nie żyj czyimiś błędami


 Od tamtego dnia minęły miesiące, a może i wieki. Widywał chłopaka na wielu kozetkach medyków, pielęgniarek i psychiatrów. Czuwał przy jego łóżku, nawet jeśli sam padał ze zmęczenia. Nie darowałby sobie gdyby odszedł, a on obudziłby się z krzykiem i łzami w oczach, przypominając sobie tamtą koszmarną noc. A często tak wyglądały jego pobudki. Zginał się w pół, wydając z siebie skowyt rozpaczy i odsuwał się ze strachem, wciąż bojąc się dotyku.

Oczywiście potem zapewniał, że nic się nie stało, że wszystko jest w porządku i nie potrzebuje niańczenia. W końcu jest dużym chłopcem i nikt nie musi doglądać jego snu, zwłaszcza on. Jednak Jean wiedział aż za dobrze, że ciągle męczyły go koszmary i potrzebował czyjejś obecności i przeświadczenia, że jest bezpieczny i nikt go już nie skrzywdzi. Dlatego nigdy nie odszedł, nawet jeśli prosił.

Zawsze był. Nawet, gdy musiał słuchać jego zduszonego płaczu, nie mogąc go nawet przytulić. Poświęcał się dla niego ślepo i w milczeniu.

 Dlatego nie spodziewał się, że kiedykolwiek za ten długi czas opieki, Bodt nie odpłaci mu się podziękowaniem, a krzykiem i pretensjami. Bolało go to, może też dlatego, że nigdy się nie kłócili. Doświadczali sprzeczek, ale nigdy nie poważnych kłótni. A ta zaczęła się tak niewinnie; przez wspomnienie nowej dziewczyny, która pojawiła się w ich szkole.


Kirstein jako artysta z zamiłowaniem do portretów, zwyczajnie miał oko do atrakcyjnych ludzi. Wręcz miał na nich radar, zawsze musiał wypatrzyć jakąś ślicznotkę czy przystojniaczka, których to przenosił ma karty swojego szkicownika. Jego znajomi byli do tego przyzwyczajeni, w tym Marco nigdy nie widział w tym problemu, a przynajmniej tak mu się wydawało. A jednak teraz zaczął na niego wrzeszczeć, mówiąc o złotowłosej piękności z ostatniej klasy. 

Wyrzucał z siebie tyle słów, tyle... Sam nie mógł tego określić, nigdy go takiego nie widział, nie znał go od tej strony. Nie miał pojęcia, że ktoś tak spokojny i cichy potrafi tak nagle wybuchnąć, mówić tak boleśnie i siarczyście.
 

Nie mógł uwierzyć, gdy podarł jego ostatni rysunek, wyrywając stronę z jego szkicownika, który był dla Jeana niemal świętością. I choć wcześniej się powstrzymywał, tak teraz sam zaczął na niego krzyczeć, wrzeszczał z całych sił w płucach, a oczy zapiekły go niebezpiecznie. Jak on mógł? Po tym wszystkim? Złapał szatyna za koszulę, patrząc wyzywająco w te niewinne orzechowe oczy. Już uniósł dłoń, gotów zdzielić go za to wszystko, gdy chłopak odezwał się i drżące słowa dotarły do zszokowanego Kirsteina.- Ty jesteś realnie tak głupi czy nie widzisz tego, że jestem kurewsko zazdrosny? - Wycedził ostatkiem sił i korzystając z osłupienia blondyna, od razu uciekł do swojego pokoju, trzaskając drzwiami.

Zazdrosny, zazdrosny, zazdrosny...

Próbował jakkolwiek zrozumieć to słowo w kontekście ich kłótni, jednak jego trybiki aż nazbyt zwolniły. Czekał, analizował i w końcu pojął, a wtedy pędem pobiegł ku sypialni piegusa. Jednak im bliżej jej był, tym wolniej, delikatniej i ciszej stąpał. Wahał się zanim zapukał do drzwi, jednak musiał w końcu to zrobić. Nie mógł odpuścić, nie teraz, gdy usłyszał pociągnięcie nosem czy jego drżący oddech. Pożałował nagle całej swej agresji i uporu, zastanawiając się mimowolnie czy i Bodt żałuje w tej chwili swojego wyznania.

