ROZDZIAŁ VII; ÖGA FOR ÖGA
ROZDZIAŁ 07. ÖGA FOR ÖGA.
Elliot był martwy. Nie było co do tego wątpliwości - w końcu leżał mizernie na fotelu z rozdziawionymi ustami i miał powyrywane zęby za pomocą cęg. Mógł mieć jeszcze całe życie przed sobą, nawet jeżeli jak do tej pory jego jedyną rolą w społeczeństwie było sprzedawanie telewizorów.
Żaden z rodzeństwa nie mógł patrzeć na ten obrzydliwy obraz zamordowanego człowieka, dlatego zakryli go białą płachtą. Wiązało się to też z tym, że tak wyrażało się szacunek zmarłemu - nie zostawiało się go martwego w takiej pozycji. Nie można było też ukryć, iż wszyscy byli okropnie źli na osobę, która za tym wszystkim stała. Według Violet owy zmarły mężczyzna był dobrym człowiekiem, nawet jeżeli dość niezręcznym. Za to Luther i Diego podzielili z nim o wiele więcej wspólnych chwil, takich jak między innymi moment, w którym Luther i Elliot naćpali się gazem rozweselającym. Poza tym Elliot pozwolił zostać im obu u niego w domu, gdy oni sami nie mieli dokąd się podziać, po tym jak Numer Jeden został wyrzucony z klubu Jacka Ruby, a Numer Dwa zwiał z psychiatryka wraz z równie szaloną dziewczyną o imieniu Lila.
Zrozumiałe jest więc, że gdy wszyscy ujrzeli tajemniczy napis "Öga for Öga", postanowili go pomścić. I byli co do tego bardzo zmotywowani.
― Elliot na to nie zasługiwał ― odezwał się po chwili Diego, patrząc na ciało przykryte narzutą. ― Był dobrym gościem.
Violet normalnie włożyłaby ręce do kieszeni swojej szarej bluzy, ale to były lata sześćdziesiąte i jedyne co miała, to elegancki strój z szafy bogatego dworku. Zrobiła nawet ruch, żeby to wykonać, ale gdy zorientowała się, że nie ma kieszeni, westchnęła głęboko.
― Niech spoczywa w pokoju ― mruknęła.
W trójkę stali przed ciałem, wpatrując się w ciało niewinnego mężczyzny. W końcu Latynos powoli obrócił głowę w stronę schodów. Podszedł do barierki w zamyśleniu i spojrzał na napis widniejący na podłodze, który zrobiony został z krwi ofiary.
― Musiał być blisko rozwiązania sprawy ― odezwał się po chwili. ― To musi być robota federalnych.
Violet uniosła brew.
― Co? ― zakpiła z pomysłu brata. ― Uważasz, że to wciąż powiązane jest z Kennedym? ― Wiedząc, że to nie najlepszy czas na kpiny, postanowiła zmienić zachowanie. ― Wątpliwe, by rządowi agenci zrobili coś tak brutalnego i na dodatek zostawiali jakieś zagadki, Diego. W końcu to rząd. Jakby chcieli go zabić, to najpierw by go zabrali ze sobą, żeby go przesłuchać.
― Oszalałeś ― dodał Luther. ― To, co widzimy przed nami to... to robota jakiegoś psychopaty.
― Co prawda agenci to też psychopaci, no ale tak... Nie zrobiliby by czegoś takiego ― mruknęła czarnowłosa z nutką ironii.
― "Öga foröga" ― powiedział nagle Diego, wciąż wpatrując się w napis i czytając te słowa nie tak, jak powinien. ― To brzmi jak imię.
Oboje rodzeństwa podeszło do barierki, aby także przeanalizować napis. Brzmiało zdecydowanie jak imię, na dodatek zagraniczne.
― Chyba tak ― stwierdziła Violet, wzruszając ramieniem.
Nastąpiła chwila ciszy, która wiązała się z tym, że w trójkę starali zajrzeć na krańce swojej pamięci, by sprawdzić, czy kiedykolwiek słyszeli o takiej osobie. Niestety, nikt nie był do końca pewien, o kogo mogło chodzić.
― Zadzwonimy ― oświadczył Luther po chwili.
