ROZDZIAŁ IV; FATHER KNOWS BEST
do wszystkich, którzy czytają te fanfiction:
z uwagi na to, że duża część z was czyta to anonimowo (nie zostawia gwiazdek ani komentarzy, co jest pewnym wyrażeniem braku szacunku dla pracy, w którą wkładają autorzy) dajcie proszę znać kto z was dalej to czyta. brak oznak, że ktoś czyta moją pracę pozbywa mnie motywacji na dalsze pisanie, bo nikt nie chce pisać dla powietrza. mówię tutaj w imieniu wszystkich autorów na wattpadzie, którzy spędzają godziny przed monitorem, byście mieli co czytać!
gwiazdki to nie numerki, tylko docenienie tego, co robimy jako amatorscy pisarze
z góry dziękuję i życzę miłego czytania! <3
ROZDZIAŁ 04. FATHER KNOWS BEST
❝I learned the truth at seventeen
That love was meant for beauty queens
And high school girls with clear skinned smiles
Who married young and then retired❞
— JANIS IAN, "AT SEVENTEEN"
Siedemnastoletnia Violet stała w progu, gdy William otworzył drzwi. Will - jej obecny chłopak. Miała na sobie niezapiętą brązową kurtkę, czarną wiązaną koszulkę i równie czarną spódnicę sięgającą do kolan, która co nieco przypominała, jakby nastolatka ukradła ją jakiejś starej wiedźmie. Był wieczór, a ona umówiła się z nim na dość nietypową kolację zaledwie parę godzin temu.
— O, hej — powiedział. — Wejdź.
Przesunął się, a ona weszła do środka. Jego dom był mały i skromny, za to pełen różnych indiańskich ozdób. Will był w połowie indianinem - od strony taty. Było to po nim widać, bo miał ciemniejszą karnację i szerszy nos. Violet lubiła ten jego wygląd. Zresztą nie miała co narzekać, w końcu był to jej pierwszy chłopak. Odkąd zaczęli się spotykać (co było jakiś tydzień temu), Violet każdego dnia przed snem rozmyślała jakim cudem ona sobie kogokolwiek znalazła. Wszyscy w The Umbrella Academy byli tak samo zdziwieni - oprócz Reginalda, Pogo i Luthera, którym nastolatka nie powiedziała o tym, że znalazła sobie chłopaka z dość oczywistych powodów. Wciąż wymykała się z treningów i wracała dopiero wieczorem. Reginald był wściekły. Violet widziała wtedy, jak pod wąsem krzywi się oburzony, co tylko wprawiało ją w śmiech. I tak niedługo wszyscy będą mieli osiemnaście lat, a wtedy wykurzy z domu.
Zdjęła kurtkę. Will wziął ją od niej, sam rzucając na wieszak. Posłał jej buziaka w policzek. Czarnowłosa wzdrygnęła się lekko, ale mu to nie przeszkadzało. Miała tak po prostu zawsze, gdy ktoś się do niej zbliżał. Nie było jej jeszcze komfortowo, aby się całować, jednak William to zaakceptował. Był wyjątkowo tolerancyjny.
A dzisiaj był ten dzień - dzień, w którym powie, że jest Nightfall - superbohaterką z popularnej grupy The Umbrella Academy, która ostatnimi czasy się powoli rozsypywała.
Przeszli do pustej kuchni pełnej drewnianych mebli i egzotycznych dekoracji. William podszedł do blatu, biorąc z nich dwie torebki papierowe, w których owinięte były przygotowane wcześniej kanapki.
— Gotowa na kolację? — William uśmiechnął się do niej wesoło.
Dziewczyna kiwnęła głową. Dawno nie czuła się szczęśliwa - w końcu mieszkała w The Umbrella Academy. Jednak tym razem, gdy otoczona była kochającym chłopakiem, nie potrafiła po prostu odgarnąć tego uczucia. Pojawiało się w niej i wypełniało ją całą. Czuła się jak w siódmym niebie. Również odpowiedziała uśmiechem.