 - Marco, nie wygłupiaj się. Doskonale wiem, że tam jesteś. - Odezwał się dużo spokojniej, niż sam się spodziewał i nacisnął na klamkę. To jednak nie dało kompletnie nic i wciąż był odgrodzony od szatyna grubymi drzwiami.  

  - Odejdź, Jean. Idź do domu. Nie mam już na to siły. - Westchnął ciężko, bawiąc się palcami, które strzykały i chrupały podczas tej nerwowej zabawy. - I tak nie mamy już o czym rozmawiać.

 - Skąd wiesz? Nie dałeś mi nawet dojść do słowa! - Oburzył się, jednak już po chwili zszedł z tonu, przypominając sobie po co tu przyszedł. Zero kłótni, czas załagodzić i zakończyć ten cyrk.


- Boże, Marco... Porozmawiaj chociaż ze mną po ludzku, nie uciekaj ode mnie. Może gdybyś się przede mną nie ukrywał, wiedziałbyś, że to tylko durne rysunki, nic znaczącego. - Kirstein mówił coraz to ciszej i łagodniej, czując się jak jakiś niewprawiony negocjator policyjny.

Z drugiej strony, po tylu wspólnych dramatach, wciąż nie był pewien co piegusowi może strzelić do głowy. Opierał dłonie i część ciężaru ciała o drzwi, jednak te w końcu poruszyły się ze skrzypnięciem, a za nimi ukazał się nikt inny jak Marco, stojący ze spuszczonym wzrokiem.

 - To boli, to z jaką fascynacją patrzysz na tych ludzi. Jak kreska po kresce szkicujesz ich idealne twarze. - Szeptał na jednym wydechu, nawet nie śmiąc spojrzeć mu w twarz. - To prawdziwy cios, zwłaszcza, że wiem, iż nigdy nie spojrzysz na mnie w ten sam sposób. Przez tę jedną cholerną sytuację, nawet nie mógłbym z nimi konkurować. A wręcz powinienem się kryć.

 - O-o czym ty mówisz? - Jean zapytał z realnym zdziwieniem i rozchylił wargi, gdy Bodt prychnął z wyraźną kpiną. W końcu na niego spojrzał, sprawiając, iż serce Kirsteina stanęło na ułamek sekundy.


Było aż tak źle?

 - Nie udawaj. Obaj wiemy, że te blizny szpecą mnie na tyle, że nikt nie chciałby zawiesić na mnie oka choćby przez chwilę. - Niemal krzyknął szeptem i oskarżycielsko wbił wskazujący palec w pierś blondyna. - Zwłaszcza ty, esteto.

 Słysząc to, aż kilkukrotnie zamrugał, jedynie spoglądając na wyższego chłopaka. A więc o to chodziło? O czyjąś urodę i kilka blizn? Nigdy się nimi nie przejmował, a dniem, w którym ten je nabył. Wciąż pamiętał to jak najgorszy koszmar.

Marco poznał wtedy nowych znajomych, tak strasznie ich zachwalał, że szybko weszli do grona bliższego koleżeństwa. Wydawali się być naprawdę w porządku i Jean naprawdę starał się ignorować to ukłucie zazdrości, gdy przez nich spędzał z piegusem coraz mniej czasu. Jednak, gdy pewnego razu Bodt nie wrócił do domu, miarka się przebrała.

Cierpliwość Jeana się skończyła i tak zaczął go szukać na własną rękę, wydzwaniając jak oszalały na komórkę, której ten nie odbierał.  Już wtedy miał złe przeczucia, jednak nie spodziewał się najgorszego. Nie sądził, że natknie się na wpół żywego bruneta, który leżał w kałuży własnej krwi. Miał całą obitą twarz, jednak jedynie jej prawa strona była tak dotkliwie pokaleczona czymś ostrym, co zadało mu głębokie i paskudne rany.