W trójkę skierowali się do pomieszczenia pełniącego rolę kuchni. W tym miejscu zazwyczaj przebywał największy z rodzeństwa, który często robił sobie jedzenie, gdyż jego nienaturalna masa ciała potrzebowała wiele jedzenia. Niedaleko kuchenki znajdował się starodawny (chociaż nowoczesny z perspektywy mieszkańców Dallas) telefon; przywieszony na ścianie, z korbką do wybierania numeru. Violet jako pierwsza dotarła na miejsce, a wtedy użyła cienia z rogu pomieszczenia, żeby uniósł książkę telefoniczną leżącą na lodówce i ją do niej przelewitował.
― Ale się popisujesz ― prychnął Diego.
― Goń się.
Kobieta usiadła na stole, a Numer Dwa usiadł obok niej i oboje zaczęli przeglądać księgę, podczas gdy Luther stał przy telefonie. Przekładała prędko strony, a następnie stanęła na tej, gdzie znajdowała się duża litera "F" i palcem jeździła po stronach, próbując znaleźć nazwisko...
Foroga.
Palcem puknęła na mieszkankę Fornogle Stationery, która nazywała się dokładnie tak, jak podane było na podłodze. Z tą różnicą, że nie było zagranicznych liter.
― Znalazłam ją ― oznajmiła, podając książkę Lutherowi. ― "Olga Foroga".
― Dzwoń do suki ― Diego złowrogo rozkazał, gotowy, żeby pomścić swojego nowo poznanego przyjaciela.
― Robi się.
Violet i Diego podeszli do telefonu, gdy ich brat zaczął wykręcać numer. Następnie przyłożył do ucha słuchawkę, a oni z ogromnym zaciekawieniem czekali na to, kto odbierze. Brat popatrzył na nich nerwowo, gdy ciągnął się głuchy sygnał. Po chwili jednak drgnął, gdy po drugiej stronie słuchawki odezwał się głos. Numer Osiem nie mogła jednak niczego usłyszeć.
― Halo, Olga?
Oboje obserwowali uważnie, jak brat rozmawia z prawdopodobną morderczynią Elliota.
― Brzmi staro ― wyszeptał do nich. ― Co mam powiedzieć?
Czarnowłosa wzruszyła ramionami, a Diego zaczął gestykulować gwałtownie, by ten przeszedł do rzeczy. Numer Jeden chrząknął niezręcznie i kontynuował.
― Przepraszam panią, zastanawiałem się... Co? Jak się nazywam? Luther Hargreeves. Ja...
Diego siłą wyrwał bratu słuchawkę, a następnie ze złością zaczął mówić do telefonu:
― Zabiłaś jednego z nas, Olga ― warknął złowrogo, z głosem pełnym nienawiści. ― Dopadniemy cię. Będziesz martwa przed zachodem słońca.
Gdy jednak trójka rodzeństwa próbowała zagrozić sprawczyni o imieniu Olga Foroga, nie mieli pojęcia, że przed chwilą w sklepie z telewizorami pojawił się Five, cały we krwi, który wkroczył do kuchni z informacją.
― Tam jest napisane "Öga for Öga", idioci ― oświadczył. ― Znaczy "Oko za oko" po szwedzku. Czyli to szwedzi zabili Elliota.
To miało o wiele więcej sensu. Właśnie dlatego to Numer Piąty był najmądrzejszym bratem. Violet nie mogła się jednak powstrzymać od cichego parsknięcia, gdy zobaczyła minę Diego, który właśnie - jak się okazało - śmiertelnie zagroził jakiejś niewinnej, zapewne teraz wystraszonej staruszce. Głos mężczyzny zmienił się na jak najcieplejszy.
― Pomyłka. Miłego dnia.
Rozłączył się, a następnie popatrzył z wyrzutem na Luthera. Po chwili jednak wszyscy skupili się na ich najstarszym, a równocześnie najmłodszym bracie, który zaczął zdejmować z siebie górną część zakrwawionego mundurka. Nikt nie był zbytnio zaskoczony był widokiem. Five był tym typem osoby, której się nie kwestionowało, nawet gdy pokryta była dużą ilością krwi, jakby dopiero co wróciła po masowym morderstwie.
― Wpadlibyśmy na to... ― wymamrotał zażenowany Luther głupotą swoją i jego rodzeństwa. ― A w ogóle to masz na sobie krew, zauważyłeś?
― Nie sądzę, że zauważył ― wtrąciła sarkastycznie Violet. ― Five, co zrobiłeś?
Starzec w ciele dzieciaka podszedł do kranu, a następnie przemył twarz wodą i ubrał sobie świeżą, białą koszulę. Tuż po tym szybko chwycił krawat, wiążąc go z pośpiechem.
― Znalazłem drogę do domu ― oświadczył.
