1. From the beggining
Lea Salome
Powroty do domu nie zawsze oznaczały bezpieczeństwo, a więc i spokój. Często wiązały się z niepokojem, czymś na wzór nowego, nieustannego uczucia – w zasadzie podobnego do pierwszego intensywnego zauroczenia, które korcąc nas, pozbawiało racjonalnego myślenia. Myśląc o betonowych blokach i dzielnicy dla ludzi mojego pokroju, już od początku zaciskałam zęby. Zdrapywałam skórki z palców, aż do samej krwi. Ten dziwny rodzaj czegoś, co kotłowało się w moim żołądku, nie ustawał. Moja zmiana w sklepie u pani Mayer dobiegła końca. Wybiła dwudziesta druga.
Na zewnątrz wciąż dało się wyczuć powiew ciepłego, letniego powietrza – mimo iż wrzesień się kończył, a październik zbliżał wielkimi krokami. Dla większości osób będących w moim wieku równało się to z idealnym czasem na wyjście – w zasadzie gdziekolwiek. Nie miało większego znaczenia, że jest już późno, czy że jutro szkoła. Oni mogli się tym przejmować i nikt ich nie obarczał większymi ciężarami. Tak właśnie wyglądała ta cienka bańka mydlana. Kiedyś pewnie zamierzała pęknąć, ale jeszcze nie teraz.
Ostatni raz rozejrzałam się po wnętrzu drobnego sklepu, a potem opuszkiem palca wyłączyłam zasilanie. Koniec zmiany. Odłożyłam fartuch do magazynu, a potem narzuciłam na siebie starą, zniszczoną dżinsową kurtkę. Mimo, że nie powinna mi się dobrze kojarzyć, czułam do niej niejasny sentyment. Coś nie potrafiło mnie puścić. Wprawdzie ojciec zmarł dobre trzy lata temu i narobił tym jeszcze więcej problemów niż kiedy żył, ale nie potrafiłam się rozstać z jego rzeczami. Owa kurtka była jedną z nielicznych rzeczy, które udało mi się zatrzymać podczas okresu, kiedy to mój brat Josef postanowił zrobić tak zwaną „wyprzedaż garażową" (co równało się z kłamstwem, ponieważ nie mieliśmy garażu) i zarobić na rachunki.
Zamknęłam za sobą drzwi, a potem przekręciłam klucz w zamku. Codziennie czekało mnie to samo. Cało-etatowa praca w sklepie przez bite osiem godzin, powrót do domu ślepymi uliczkami i skradanie się na własne piętro. Wieczny strach. Wchodząc do siedmiopiętrowego bloku, zawsze miewałam wrażenie, że to może być mój ostatni dzień. Budziłam się z myślą: „dziękuję, że ja i Josef jeszcze żyjemy", choć czasem rodziło się we mnie nieodparte wrażenie, że może i śmierć byłaby wobec tego, co mnie czekało lepsza. Tylko czasem. Codziennie.
Lampy świeciły swoimi halogenowymi żarówkami, raziły moje zmęczone oczy. Czułam się wystarczająco wyczerpana, choć na razie panował we mnie spokój. Nie znajdowałam się jeszcze w jednej z ciemniejszych uliczek. Póki co, stałam w miejscu – w centrum Innsbrucka, gdzie wszystko wydawało się znacznie bardziej kolorowe, a nawet wyraźniejsze. Tutaj pojawiały się bogate dzieciaki, aby nacieszyć się ostatnimi chwilami dobrej pogody. Jak już mówiłam, szkoła nie stanowiła ogromnej trudności. Była najmniej ważnym czynnikiem, mieli już zapewnioną przyszłość.
Zacisnęłam zęby. Chciałam już znaleźć się w domu – to słowo powinno przynajmniej w mniejszości oddawać to, co chciałam ująć.