— Pewnie.
Oboje wyszli z kuchni i skierowali się po schodach na górę. Kiedy znaleźli się już na najwyższym piętrze, na czerwono-brązowym korytarzu William wyciągnął drabinę, która prowadziła na dach. Kiedy wchodził pierwszy, otworzył klapę i Violet zobaczyła nocne niebo. Chłopak wszedł na dach, podając dłoń siedemnastolatce.
Na płaskim dachu można z łatwością było usiąść i oglądać otoczenie. A było ono piękne: miasto przyozdobione tysiącami świateł, a nad nimi widok gwieździstego nieba. Violet niezbyt często miała okazję je oglądać.
— Chodź.
William pociągnął ją za rękę, a wtedy pokazał dwa krzesła ze stolikiem pośrodku. Oboje usiedli, wpatrując się w widok miasta przed nimi.
— Wow — Violet nie wiedziała co powiedzieć. Nie mogła się doczekać, aż opowie Allison o tej randce. Będzie jej głupio, że wcześniej ją nazwała osobą bez serca. — To wygląda...fantastycznie.
— Prawda? — Roześmiał się Will. – Najlepsze dopiero przed nami. Jeszcze czterdzieści minut.
Otworzył papierową torebkę i wyciągnął z niej kolację. Kanapki z serem. Najprostsza rzecz - jednak ciągnęła się za nimi spora historia. Właśnie to jedli razem po raz pierwszy, gdy William dosiadł się do jej stolika w szkole.
Violet postąpiła tak samo.
Oboje jedli i opowiadali sobie najróżniejsze rzeczy, zupełnie tracąc poczucie czasu. Nastolatka nigdy nie sądziła, że ktokolwiek aż tak będzie mógł ją rozumieć. Gdy śmiali się i rozmawiali z pasją, gdzieś z tyłu głowy Violet uznała, że to właśnie z nim chce ułożyć sobie przyszłość, jak dorośnie. Odejdzie z The Umbrella Academy, zapomni o swoich mocach - będzie wiodła normalne życie z tym, który jako jedyny ją rozumie. Uwielbiała wpatrywać się w jego ciemne oczy, oglądać jak słucha jej opowieści z zaciekawieniem i zrozumieniem. Był tym jedynym.
Nim się spostrzegli, wybiło czterdzieści minut. William zauważył to pierwszy.
— O, uwaga! — powiedział z zadowoleniem. — Rozpoczyna się!
Rozległy się świsty, a w górę poleciały fajerwerki. Kolory wybuchały na ciemnym niebie, a oni trzymali się za ręce i oglądali pokaz oczarowani.
William popatrzył na Violet z uczuciem. Oczekiwał tego momentu.
— Violet...
— Tak?
Siedemnastolatek dotknął delikatnie jej policzka, a ona zamarła. Spojrzała na niego dość nerwowa. Z jednej strony chciała go pocałować, a z drugiej poczuła falę paniki, która zaczęła ją ogarniać.
Zbliżył się do niej, wpatrując się w jej usta. Kolorowe światła ozdabiały im twarze.
— Nie masz pojęcia, jak długo chciałem cię pocałować... — wyszeptał.
Jednak Violet nie czuła teraz pasji. Czuła, jakby serce miało wyrwać jej się z piersi. Nie było to jednak związane z uczuciem miłości. Jej dłonie zaczęły drżeć. Musiała powiedzieć mu prawdę o sobie.
Gdy Will chciał ją pocałować, ona instynktownie chwyciła go za nadgarstki.
— William, j-ja... ja muszę ci coś powiedzieć — wykrztusiła. — To naprawdę ważne.
W ułamku sekundy zmroziło go tak samo, jak Violet. Wpatrywał się w nią pustym wzrokiem.
— Violet...
— Posłuchaj, musisz o mnie coś wiedzieć. Nie powiedziałam ci dokładnie wszystkiego...