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Nikt nie był przygotowany na tą informację, a w szczególności nie Numer Osiem, która myślała, że już na zawsze będzie musiała tu zostać. Nie było to wcale takie złe, gdy oficjalnie znalazła sobie faceta, który jej się spodobał i z którym chciała być.
― Co? Jak?
― Szczegóły są nieistotne ― stwierdził Numer Pięć. ― Zawarłem pewną umowę, żebyśmy wrócili.
― A apokalipsa? ― zapytał Diego.
― Nie będzie jej.
― A apokalipsa w 2019 roku?
― Tej też nie. Wszystko wróci do normy, tak, jak być powinno, dobrze? Koniec pytań. Musimy iść i znaleźć resztę ― Podszedł do rodzeństwa i stanął pomiędzy nimi. ― Luther, znajdź Allison.
― Okej...
― Diego, ty znajdź Klausa. Ja znajdę Vanyę. Violet, ty po prostu bądź na miejscu. Spotkamy się w zaułku za równe 77 minut.
Chłopiec podszedł prędko do stolika, na którym wcześniej położył cztery, słabo niedbale zrobione zegarki. Wręczył rodzeństwu każde z nich. Wszystko robił tak szybko i w pośpiechu, że ciężko było jakkolwiek zareagować.
― Zsynchronizowałem je ― wytłumaczył.
Czyli to naprawdę miało się stać. Za 77 minut mieli wrócić do domu, do swoich własnych czasów - do domu, za którym Violet o dziwo tęskniła. Pomyślała wtedy, że mogłaby wrócić do swojego mieszkania, może znaleźć nową pracę i zamieszkać z Vincentem... Vincent. Nie mógł wrócić z nią. To oznaczało, że będzie musiała go zostawić. Zmarszczyła brwi, wpatrując się pusto w małą wskazówkę, która cały czas się przesuwała. Myślała, że w końcu spędzi resztę swojego życia z kimś, kto ją szczerze pokochał. Ta myśl sprawiła, że coś ukuło ją w serce. Będzie musiała go porzucić i już nigdy więcej nie będzie mogła go zobaczyć.
― Chwila ― odezwał się nagle Diego do Five, przerywając okropną realizację Violet. ― Przyszedłeś zalany krwią zupełnie znikąd i mamy uwierzyć, że wszystko wróci do normy, jeśli teraz wrócimy?
― Elliot właśnie przez nas zginął ― warknął Five.
― A co z tatą? Co z JFK?
Numer Pięć rozłożył ręce w zirytowaniu, jak i niedowierzaniu, a następnie przybliżył się do brata ze złością.
― Diego, mamy szansę wrócić do domu i wszystko naprawić ― syknął. ― Zrobimy to. Zrobimy to wszyscy razem.
― A co z Lilą? ― wydusił nagle Diego, patrząc na brata. ― Będzie bezpieczna, jeżeli ją tutaj zostawię?
― LILA MA CIĘ W DUPIE, DIEGO!
Zapadła nagła cisza, gdy Numer Pięć nie wytrzymał i musiał wykrzyczeć tą szokującą, bolesną dla Numeru Dwa wiadomość.
― Zawsze miała. Jest jedną z nich. Jedną z Komisji, dla której pracowałem. Wykorzystała cię ze względu na mnie. W tej historii to ty jesteś Oswaldem, braciszku. Cholernym pionkiem.
― NIE WIESZ, O CZYM MÓ...
Five przeleportował się tuż pod twarzą Latynosa, wskazując na niego morderczo palcem.
― Jeśli tego nie zrobisz, to sam cię zabije. Kapujesz?
Zrobił kolejny ruch, ale tym razem zniknął, zostawiając poruszonego Diego. Violet, chociaż nie czuła tego często, nie mogła powstrzymać się od współczucia, którego czuła wobec jej brata. Domyślała się, jaki to musiał być dla niego szok i jak złamane musiał mieć serce. Wiedziała, że ciężko będzie pożegnać się ze swoimi ukochanymi. Szokujące było dla niej jednakże fakt, że dziewczyna Diego współpracowała z tymi samymi osobnikami, dla których niegdyś zabijał Five. Zdecydowanie całe te sprawy były dla niej pokręcone.
Luther podszedł do swojego brata, a następnie poklepał go bratersko po ramieniu.
― Kobiety... ― sapnął niezręcznie do niego, próbując go pocieszyć. ― Co za świruski.
Violet skrzywiła się w niezadowoleniu.