Tramwaj, jak zresztą zwykle się spóźnił. Wysiadło z niego kilku nastolatków o umięśnionych sylwetkach i uśmiechach z reklam. Nie zauważyli mnie, postanowiłam usiąść na tyle. Tak, aby nikt mnie nie zobaczył. Nikt się nie przyczepił. Czułam, że o tej godzinie nie można nikomu zaufać. Początkowo wykłócałam się o to z ojcem. Nie wierzyłam mu, że ludzie są źli. Czy to w ogóle wydawało się realne? Przecież społeczeństwo się zmieniało, a ja wraz z nim – naprawdę pragnęłam powiedzieć „na lepsze", ale wystarczająco dużo kłamałam. Nie zamierzałam więcej niż potrzeba.
Po przeciwnej stronie pojazdu znajdował się jeszcze ktoś. Nie zauważyłam go wcześniej. Wydawał się dosyć... zajęty? Niewidzialny? Chłopak miał delikatny, kilkudniowy zarost i wystające kręcone włosy, które zakrył kapturem czarnej bluzy. W uszach znalazły się słuchawki, ale nie dostrzegłam marki. Zwyczajne, białe. W zasadzie wyglądał na zmęczonego i pewnie nie skupiłabym się na nim, gdyby nie fakt naklejki, która widniała na boku jego torby, którą przewiesił sobie przez ramię. Charakterystyczna ikonka szkoły sportowej, do której uczęszczała moja przyjaciółka, sama rzucała się w oczy. Rażącą czerwoną czcionką podkreślono napis „Schigymnasium Innsbruck", a ja mimowolnie westchnęłam.
Kiedyś była i szansa dla mnie.
Nie chciałam się w niego tak długo wpatrywać. Wystarczyło mi zaledwie kilka sekund, abym spuściła wzrok w dół i spojrzała w jednolity kolor nawierzchni tramwaju. Chciałam jedynie znaleźć się we własnym mieszkaniu, a potem czekać na kolejny nadchodzący dzień. Jedynym, czego potrzebowałam, okazał się spokój – cisza. Wtedy wybrzmiała nazwa mojego przystanku. Mimowolnie się podniosłam, a moje spojrzenie powędrowało tam, gdzie nie powinno. Brunet podniósł na mnie swój wzrok.
***
Amber Mohl
Weekendy zawsze tak wyglądały. Kończyły się paranoicznie, psychodelizm przejmował moje ciało, a usta szeptały najskrytsze pragnienia. Znów nie wróciłam do domu, a z czasem przyzwyczajałam się coraz bardziej do obecnego stanu rzeczy. Zawzięcie pilnowałam, aby nic nie wymknęło się spoza kontroli, jednak kiedy do gry wkraczały czynniki zewnętrzne, nie oponowałam. Dzień za dniem, noc za nocą, przeżywałam to samo. Moje życie, niczym pomorska depresja dryfowało gdzieś nisko, pozbawione jakichkolwiek nadziei.
Obok mnie znajdował się mężczyzna, którego klatka piersiowa powoli unosiła się w górę, a potem jeszcze spokojniej opadała w dół. Podobno nazywał się Karl. Moja głowa pulsowała niesamowitym bólem, który sprawiał, że zachowywałam jeszcze cząstki normalności. Bogu dzięki, że rozpoczęła się niedziela. Dochodziła piąta, ale na zewnątrz wciąż trwała nieprzerwana noc i mleczna mgła. Chyba czułam się zwyczajnie źle lub gorzej niż zazwyczaj. Całe moje ciało przeszedł niewzruszony chłód, a kiedy spróbowałam się podnieść z twardego materaca, o mało nie rzuciłam pod nosem wiązanki przekleństw. Pamiętałam, że wszyscy wynieśli się... nie, to ja się wyniosłam z pokoju, w którym odbywała się cała impreza do nieco innego. Z Karlem. Teraz wpatrywałam się w niego z jawną obojętnością. Może i delikatnym niezrozumieniem, ale szczerze mówiąc, nikogo to nie obchodziło. W owych czterech ścianach leżeliśmy w czysto teoretycznie jednoosobowym łóżku, które powinno służyć tylko do snu. Cóż. Internat, w którym mieszkałam od dobrych trzech lat, zachowywał swoje własne życie, kiedy tylko rozpoczynały się dni wolne, a niektórzy z nas postanawiali pozostać w nim na weekend i nie wracać do rodzin – zazwyczaj, żeby się „pouczyć", co okazywało się w największym kłamstwem, jak i brednią na świecie. Każdy z nas stawał się alternatywnym Jamesem Bondem, byle tylko wychowawcy nie dowiedzieli się o tym, co dzieje się w nocy.