Jak się później okazało, również i jego bok został tak okrutnie potraktowany. 


Po tym incydencie Marco czekało długie leczenie i kilka korekt, by nie patrzył na siebie z takim obrzydzeniem. Z czasem jego blizny zaczęły blednąć i choć wciąż były widoczne, Jean nie zwracał na nie takiej uwagi. Pamiętał co spotkało Bodta i to aż za dobrze, jednak dlaczego miał skupiać się na jego skazach, gdy mógł cieszyć się jego uśmiechem, który znów zaczął pojawiać się na tej niewinnej twarzy? Widział, że piegus na powrót chce mu zamknąć drzwi przed nosem, dlatego wsunął stopę pomiędzy futrynę, a drzwi i wślizgnął się do pokoju. A gdy się w nim znalazł, ułożył obie dłonie na policzkach Marco. Mimo strachu i buzujących emocji, stanął na palcach i w jednej chwili przytknął wargi do jego prawego policzka. Zaczął powolnie kierować się w dół, ku szczęce, składając na jego pobladłej twarzy wiele drobnych pocałunków.

- Co ty wyprawiasz? - Bodt zapytał drżąco i już chciał się odsunąć, gdy Jean mocniej do niego przylgnął, kontynuując to co zaczął.- Nie brzydzi mnie ani jedna z tych blizn. Ani te... - Mruknął, cmokając go po raz ostatni i pogłaskał szatyna po boku. - Ani te.

  Starszy od razu spuścił wzrok, a jego opalona twarz zaróżowiła się, jedynie odrobinę bardziej ukazując blade szramy, które zdobiły jego piegowate lico. Wyglądały jak tygrysie pręgi, nieregularne kleksy, w których nie było nic nieatrakcyjnego czy obrzydliwego. Wręcz przeciwnie, przyciągały teraz wzrok, kusząc swym tajemniczym wyglądem. Blondyn zatopił nos w aksamitnej skórze, badając jej fakturę, miękkość i zapach.

Otarł się własnym policzkiem, niczym łaszący się kot, proszący o wybaczenie swojego pana, który wcześniej go zbeształ. Kirstein poniekąd był takim niesfornym i nieusłuchanym kociakiem, który potrzebował porządnej reprymendy, a Bodt jako starszy i odpowiedzialniejszy, nie raz musiał sprowadzać blondyna na ziemię, ratując go od nieprzyjemności i kłopotów. I choć niższy uwielbiał się w nie pakować, ciągnąc Marco za sobą, w każde możliwe bagno, tak teraz nie chodziło o żadne dziecinne zagrywki, a wciąż płonący ból, który musiał uciszyć tą intymną chwilą. Szeptem, drżącym oddechem i ciepłymi wargami, które ostrożnie muskały okaleczony fragment skóry, będąc dla niej najlepszym lekarstwem.

- Przestań, nie musisz tego robić. - Odpowiedział cicho, jednak przy tej śmiesznie małej odległości, która dzieliła ich ciała, głos Bodta z łatwością dotarł do uszu blondyna, który nawet nie myślał by się cofnąć. Aż za dobrze znał jego gierki, w których "nie" było jedynie cichą zachętą opływającą w nadzieję, iż jednak zrozumie i nie odejdzie. Zbyt długo go znał, by nie rozpoznać tego błysku w oku, które błagało o jego obecność i troskę, której pragnął tylko od jego osoby. Nie mógł ufać jego słowom, a oczom, które swym szeptem krzyczały do niego głośniej niż którekolwiek głośno wypowiedziane zdanie.
 

- Nie chcę twojej litości. - Tama, którą szatyn budował latami, odgradzając swe uczucia od jego osoby, właśnie zaczęła pokrywać się rysami, pękała niebezpiecznie szybko. Od runięcia ścian, dzieliły ich już tylko minuty a może sekundy. Żaden z nich nie mógł wiedzieć, kiedy dosięgnie ich ostateczna powódź, gdy obaj będą skąpani w skrywanych emocjach i w końcu dostrzegą to, co było tak ściśle skrywane.