— Violet...
— I wiem, że to może się wydawać potłuczone, ale...
— Violet...
— Posłuchaj, ja jestem...
— Jesteś potworem.
Violet przełknęła nerwowo ślinę po tych słowach. Dopiero wtedy zorientowała się, że końcówki jej dłoni trzymające nadgarstki chłopaka były czarne wraz z widocznymi żyłami tego samego koloru. Puściła go.
Chłopak wtedy poderwał się w szoku i przerażeniu z krzesła. Ona także się podniosła, nie wiedząc jak zareagować. To nie miało tak wyjść. Nie miała pokazać swoich mocy.
— Jesteś demonem... — zajęczał, trzęsąc się i robiąc kroki w tył.
— Nie, Will — odparła Violet, próbując do niego podejść. — Posłuchaj mnie, proszę.
— Nie zbliżaj się do mnie — warknął nagle agresywnie. – Jesteś potworem. Nie powinnaś w ogóle się tu zjawiać. Nie chcę cię widzieć. Nie uwiedziesz mnie, satanistyczna łajzo.
Takie słowa z ust jedynego chłopaka, któremu Violet zaufała - bolały. Nie wiedziała co zrobić. Jak mu to wyjaśnić? Nie chciał nawet wysłuchać tego, co miał do powiedzenia.
— Wynoś się — dodał w przerażeniu i gniewie. — WYNOŚ SIĘ, POTWORZE!
Oczy czarnowłosej przypominały smołę. Jej ręce były czarne. Cień z dachu pogrążał ją, ciągnął do niej jak magnes. Patrząc na strach w jego oczach, Violet wiedziała, że to był koniec. On uznaje ją za potwora. Jedyne, co mogła zrobić, to uciec z dachu i wybiec z domu Williama.
I to właśnie zrobiła. Widziała, że to był koniec jej związku z jedynym chłopakiem, którego jeszcze wcześniej uznała za osobę akceptującą ją w pełni. Odjeżdżając samochodem - nie płakała. Oddychała ciężko, a jej serce wciąż biło jak szalone. Ogarniała ją ciemność.
****
Kiedy po północy dotarła do Akademii, myślała, że wszyscy będą spali i niezauważona wkradnie się do środka. Chciała położyć się do łóżka i spróbować pogodzić się tym, co się stało, jednocześnie uspokajając siebie przed dostaniem ataku serca. Niczego nie pragnęła bardziej.
Jednak się myliła. Kiedy tylko przekroczyła drzwi i weszła do środka, stanęła twarzą twarz ze starym miliarderem. Wpatrywał się w nią swoim typowym, chłodnym wzrokiem.
— Jezu, przestraszyłeś mnie... — wyszeptała.
Przez chwilę nic nie mówił. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku niewyrażającego żadnych emocji. Po chwili jednak odezwał się:
— Chodź ze mną, Numer Osiem.
Następnie odwrócił się z dłońmi splecionymi z tyłu i bez słowa zaczął iść w kierunku drewnianych schodów. Violet jęknęła, łapiąc się za głowę. Wiedziała, że to nie wróży nic dobrego. Musiała jednak z nim iść. Podążyła za nim.
Reginald wszedł do swojego biura, zostawiając otwarte dla niej drzwi. Była to dla niej szokująca nowość. Nigdy nie pozwalał komukolwiek wchodzić do tego ponurego pomieszczenia zawalonego papierami i z wiszącym portretem przedstawiającym jego, który złowrogo prezentował się już przy wejściu.
W milczeniu wszedł za biurko i usiadł na skórzanym fotelu. Violet niezręcznie stanęła tuż przed biurkiem i skrzyżowała ramiona.
— Ee... — Rozejrzała się po bokach. — Możesz pominąć tę całą szopkę i po prostu dać mi szlaban?