Musiałam się stąd wynieść. Nie liczyłam, który to już raz, w pewnym momencie stało się to nic nieznaczącą rutyną, która na moment powodowała we mnie jakiekolwiek zapomnienie.
Ukrywała moją żałosną postawę. Zero osiągnięć. Regres.
Przez przypadek musnęłam opuszkiem palca nagą skórę mężczyzny. Moje ubrania leżały gdzieś na szarawej wykładzinie, porozrzucane po całym pomieszczeniu. Opanowałam się od cichego westchnięcia, a następnie powstałam na nogi, czując jak po moim ciele przechodzi kolejna fala zimna. Powinnam była się napić czegoś cieplejszego. Czegoś, co nie wyglądało, jak butelka wódki. Musiałam wyjść z tego pokoju i wrócić do swojego. Moje współlokatorki stacjonowały tymczasowo w swoich domach, jednak nie zamierzało to wiecznie trwać.
- Nie zamierzasz tu zostać? – zapytał nagle, jakby zmęczonym, wręcz ochrypniętym głosem.
Jego włosy wydawały się rozmierzwione, teraz koloru ciemnego miodu. Sądziłam, że wyjdę stąd bez zbędnego słowa, tymczasem usłyszałam coś, czego niekoniecznie się spodziewałam. Nie oczekiwałam niczego w zamian.
- Myślałam, że oczywiste – odparłam tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Powodzenia na zawodach.
W pewnym momencie serce przestało mi się łamać. Raz za razem przyzwyczajałam się do faktu iż nic nie jest na stałe. „Stabilność" w tym fachu wiązała się z wyjątkami, których nie znalazło się zbyt wielu. Każdy z nas mógł kogoś mieć, jednak finalnie robiliśmy to, co chcieliśmy. Trudno było to zaakceptować.
Zacisnęłam szczękę, a potem zaczęłam się ubierać. Moje żebra dziwacznie wystawały, a brzuch stał się wklęsły – już na to nie patrzyłam. Szczerze mówiąc nie miałam czasu na to, aby powiedzieć sobie, jak bardzo nienawidzę każdego z kompleksów.
Ciało anorektyczki. Patyk.
W sporcie, który trenowałam tak prezentowały się wymagania. Wyrzeczeń pojawiało się coraz to więcej, ale to my decydowaliśmy. Robiliśmy wszystko, żeby zwyciężyć, a nawet to nie wystarczało.
- Myślałem, że spotkamy się dziś – odpowiedział równie pustym tonem.
Pokręciłam głową. Narzuciłam na siebie szary podkoszulek, a potem postanowiłam wyjść. Karl był ode mnie młodszy o rok. Zamierzał wkroczyć w ten świat, jednak nie rozumiał, z jak wielu wygód będzie musiał zrezygnować. On również trenował biegi narciarskie z małym wyjątkiem – radził sobie znacznie lepiej ode mnie i jego powoływano na zawody.
- Muszę się uczyć – rzuciłam.
Zabrzmiało to dosyć irracjonalnie, jeśli nie niemożliwie. Moja nauka polegała na „chwytaniu się brzytwy" i cudem zdawaniu większości obowiązkowych przedmiotów.
- Daj spokój – odparł z westchnieniem. – Jesteś kolejną z rodzaju „tych" dziewczyn?
Uniosłam wyżej brwi. Moje zmęczenie momentalnie przemieniło się w poirytowanie. Co prawda miał prawo mnie kwalifikować, ale i tak poczułam dotkliwe ukłucie w sercu. Chyba nigdy nie zamierzałam się go pozbyć.
- Jestem realistką. – Po tych słowach nie odezwałam się.