― Jestem tuż przy was, chłopaki.
****
Powrót do dworku nie był tak łatwy, jak mogłoby się to wydawać. Wsiąść w samochód - łatwe, jechać do miejsca, które stało się twoim nowym, najszczęśliwszym domem - łatwe, spotkać się z twoją jedną i ostatnią miłością - łatwe, pożegnanie - na skraju z niemożliwym.
Violet nigdy nie uważała siebie za osobę emocjonalną, lub uczuciową, a na dodatek miała co do tego rację. Często sprawiała wrażenie chłodnej i właśnie taką była. I chociaż nawet w tych czasach miała podobną osobowość, to jednak coś się w niej zmieniło, dzięki czemu mogła ukazać fragment serca, którego posiadała. To właśnie przez ten oto fakt, w drodze do dworku czuła, jak drżą jej dłonie i miała wrażenie, jakby w każdej chwili miała się popłakać, chociaż ostatni raz to zrobiła, gdy miała osiem lat. Droga dłużyła się, a czas tykający na zegarku wcale nie pomagał. Zostało jej sześćdziesiąt minut na to, by pożegnać się z jej drugą (i to na dodatek wyjątkową, jedyną) połówką i do tego wrócić w umówione miejsce. Sama nie wiedziała, co dokładnie miała mu powiedzieć. Bo jak tu wytłumaczyć twojemu ukochanemu, że musisz go porzucić?
Gdy w końcu zatrzymała auto na zewnątrz, pozostała na chwilę w samochodzie, patrząc na zegarek i oddychając ciężko. Parę lat temu by wyśmiewała kogokolwiek, kto by oświadczyłby jej, że w przyszłości (i jednocześnie przeszłości) zakocha się w kimś na zabój i będzie musiała go porzucić. Nie miała jednak wyjścia. Musiała wrócić do swojego pierwotnego domu. Chociażby nie wiadomo jak by jej się tutaj podobało, wciąż by tęskniła za swoim głupim rodzeństwem i za głupimi czasami.
Wyszła z pojazdu, a następnie przeszła przez dróżkę, którą kiedyś sama pomagała zdobić z nieżywym już Abrahamem, a następnie weszła ponuro do środka. W salonie, w radiu, grała piosenka "Everybody Loves Somebody" Deana Martina. Wciąż miała wrażenie, jakby serce miałoby wyrwać się jej z piersi. Chciała go zawołać, jednak stres ściskał jej gardło. Na całe szczęście nie musiała wołać swojego partnera, gdyż ten pojawił się chwilę po tym, gdy usłyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe. Wciąż ubrany był w spodnie od piżamy oraz białą koszulkę, a jego przydługie włosy czarnego koloru były potargane. Gdy na niego spojrzała, przez sekundę wszystkie zmartwienia zniknęły. Uśmiechnęła się lekko.
Był należycie piękny.
Wkrótce jednak jej uśmiech zniknął. Wiedziała, że to był ostatni raz, kiedy będzie mogła na niego spojrzeć w ten sposób. Będzie mogła go doceniać ostatnie pół godziny i już nigdy się nie spotkają. Vincent od razu rozpoznał, że coś leżało jej na sumieniu.
― Coś się stało? ― zapytał, podchodząc do niej bliżej.
Violet brakło słów. Westchnęła płytko, gdy chciała sformułować swoje pierwsze zdanie. Nie wiedziała, jak ma oświadczyć mu te złe wieści.
― Ja... ― wymamrotała. ― Nie mam wiele czasu. Naprawdę nie chciałam, żeby tak się to wszystko skończyło...
Mężczyzna wpatrywał się w nią, teraz z wyraźną powagą. Chwycił ją delikatnie za ręce, patrząc jej w oczy.
― Żeby co się skończyło...?
Nie chciała z siebie tego wykrztusić, bo nie była przygotowana na tak nagłe pożegnanie. Znali się przez dwa lata, a teraz miała na ostatnią chwilę oznajmić, że musi odejść z jego życia na zawsze.
― Muszę wrócić do domu ― odparła z trudem, a on słuchał jej uważnie, bez specyficznego wyrazu twarzy. ― Do swoich czasów...
Niewyraźny wyraz twarzy Vincenta wyraził nagle powolną realizację, a zaraz potem zmienił się na smutek.
― Ile mamy czasu? ― zapytał.
― Niecałe pół godziny.