Z szuflady wyjął urządzenie, które przypominało coś w rodzaju większego i szerszego magnetofonu z różnymi przyciskami. Nacisnął wtedy jeden z nich. Z urządzenia rozległ się głos, którego w tym momencie Violet jak najbardziej starała się zapomnieć: "Nie zbliżaj się do mnie. Jesteś potworem. Nie powinnaś w ogóle się tu zjawiać".
Dopiero po chwili do nastolatki dotarło, co Reginald zrobił. Poczuła, jak zaczyna ogarniać ją coraz większa złość. Popatrzyła na niego w niedowierzaniu.
— Podsłuchiwałeś mnie?! — krzyknęła oburzona.
— Zgadza się.
Nie mogła w to uwierzyć. Zaczęła kręcić głową, nerwowo krążąc w tą i z powrotem przed jego biurkiem.
— Wiedziałem od początku, że się wymykasz, aby spotykać się z chłopakiem — mówił z obojętnością.
— I zamiast mi od razu dać szlaban, to mnie podsłuchiwałeś... — prychnęła, czując, jak jej emocje sięgają górę. Reginald tylko pogorszył jej stan. — Jesteś nienormalny
Reginald wciąż pozostawał taki sam, nawet po słowach wyrażających całkowity brak szacunku.
— Ten chłopak miał być dowodem.
Nastolatka zamrugała parę razy, a biuro jej ojca sprawiało wrażenie coraz ciemniejszego miejsca.
— Dowodem... Dowodem na co? — warknęła.
— Dowodem na to, że jesteś potworem, Numer Osiem.
Siedemnastolatka miała już tego wszystkiego dość. Złudna nadzieja przysłoniła jej zdrowy rozsądek, a teraz musiała wysłuchiwać jej potwornego ojca. Stanęła w miejscu i westchnęła głęboko, zamykając na chwilę oczy. Miała wrażenie, że cienie do niej szeptały.
— Jesteś niezdolna do kochania, Numer Osiem — kontynuował. — Jesteś potworem połączonym z ciemnością. To właśnie w niej powinnaś żyć do końca swojego życia. I możesz zakochiwać się w ludziach... ale zawsze będzie się to kończyć rozpaczą. Jesteś stworzona, aby być sama. Nawet twoi rodzice się ciebie bali. Będziesz nosiła za sobą strach i rozpacz, a jedynym wyjściem, by ominąć krzywdzenia bliskich, jest całkowite odrzucenie formy sympatii. Negatywna energia żyje w tobie, a ty żyjesz w niej. Miłość kończy się na rozpaczy. Nikt nie zakochuje się w potworach. Zapamiętaj to sobie, Numer Osiem. Zapamiętaj do końca swojego życia.
Było to ciężkie do zaakceptowania. Świadomość, że jesteś przeznaczona do samotności, bo krzywdzisz ludzi samym byciem sobą. Nigdy nie będzie zaakceptowana. Nigdy nie będzie kochana.
Ale Reginald miał rację. Ten okrutny, zimny człowiek zawsze miał rację. Violet miała tego świadomość. To bolało najbardziej. Będzie pamiętała o jego słowach do końca życia.
Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała wprost, próbując powstrzymać łzy formujące się w jej oczach:
— Nienawidzę cię.
A następnie opuściła jego biuro.
❝Let's give it up for sisters
And all the things they do
Not always so wonderful, but
We'd be lost without you
So keep doing what you do❞
— SAINT MOTEL, "SISTERS"
— Violet?
Czarnowłosy mężczyzna o dłuższych włosach popukał kobietę w ramię. Stała ona zamyślona, wpatrując się w okno. Zastanawiała się, czemu Luther mógłby pracować dla gangstera zamieszanego w asasynację JFK. Od piętnastu minut nerwowo skubała fragment jej ubrania.
— Violet — powtórzył Vincent.
Tym razem się ocknęła i zwróciła na niego uwagę. Działo się zbyt wiele rzeczy w zbyt krótkim okresie czasu.
— No co?
— Wyjaśnisz mi, co się tutaj dzieje? — zapytał sfrustrowany.