Zamknęłam za sobą drzwi, a on pozostał w łóżku. Nie brakowało mi problemów. Spacerując pustymi korytarzami o piątej rano można było przenieść się w zupełnie inny świat pełen ciszy i spokoju mimo tego, że moja głowa wybuchała. Musiałam tylko znaleźć się w swoim pokoju, „zaliczyć" przebieżkę po schodach i zażyć tabletki przeciwbólowe. Zasnąć.
I wtedy nadeszło tsunami. Nie spodziewałam się go tutaj. Nie o tak wczesnej godzinie i nie teraz. Już dawno odszedł z mojego życia. Jednak obecnie stał przed drzwiami w niesfornie rozmierzwionych włosach i pomiętych ubraniach. Zupełnie, jak ja.
***
Noah Kaiser
Dopiero, kiedy przestąpiłem próg domu, poczułem nieopanowane zmęczenie. Rzuciłem torbę gdzieś w kąt, wiedząc że za chwilę przyjdzie tu starsza o dwadzieścia lat kobieta, narzekając abym zabrał przedmiot do siebie. Dochodziła dwudziesta trzecia, a przez korki na drodze i spóźniające się tramwaje dopiero teraz wróciłem. W jutrzejsze południe zamierzałem wrócić do internatu, przygotować się na poniedziałkowy trening i porozmawiać z Fabienne. Wiedziałem na jakim szczeblu się znajduję i jak wiele zależy od każdego mojego ruchu. Zapewne trener zamierzał nas zabrać na lodowce – tam przynajmniej znajdował się śnieg, więc pojawiała się jakakolwiek szansa praktyki. Naprawdę zamierzałem się dobrze przygotować – w tamtym roku wreszcie awansowałem. Harowałem ciężko, ale przynajmniej efektywnie.
- Noah, zabierz stąd tę torbę – rzuciła zmęczonym tonem brunetka.
Była niższa ode mnie o jakieś dziesięć centymetrów. Jak na czterdzieści cztery lata trzymała się naprawdę dobrze – a szczególnie jej donośny głos. Westchnąwszy, zaraz potem postanowiła wyciągnąć z segmentu w kuchni jedną z jej ulubionych porcelanowych filiżanek. Doskonale wiedziałem, że się o mnie martwi, choć nie okazywała tego. To była kolejna cecha, którą po niej odziedziczyłem. Alina Kaiser chciała, abym był pewien siebie w świecie, w którym obecnie funkcjonowałem. Struktura pełna niezrozumiałych zachowań, postaw i kunsztownej fałszywości.
- Nie wiem co się ostatnio dzieje z Cedrikiem – odparła niespodziewanie.
Jej wzrok skupił się na mnie i gdyby nie fakt, że czułem się niezdrowo zmęczony, polemizowałbym. Cedrik Kaiser, mój właściwie o rok młodszy brat od dobrego roku męczył się razem ze mną w Schigymnasium w Innsbrucku. „Męczył" określało go najlepiej. Naprzeciwko szkoły sportowej znajdowała się tendencyjnie odwrotna – artystyczna. Uczęszczały tam najwybitniejsze jednostki o szczególnych zdolnościach lub te, których rodzice okazywali się chorobliwie bogaci. W pewien sposób mój brat się do nich zaliczał. Połowicznie. Kształcenie się w tym miejscu było jego marzeniem „ściętej głowy". Rodzice nie chcieli słyszeć o takowym miejscu. Skoro większość pokolenia Kaiserów stanowiła sportowców, i jego dotknął zaszczyt zostania nim. Matka nalała do porcelanowej filiżanki gorącej herbaty, a następnie ponownie westchnęła.
- To znaczy? - zapytałem, nie siląc się na jakiekolwiek wytłumaczenie o tym, jak bardzo zmęczony jestem.
Wiedziałem, że Fabienne znów będzie poirytowana, bo nie zadzwoniłem, kiedy wróciłem. Nie napisałem. Początkowo zamierzaliśmy spędzić w jej pustym domu cały weekend, ale wyszło znacznie gorzej niż się spodziewałem. Trener kazał mi się przygotować przez owy okres – czekały nas ostatnie testy przed konkursami w kraju, a potem i tymi dalszymi na szczeblu międzynarodowym. Mnie.