Westchnął głęboko i odgarnął włosy z jej twarzy. Złożył pocałunek na jej czole, a następnie przytulił, zamykając oczy. Nie zadawał więcej pytań. Rozumiał, co musiało nadejść. Chciał tego, co dla niej najlepsze. Nawet jeżeli oznaczało to, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Violet wtuliła się w niego, chcąc jak najlepiej zapamiętać, jak to jest być w jego ramionach. Jak to jest czuć jego zapach, jak czuć jego spokojnie bijące serce.
"Everybody loves somebody sometime
And although my dreams was overdue"
Piosenka rozgrywała z radia niedaleko, a on delikatnie chwycił ją za rękę. Oboje kołysali się w rytm piosenki. Ostatni taniec. A Violet nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu szczęścia. To, że mogła, chociaż jakiś czas spędzić z Vincentem wprawiało ją w pewnego rodzaju zadowolenie i wewnętrzny spokój. W końcu czuła się kochana, nieoceniana. Nie przerażała Vincenta za bycie sobą.
"Your love made it well worth waiting
For someone like you"
― Od zawsze było nam pisane wczesne pożegnanie, prawda? ― odezwał się po chwili cicho.
Miał rację. Violet była byłą superbohaterką, a on synem gangstera z lat sześćdziesiątych. Według praw czasu nie byli stworzeni, aby być razem.
― Tak... Tak mi się wydaje ― odpowiedziała Violet.
― Ale cię kochałem. Kochałem cię tak bardzo. Wciąż kocham.
― Wiem ― Violet uśmiechnęła się lekko.
Resztę czasu spędzili na spokojnym tańcu, wpatrywaniu się w siebie i zapamiętywaniu każdego detalu na ich twarzach. Tak, żeby na zawsze byli w swoich głowach tak, jak na wieczność będą w swoich sercach.
Było to pożegnanie.
****
Ciężko było po tych kilkunastu minutach, które upłynęły niesamowicie szybko, opuścić Vincenta. Oboje pożegnali się ze sobą w sposób, który oboje uważali za najlepszy. Kiedy odjeżdżała, czarnowłosa kobieta wciąż czuła na sobie jego uścisk. Nie płakała, na dodatek, choć przytłoczona pożegnaniem, nie czuła się aż tak nieszczęśnie, jak mogłoby się wydawać. Teraz jej celem był powrót do domu. Wciąż zerkała w lusterko, jakby Vincent wciąż miał stać na ulicy za nią i się do niej uśmiechać, ale go nie było. Było ciężko się przyzwyczaić, że już nigdy go nie zobaczy.
Kiedy Violet spojrzała na zegarek, ku jej absolutnemu przerażeniu zorientowała się, że spędziła z nim zbyt wiele czasu. Pozostało dziesięć minut, a była dopiero w połowie drogi. Od razu w jej głowie pojawiły się scenariusze, że jej rodzeństwo powróci do domu bez niej. Myśl o Vincencie wciąż tkwiła w jej głowie gdzieś z boku, a jej głównym problemem stało się nagle dotarcie na czas.
― Kurwa, kurwa, kurwa... ― klnęła pod nosem, gdy wcisnęła gazu i zaczęła wymijać samochody znajdujące się na drodze.
Samochody trąbiły, ale ona nie zwracała na nie uwagi. Musiała dotrzeć do miejsca spotkania, a czas uciekał.
Nim się spostrzegła, minęły już następne trzy minuty, a nawet nie była blisko. Jeszcze bardziej dodała gazu. Samochód pędził, ile mógł znieść i na szczęście nie zauważyła jej policja. Cały czas zerkała na zegar i czuła, jak zaczyna powoli zjadać ją stres. Cholera, że też mogła tak zapomnieć o czasie! Ciężko było jej jednak pożegnać się z Vincentem.
Pięć minut.
Wciąż pędziła i rzeczywiście była bliżej zaułku, ale wciąż nie było to wystarczające. Kobieta miała wrażenie, jakby się oddalał. Myślała w międzyczasie, że jeżeli nie zdąży, to zostanie tu na zawsze - i może byłoby to dobre, ale już nigdy więcej nie zobaczyłaby tego swojego głupiego rodzeństwa. Głupiego rodzeństwa, które po tak długim czasie stało się nawet mniej irytujące, a nawet dość... w porządku. Już nigdy by nie zobaczyła rozśmieszającego ją Klausa, kochającej Allison, opiekuńczym Lutherem, rozumiejącym Five, wspierającej Vanyi, braterskim Diego. Nie chciała, żeby znowu zniknęli bez powrotu.
Trzy minuty.