- To nie litość, głupi. Nie zasłużyłeś na karmienie cię czymś tak fałszywym. - Szepnął, ściągając brwi i zawędrował dłonią pod szarą, wymiętą już koszulkę. Czuł pod palcami jego żebra i mięśnie, które delikatnie rysowały się pod ciepłą i miękką skórą. Zjeżdżając niżej i czując jak Bodt widocznie się spina, niemal wstrzymując oddech, Jean trafił na to, czego tak szukał. Jego dłoń spoczęła na największej z blizn, która sięgała jego boku, brzucha i kawałka biodra, układając się w duży pręg. Posłał wyższemu cień uśmiechu i niespiesznie pogładził kciukiem to, czego ten tak się wstydził.

Chciał odebrać mu cały ten wstyd i obawę, chciał wymazać jego strach i obrzydzenie własną osobą. W końcu w tym świetle, w ciepłych promieniach słońca, które na nich padało, piegus wyglądał niemal jak anioł, który wykradł się z nieba by teraz stać z nim w niepewnych objęciach. A tak wspaniałe stworzenia nie powinny martwić się o tak przyziemne sprawy, były na nie zbyt doskonałe. On był, zdecydowanie.

- W życiu nie pomyślałbym, że ktoś tak cudowny i dobry mógłby poczuć do mnie coś więcej, niż tylko koleżeńską sympatię. - Szepnął, ponownie łasząc się do jego policzka i oparł głowę o ramię, które zadrżało pod wpływem jego dotyku i wypowiedzianych słów.

- I na litość boską, Marco. Każdy ma jakieś skazy i kompleksy, ale trzeba z tym żyć i to akceptować. Nie możesz się karać za coś, czemu nie byłeś winny, rozumiesz? Ucieczka przed innymi i samym sobą również jest fatalnym pomysłem.


 Szatyn otworzył oczy w niedowierzaniu, słuchając każdej najmniejszej głoski, która wydobywała się z ust blondyna. W życiu nie pomyślałby, że zobaczy go tak poważnego i mówiącego o tak istotnych, wyniosłych rzeczach. Nie spodziewał się, że mimo jego humorów, ciągłego odpychania i gorzkich słów, Kirstein wciąż będzie uparcie do niego lgnął.

Nawet przez myśl by mu nie przeszło, że kiedykolwiek będzie tak mocno przytulany i zasypywany dziesiątkami całusów i muśnięć, które wyrażały więcej, niż najbardziej wymyśle komplementy. A im dłużej o tym myślał, tym bardziej czerwieniała jego twarz, którą starał się skryć za przydługą już grzywką, która opadała mu na nos i policzki, gdy pochylał głowę z zawstydzeniem.

- Nie dziw się, głupku. Bałem się, okej? - Żachnął się cicho i wsparł czoło o czubek głowy Jeana, zatapiając przy tym nos w jego miękkich i pachnących wiosną puklach. - Przerażała mnie myśl, że mógłbyś mnie odrzucić i to wszystko... Zwyczajnie by się skończyło, a ja straciłbym moją miłość i przyjaciela, który trzyma mnie daleko od cienkiej granicy szaleństwa.


  - Strach jest czymś naturalnym, a nie powodem do wstydu. - Odezwał się cicho, praktycznie już szepcząc i muskając gorącymi słowami jego skórę, która zaczęła pokrywać się gęsią skórą i nadzieją, która wkradała się w szczeliny strachu. Ochoczo wkradała się w każde wolne miejsce, gdy ten powoli go opuszczał.
- Ale jestem przy tobie i nie masz czego się bać. Już nie ma powodu i nie musisz przepraszać. Wybaczam ci wszystko i wiem, że i ty wszystko rozumiesz. Zawsze rozumiesz, w końcu to ty jesteś tu "panem dorosłym".