Fabienne była co prawda moją dziewczyną od prawie początku w tej szkole, jednak ostatnio oboje zajmowaliśmy się obowiązkami. Ja narciarstwem alpejskim, a ona biegami.
- Jego wyniki są tragiczne. Unika zajęć. Nie wiem, jak z nim rozmawiać – powiedziała niewzruszona. - Z tobą nie było takich problemów.
Szczerze mówiąc, od samego początku chciałem trenować narciarstwo alpejskie. Ojciec zaprowadził mnie na stok w Kitzbühel chwilę przed zakończeniem swojej kariery. Miałem około czterech lat i wydawało mi, jak gdybym chwycił Pana Boga za nogi. Jak gdybym poznał swoją pierwszą, najcudowniejszą miłość. Natomiast Cedrik... już od samego początku ciągnęło go do sztuki. Ubierał się artystycznie. Żył artystycznie. Zachowywał się artystycznie. W jego sposobie bycia pojawiało się coś innego, jak gdyby specjalny element, który pasował. Mieliśmy dosyć dobrą relację, silną. Lub, w każdym razie silniejszą niż kiedyś.
- Porozmawiam z nim – odpowiedziałem automatycznie. - Dobranoc.
Jeszcze nie miałem pojęcia, jak bardzo wykańczający okaże się kolejny dzień. Chyba nawet nie próbowałem sobie tego wyobrazić. Potrzebowałem snu. Jednak zanim to się stało, przypomniałem sobie o marnej egzystencji mojego przyjaciela, która nie powinna mi już teraz zaprzątać głowy. Nie w tym momencie. Musiałem porozmawiać z Cedrikiem, z Gabrielem, a w pierwszej kolejności napisać do Fabienne. Dręczył mnie natłok myśli, a kiedy usłyszałem charakterystyczny dźwięk w telefonie, czekałem na tak zwany „martwy ciąg". Gabriel Heckmann wysłał swoje zdjęcie z pokoju w internacie.
„Prostując" tę sytuację – szatyn nie uczęszczał do Schigymnasium w Innsbrucku. Od dziecka grał na skrzypcach, toteż rodzice postanowili go wysłać do szkoły, w której Cedrik nie miał szans się znaleźć – Musische Schule pod patronatem samego Mozarta (zapewne obracał się w grobie, widząc co wyprawiał Heckmann). W każdym razie oba budynki znajdowały się naprzeciw siebie, a więc łatwo było się przenieść z jednego do drugiego. Często stosowano takie manewry, a Gabriel nie stanowił wyjątku. U kogoś, kto postanowił zostać na weekend zbierali się ludzie, z tego wynikała impreza, a jej skutki opowiadano mi przez kolejne kilka dni.
Kolejne zdjęcie z dopiskiem „musisz to zobaczyć". Parsknąłem z wyraźnym zmęczeniem w głosie. Kochałem tego człowieka, jak brata mimo cholernie ogromnych różnic pomiędzy naszymi charakterami. Gdzieś w tle znalazła się kolejna dziewczyna, oczywiście młodsza od naszej dwójki. Heckmann robił co chciał w sposób, jaki tylko mu się podobał. Bawił się swoim życiem i to zazwyczaj on był prowodyrem wszelakich nielegalnych zgromadzeń.
„Upadłeś na głowę" - odpisałem mu, a potem zapominając o torbie, którą zamierzałem wziąć ze sobą, ruszyłem prosto do swojego pokoju. Ta noc wydawała się dosyć kluczowa.