Kobieta skrzywiła się lekko, przeczesując włosy dłonią. Wciąż myślała o tym, o czym jeszcze mogła nie wiedzieć. Musiała odwiedzić klub Jacka Ruby.
— Ja sama nie wiem — Wzruszyła ramionami. — Wiem za to, gdzie muszę się wybrać.
Skierowała się w kierunku przedpokoju, a następnie zaczęła ubierać buty. Vincent nie był zadowolony.
— Violet, to nie jest dobry pomysł — powiedział z powagą. — Co jak tamci Szwedzi czyhają gdzieś w pobliżu? Na dodatek wciąż jesteś osłabiona. Nie możesz teraz nigdzie wychodzić.
Nie posłuchała go i założyła pierwszego buta, po chwili zakładając drugiego. Wyprostowała się, patrząc na mężczyznę ze zdecydowaniem.
— Dam sobie radę, oni prędko nie wrócą. Dałam im popalić.
— No ale chyba nie myślisz o tym, by sama jechać do Jacka Ruby?! To gangster.
— Tak, a Abraham był moim przyjacielem — odparła chłodno. — Wpuszczą mnie do środka. Muszę zobaczyć się z bratem, tu chodzi o coś ważnego.
— Ruszę w takim razie z tobą.
Ich dyskusję przerwał krótki dźwięk dzwonka do drzwi. Oboje spojrzeli na siebie w lęku i zamarli. Szykowała się kolejna strzelanina, a Violet była za słaba, żeby użyć mocy po raz kolejny. Zastanawiając się, co zrobić, kobieta bezdźwięcznie wskazała domownikowi broń, która leżała na szafce w salonie.
Kiedy już miał zamiar iść, klamka poruszyła się i ktoś zaczął powoli wchodzić do środka.
— LEPIEJ NIE PRÓBUJCIE! — wrzasnęła przygotowana, szykując pozycję do tego, żeby użyć mocy.
Jednak w progu wcale nie było szwedów z bronią. Nie było też gangsterów. Zamiast tego - do przedpokoju wskoczył Klaus.
— NIESPODZIANKA! — zawołał wesoło, wyciągając rękę niczym showman prezentujący coś niezwykłego.
— Klaus! Cholera...
Oboje odetchnęli z potężną ulgą. Violet popatrzyła na niego i już miała zacząć na niego przeklinać, gdy jej wzrok przeniósł się na osobę, która stała tuż za nim; ciemnoskóra kobieta o brązowych włosach, grzywką i żółtą sukienką. Na jej szyi prezentowała się blizna. Siostra.
— Allison... — wykrztusiła łagodnie Violet.
Stała tam. Cała i zdrowa. Wcale nie porzucona w przyszłości.
Rumour uśmiechnęła się do niej poruszona, podchodząc bliżej. Chociaż ciężko to było Violet przyznać, to poczuła ogromną radość. Jej siostra żyła. Tak samo, jak żyli Klaus i Luther.
— Hej, Vi. Wow... ale się zmieniłaś — powiedziała Allison, a następnie roześmiała się szczęśliwa.
Na twarzy Violet pojawił się cień uśmiechu. Zamiast przytulenia siostry po prostu skinęła głową.
— Dobrze cię widzieć — przyznała. — Naprawdę dobrze.
****
Vincent i trójka rodzeństwa siedziała w salonie, który wciąż miał ślady po pociskach na ścianach. Zwrócili na to uwagę dopiero z początku, jednak ciężko było mówić właśnie o tym, skoro wszyscy mieli tyle do opowiedzenia. Allison opowiadała siostrze, jak znalazła się w 1961 w trakcie Amerykańskiego Ruchu Praw Obywatelskich i poślubiła mężczyznę imieniem Raymond, przyjmując nazwisko Hazelnut. Klaus dopowiedział także, że poznał jej męża w więzieniu i to właśnie ten fakt sprawił, że Allison i Klaus się spotkali. Violet opowiedziała im za to swoją historię, o tym, jak zobaczyła Luthera z Jackiem Rubym oraz to, że szwedzi zaatakowali jej tymczasowy dom. Gdy Allison dowiedziała się, że Luther żył - była poruszona.