 - Choć teraz zdecydowanie obaj byliśmy okropnymi dzieciuchami, które wrzeszczą i marudzą, zamiast wydusić z siebie to, co boli i porozmawiać, jak cywilizowani ludzie. - Bodt westchnął ciężko, jednak zaraz z jego malinowych warg wyrwał się urwany chichot, który szybko przemienił się w szczery i melodyjny śmiech, do którego szybko dołączyło parsknięcie Jeana.

Blondyn pokiwał głową z rozbawieniem, całkowicie zgadzając się z jego słowami, jednak zaraz spoważniał na powrót. Jego dłoń zniknęła z ciepłego i drżącego boku, by zjawić się na policzku szatyna. Trzymał teraz jego twarz w swoich dłoniach, stojąc na bolących już palcach stóp, by wciąż móc dosięgać poziomu jego orzechowych oczu. Spojrzał na Marco spod wachlarza ciemnych rzęs i pozwolił na to, by na jego usta wkradł się leniwy uśmieszek.

 - Jednak jedyne co ci jeszcze muszę powiedzieć, to to... - Zbliżył się, nawet nie przejmując się urywanym oddechem swojego przyjaciela. - Żeś okropny głupek. Straszny głupek.  

- Czekaj.... - Starszy cofnął się o pół kroku, patrząc na niego z niezrozumieniem i zmarszczył brwi. - Po całej tej... Próbie ugłaskania mnie... I tak chcesz mnie tylko obrażać?

 Blondyn ponownie cicho parsknął i pokręcił przecząco głową, by na powrót się do niego zbliżyć. Tym razem jego dłonie znalazły się na szyi starszego, ciągnąc go w dół, gdyż miał już wystarczająco dość ciągłego stania na palcach. Bodt nie miał innego wyboru, więc schylił się w końcu. Stał tak z niezrozumieniem, nawet nie wiedząc co zrobić z rękoma, które nagle zaczęły mu przeszkadzać, gdy wisiały bezczynnie, wzdłuż jego ciała. Chciał się już odezwać, jednak Kirstein był szybszy i zamknął mu usta, nim te zdążyły się choć minimalnie rozchylić.


Uśmiechnął się pod nosem, gdy dotarł do niego pisk zaskoczenia, a zaraz po tym, duże i ciepłe dłonie spoczęły na jego talii. Został przyciągnięty niemal tęsknie, rozpaczliwie. Jakby ta chwila miała uciec im obu i stać się czymś zapomnianym, niemożliwy. Jednak to trwało, było jak najbardziej realne, a ich wargi poruszały się zgodnym rytmem, pragnąć siebie nawzajem. A gdy odsunęli się od siebie na zaledwie kilka milimetrów, Jean posłał przyjacielowi - a może już komuś więcej - kolejny drobny uśmieszek.

- Jesteś głupiutki, bo w innym razie, gdybyś tylko lepiej popatrzył... - Szepnął z miękkością i wsunął śmiało dłoń w ciemne pukle, które zaczął niespiesznie przeczesywać. 

- To zauważyłbyś, że na nikogo nie patrzę z równym zachwytem, co na ciebie. I nic tego nie zmieni, nawet blizny czy dziecinne podchody.


Te zdanie było jego ostatnim, gdyż nie potrzebowali już więcej słów. Obaj znaleźli przyjemniejszy sposób porozumiewania się.  

✯   ✯   ✯   ✯   ✯   ✯

Kolejne au z tą dwójką, to jednocześnie miód na moje serce i coś, co trochę mnie boli. Taki już urok tego shipu. Dawno nie pisałam nic w tych klimatach, nie tykałam w ogóle tej dwójki i aż trochę mi szkoda, bo pisząc to (nawet o nieludzkich godzinach i przez znaczną część dzisiejszego dnia) naprawdę czułam, że żyję. Zostawiam Was z tą huśtawką emocji i chciałabym jeszcze tak na odchodne podziękować Neks, dzięki której to powstało i Krakersowi, którego playlista umilała mi pisanie. Love ya'll 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top