***
Gabriel Heckmann
Nie zamierzałem się z niczego tłumaczyć. Mało pamiętałem, mało rozumiałem, generalnie panowała niezrozumiała pustka. Nie interesowało mnie to, jak znalazłem się w innym pokoju czy też fakt leżących bokserek na podłodze. To wydawało się standardem, nad którym nie zamierzałem dywagować. Zwyczajnie zabrałem swoje rzeczy, nie fatygując się nawet z przeciągłymi pożegnaniami. Nie zrobiłem niczego takiego. Zamknąłem za sobą drzwi, a moim kolejnym zamiarem okazało się znalezienie wyjścia. Dopiero potem pojawił się jeden, aczkolwiek konkretny problem.
- Widzę, że nie tylko ja świetnie się bawiłem – mruknąłem, uśmiechając się niejasno.
Rudowłosa uniosła brwi nieco wyżej, jak gdyby zastanawiała się czy odpowiedzieć cokolwiek na moje słowa. Wyglądała podobnie do mnie, choć wyczuwałem w niej jawne zmęczenie. Cóż.
- Znakomicie – odparła opryskliwie, wymijając mnie. - Dobranoc.
Amber Mohl – trudno było jej nie znać w świecie plotek internatu. Była cholernie seksowna, arogancka i słaba. Podobno nie wyrabiała się na treningach, a na testach sobie nie radziła – w przeciwieństwie do kiedyś. O, i nienawidziła mnie. Tę cechę posiadała większość żeńskiej części.
- Powodzenia na jutrzejszych testach! - rzuciłem może i nieco ironicznie, choć na to już nie odpowiedziała.
Musiałem wrócić do internatu, a potem znów zadzwonić do Noah. Ponarzekać na egzystencję, a potem pomyśleć i pierwszy raz od dłuższego czasu położyć się do własnego łóżka.
Wiedziałem, że kiedy tylko ojciec zobaczy mój stan, wścieknie się. Dlatego nie wracałem do domu, a do internatu. Posiadałem wystarczająco dużo problemów, a jego narzekanie nie pomagało – kiedyś czułem pewnego rodzaju ucisk w sercu. Może i brak akceptacji czy zrozumienia. Kiedyś czułem, że coś znaczę, dopóki wszystko nie zrównało się z ziemią. Obecnie ignorowałem wszelkie wartości, które dla przyziemnego człowieka miałyby fundamentalne znaczenie – moralność? Godność? Szacunek do siebie? Skoro nic nie znaczyłem, jak mogłem o tym myśleć? Prawdopodobnie zdewastowałem je, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg internatu, w którym mieszkał Noah. Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie do siebie, a ja zostałem poniżony za to, że zamiast się uczyć nut, spędzam czas u Kaisera. To nie był pierwszy raz.
Idąc kolejnymi korytarzami, czułem się, jak gdybym znał to całe miejsce na pamięć. Zamierzałem tu spędzić swój ostatni rok i niczego nie żałować. Jednak najważniejszym na ten moment wydarzeniem, okazało się właściwe gospodarowanie czasem. W owym internacie odbywały się co prawda małe wydarzenia, ale żadne z nich nie przechodziło do historii w taki sposób, w jaki ja to czyniłem. Skoro przyszły tydzień zamierzał obfitować w próbne egzaminy, należało je opić, a przynajmniej skorzystać z nadarzającej się okazji. Potrzebowałem bynajmniej dobrego pomysłu na miarę własnych możliwości, opracowania scenariusza i terminu. Nie zamierzałem zrobić tego sam. Tym razem musiałem poprosić o pomoc mojego zabieganego przyjaciela, a potem obmyśleć cały sposób działania. Każdy krok zamierzał zostać skontrolowany, a potem dokładnie zbadany. Nie zamierzałem pozostawić absolutnie nic przypadkowi. Ani na moment. Tym razem myślałem, nawet jeśli niejasno i bez uczuć. Chyba starałem się oprzeć na logice, która w tamtym momencie przebijała mnie na wskroś. Nie wszystko ze sobą współgrało, ale racjonalnie myśląc, w życiu nigdy można było mieć wszystkiego.
***
Guess who's back,
Back again...
Jeśli ktokolwiek tu jeszcze jest, chciałabym, abyście podzielili się opinią na temat pierwszego rozdziału o czymś zupełnie innym niż dotychczas, miłego dnia! x
Zoessxxx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top