— To... to niesamowite — mówiła z uśmiechem. — Musimy go odwiedzić.
Violet kiwała głową ze zrozumieniem. W międzyczasie Vincent słuchał tej rozmowy w milczeniu, próbując to wszystko przeanalizować.
— Zaraz, zaraz — wymamrotał, wyraźnie zszokowany i zdezorientowany. — Przepraszam, że się wtrącam, ale... co do cholery? Violet, nie mówiłaś mi tego wszystkiego. Nie mówiłaś, że jesteś z... z przyszłości. I o co chodzi z tą całą The Umbrella Academy?
Kobieta westchnęła, marszcząc brwi. Nie chciała zbytnio teraz tego omawiać. Miała o wiele ważniejsze sprawy na głowie. I tak miała mu o tym powiedzieć.
— Draamaaa... — zaświergotał cichutko Klaus.
— Wyjaśnię ci potem, Vincent — Violet wstała z miejsca, odwracając się do rodzeństwa. — Chodźmy, musimy odwiedzić naszego braciszka.
Allison i Klaus postąpili to samo, co ona, a następnie skierowali się w stronę drzwi. Zanim Violet gdziekolwiek jednak poszła, Vincent zaczepił ją za ramię. Chciał porozmawiać.
Kobieta wiedziała, że nie ma teraz na to czasu. Spodziewała się też pretensji ze strony jej przyjaciela, dlatego gdy rodzeństwo ją ponaglała, ta kazała im zaczekać na zewnątrz. Właśnie to postąpili. Wyszli z dworku, czekając przy samochodzie Numeru Osiem.
— Nie ma później, Violet — powiedział stanowczo, lecz pomimo tego wciąż mówił łagodnie. — Zasługuję na wyjaśnienia. Chowałaś przede mną sekrety od momentu, kiedy się u nas pojawiłaś. Mój ojciec pozwolił ci tutaj zostać. Należy mi się więc prawda o tobie. Co jeszcze przede mną ukrywasz?
Powoli zaczęła się irytować. Nie miała dzisiaj cierpliwości. Zresztą on też nie.
— Jak już mówiłam — Złączyła dłonie, tłumacząc powoli i wyraźnie. — Na razie nie ma czasu. Powiem ci parę rzeczy, jak już wrócę do domu.
— Violet, cholera, to przez CIEBIE mój ojciec nie żyje! — Vincent uniósł się nagle. Jego głęboki głos nadał temu agresywniejszego tonu. — To ciebie przyszli szukać, to ciebie od początku chcieli! To twoja wina, więc oczekuję od ciebie, chociażby tego, żebyś mi odpowiedziała na pytania! Chociaż tyle!
Numer Osiem miała wyrzuty sumienia. On miał rację. To przez jej obecność to się stało. Przypomniało jej się wtedy, dlaczego nigdy się do nikogo nie przywiązywała i bała się przywiązać. Słowa Reginalda zostały w jej pamięci. Nie powinna była tak zbliżać się do Vincenta. Już kiedyś zrobiła ten błąd.
— Masz rację — odparła cicho, spuszczając wzrok — ale nie powiem ci tego.
Wyrwała swoją rękę z uścisku mężczyzny, a następnie skierowała się do wyjścia.
— Cholera, Violet! — Vincent kopnął pobliski fotel. — To wszystko twoja wina!
Nightfall opuściła budynek z przygnębieniem, jednak starała się tego nie ukazywać. Nie chciała nawet oglądać się za siebie. Wciąż targały nią emocje i poczucie winy. Była potworem.
