok! Ale spokojnie... najważniejsze, że do mnie zadzwoniłeś. Razem coś wymyślimy.
Usiłowałem złapać umysłem dystans.
- Do pełni jeszcze ponad dwa tygodnie - zauważyłem. - Mamy czas, by cię gdzieś ulokować...
- A potem? - spytał, patrząc na mnie w napięciu. - Stiles, ja już zostałem przemieniony. Na to nie ma leku! - zawahał się. - Czy jest?
- Jeśli jest, to Argentowie go nie znają - odpowiedziałem szybko.
Roześmiał się histerycznie.
- Sam widzisz! - spojrzał na mnie ze łzami w oczach. - Przepraszam cię, Stiles. Przepraszam. Miałem pomóc ci chronić ludzi... a sam stałem się jednym z tych.... kreatur, które im zagrażają. Przepraszam, że cię zostawiłem.
- Nie zostawiłeś mnie! - wykrzyknąłem tak głośno, że zamilkł.
Wziąłem kolejny oddech, żeby się uspokoić. Byłem na skraju paniki.
- I nieprawda, że się ciebie boję - dodałem. - Boję się o ciebie. Znalazłeś się w świecie, gdzie łatwo można stracić życie!
Spojrzałem na niego z rozpaczą.
- Nie chce cię stracić, Scott. Jesteś moim najlepszym przyjacielem! Zawsze nim będziesz. I nie obchodzi mnie, czy jesteś wilkołakiem. Nigdy cię nie zostawię! Zwłaszcza w takiej chwili jak ta. Gdy mnie potrzebujesz.
Chłopak pociągnął nosem, uśmiechając się przez łzy, które stanęły mu o w oczach.
- Dzięki - szepnął cicho.
Chwilę potem tonęliśmy w głębokim uścisku, a Scott wypłakiwał się w moje ramię.
- Hej, wiesz... pomyśl pozytywnie. Masz teraz super zmysły, super siłę - zacząłem wyliczać - chyba jeszcze nawet długowieczność na dokładkę... Po prostu: żyć - nie umierać.
Chłopak odsunął się i otarł dłonią twarz.
- Łowcy od Argentów będą chcieli mnie zabić, jeśli się dowiedzą, prawda? - spytał rzeczowym tonem.
No tak, Argentowie... Nawet o nich nie pomyślałem. Dotąd byłem z nimi. Ale nie było nawet mowy, bym miał im wydać Scotta. A to oznaczało zachowanie tego przed nimi w tajemnicy.
- Raczej nie - powiedziałem wolno. - Chris przestrzega kodeksu... a ty chyba jeszcze nikogo nie zamordowałeś?
Potrząsnął głową i zacisnął pięści.
- Nie, ale... Stiles, proszę, nie pozwól, bym komukolwiek zrobił krzywdę. Nie pozwól mi stać się potworem!
- Nie pozwolę - zapewniłem. - I nie myśl o sobie w ten sposób. Jesteś dobrym człowiekiem. I jesteś mi bliższy niż brat. Skup się na tym. Ludzie mogą być potworami, nie będąc zwierzętami - zauważyłem, nawiązując lekko do dzisiejszych słów Theo.
Chłopak w końcu się rozluźnił.
- Co proponujesz?
Zamyśliłem się.
- Po pierwsze, staraj się zachowywać normalnie. Czyli po pierwsze: idziemy na Bal Jesienny.
- Mógłbym udać chorobę...
- Mógłbyś, ale oboje rodzice Allison są z b y t bystrzy. Wkrótce popełniłbyś jakiś błąd i wtedy dodaliby dwa do dwóch... Więc musimy udawać. I przetrwać. Myślę, że to drugie może być nawet łatwe.
Spojrzał na mnie jak na wariata.
- Słucham?
Uśmiechnąłem się łobuzersko.
- Ej, przecież jestem z nimi blisko. Ufają mi, a ja znam każdy ich ruch. Dzięki temu nam się uda. Pomogę ci zostać perfekcyjnym i nieuchwytnym wilkołakiem.
Zaśmiał się. Melancholia na moment go puściła.
- Cieszę się, że cię mam.
- Mhm... Nawet n i e w i e s z, jakie masz szczęście.
Mam nadzieję, że rozdział się podobał ! ( Następne na pewno będą nieco krótsze, ale w tym było dużo do napisania... ) Zostawcie komentarze!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top