Zagapiła się na zegarek pokazujący ostatnie minuty, które prędko upływały i wtedy tuż przy zakręcie, Violet nie zdążyła w porę zakręcić. Zrobiła gwałtowny manewr i uderzyła autem o lampę. Mocna siła pociągnęła ją naprzód, a wtedy uderzyła się w głowę z impetem.
Wszystko stało się czarne i straciła przytomność.
****
― Kretyni! Kretyni! Byliśmy tak blisko! Luther, połóż już ją na ziemię, ty debilu!
Odległy, znajomy głos brzmiał w głowie Violet. Kiedy powolnie otwierała oczy, próbowała zaznajomić się z sytuacją. Miała wrażenie, jakby właśnie budziła się po bardzo długim śnie. Gdy próbowała przyswoić wzrok, który wciąż nie chciał się wyostrzyć, poczuła nagły ból w głowie. Był silny, gwałtowny. Poruszyła dłonią, aby się za nią złapać i wtedy uświadomiła sobie, że zwisa w powietrzu. To właśnie wtedy jej wzrok wyostrzył się na tyle, by zobaczyć przed sobą twarz z bródką i lokowaną czupryną.
― Halo, halo... siostrzyczko! ― zanucił głos.
Klaus. Otrząsnęła się, a wtedy poczuła, jak zostaje położona na ziemię. W końcu mogła dostrzec wszystko, co ją otaczało - była w zaułku. Nad nią pochylali się Klaus i Luther, a tymczasem Five krążył przejęty w tą i z powrotem, przeklinając wszystko i wszystkich pod nosem. To właśnie wtedy przypomniało jej się, że jechała w to miejsce po pożegnaniu z Vincentem...
Czas!
Zerknęła prędko na zegarek, pomimo bólu głowy. Już dawno minął. Nikt się nie przeniósł, to dlatego wciąż tutaj byli.
Nie zdążyli.
― Wszystko dobrze? ― Luther patrzył na siostrę zmartwiony, oceniając stan jej głowy, z której leciała krew.
― Wybornie... ― wymamrotała sarkastycznie. ― Co z...
― To było proste zadanie! Proste zadanie! ― powtarzał zezłoszczony Five. ― Wystarczyło po prostu zjawić się na czas! Mieliśmy wyjście z naszej sytuacji dokładnie tutaj, do jasnej cholery! Czy trzeba było walczyć z czymś potężnym? Niee! Ani z armią mutantów, nie! Dostaliśmy to na tacy!
Violet obróciła się bezsilnie. Tuż przed oczami spłynęła jej kropla krwi z czoła.
― Możesz jęczeć ciszej? Głowa mi pęka.
Brat podszedł do niej z szaloną złością w oczach i uklęknął lekko.
― Słuchaj, ty bezużyteczna fajtłapo, straciliśmy szansę na ocalenie świata! Byliśmy tak cholernie blisko! I co teraz, zapytasz? No nic! Wyspowiadaj się, póki możesz, bo tuż za rogiem czeka nas śmierć przez bomby nuklearne!
― A Allison i Vanya? Diego?
― Chrzanić ich wszystkich! Powinni się tutaj zjawić! Myślałem, że Diego będzie tutaj tym myślącym i odpowiedzialnym, ale nie wiem czego ja oczekiwałem! Ta rodzina nic nie myśli!
― Może coś im się stało...
― Może w drodze któryś z nich pieprznął samochodem o lampę ― podsunął znacząco Klaus i z zakłopotanym uśmieszkiem zakrył dłonią krwawiącą ranę Violet.
― Pieprzyć was! ― wrzasnął Five. ― PIEPRZYĆ WSZYSTKICH! Lepiej mi było w apokalipsie.
― Pięć! Daj spokój ― warknął Numer Jeden, który teraz nerwowo opierał się o zamknięty śmietnik, myśląc co dalej.
― Wiesz co, Luther? Teraz każdy z rodzeństwa troszczy się o siebie. Co ty na to?!
W absolutnym gniewie Five obrócił się na pięcie i przeteleportował się do wnętrza sklepu telewizyjnego Elliota.
― Myślałem, że nie jest możliwe, by Five stał się jeszcze wredniejszy... ― stwierdził z żałością Klaus.
― Klaus, zaopiekuj się Violet ― rozkazał stanowczo Luther. ― Zobaczcie co z Allison, czy nic jej nie jest. Znajdźcie resztę i przyprowadźcie tutaj. Ja zajmę się Five. Nie poddajemy się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top