****
Klub Jacka Ruby było czymś, co było jednocześnie przewidywalne, ale również i nie - gdy tylko niepełne rodzeństwo Hargreeves wdarło się do środka (co graniczyło z cudem, bo Allison odmawiała użycia swojej mocy na ochroniarzu), pierwsze co usłyszeli to spokojna muzyka taneczna. Gdy znaleźli się zaś na głównej sali, im oczom zaprezentowało się pomieszczenie pełne stolików, gdzie siedzieli różni gangsterzy i szemrani ludzie. Znajdowała się tym także scena, na której skąpo ubrana kobieta tańczyła ku uciesze mężczyzn.
— Musi gdzieś tutaj być — wymamrotała Violet.
Rodzeństwo zaczęło rozglądać się za ciut zbyt wysokim, umięśnionym mężczyzną. Chodziło w tym miejscu wiele innych osób, jednak żaden z facetów nie wyglądał jak Luther.
— Rozdzielmy się — dodała.
— Z wielką ochotą, Viola — Klaus potarł dłonie ochoczo, gdy zobaczył barek z alkoholem.
To właśnie tam poszedł "szukać Luthera". Sęk w tym, że usiadł przy barze i od razu zaczął zamawiać drinka. Violet westchnęła. Mogła się tego spodziewać. Allison poszła szukać między stolikami.
Jej wzrok spoczął nagle na dość niskim mężczyźnie, którego rozpoznała wcześniej. To był Jack Ruby, który rozmawiał z Giancana. Kobieta postanowiła podsłuchać rozmowy z nadzieją, że coś usłyszy.
Małymi krokami zaczęła podchodzić bliżej, udając, że rozmawia z niektórymi osobami, zasłaniając twarz. Po chwili zdołała usłyszeć strzępki rozmowy:
— ...planowania.
— To się stanie, Jack, prędzej czy później. Musimy być na to przygotowani.
— Nie mieliby jaj.
— Zdziwiłbyś się.
Ciemnowłosa słuchała z zainteresowaniem. Wiedziała o tym, że rozmawiali o JFK. Była tego absolutnie pewna. Zaczęła podchodzić jeszcze bliżej, jednak niespodziewanie wpadła na pijanego mężczyznę, który szedł obok.
— Heej, uważaj, jak idziesz! — zawołał. — Ej... A ty to kto? Na tamcerke n-nje wyglądasz!
Oczy obecnych spoczęły na niej. Violet przeklęła pod nosem. To zdecydowanie odwrotność tego, co chciała osiągnąć.
— Jakąś czarnuchę tu mamy! — odezwał się nagle inny głos. — Jack, mówiłeś, że to porządny klub!
Rudy mężczyzna przyprowadził Allison, szarpiąc ją za rękę. Violet była wściekła, gdy to usłyszała. Nienawidziła rasistów.
— Trzymaj język za zębami, ty rasistowska kurwo! — wrzasnęła do niego niezadowolona.
Powoli zaczęło tworzyć się małe zgromadzenie. Wbiegł do niego także Klaus z drinkiem w dłoni, który był równie oburzony co Violet. Jack Ruby i Giancana nagle gdzieś zniknęli.
— Odwal się od mojej siostry albo będziesz żałował — Pogroził mu palcem.
Twarz mężczyzny zaczęła robić się coraz bardziej czerwona.
— Nikt nie pytał o zdanie ciebie, pedale.
— Ty uważaj na słowa — Violet warknęła.
Mężczyzna roześmiał się gromko.
— Bo co mi zrobisz?
— Odczep się od nich, Johnson.
To był głos Luthera. Gdy rudowłosy odwrócił się, żeby na niego spojrzeć, Numer Jeden posłał mu bardzo silny cios w twarz. Mężczyzna wylądował nieprzytomny na ziemi z krwawiącym nosem, a zgromadzenie nagle ucichło.
— Nie ma na co patrzeć, ludzie. Ja to załatwię! — oznajmił. — Spływajcie.
Wszyscy mu uwierzyli i zaczęli się rozchodzić. Dopiero gdy sytuacja się uspokoiła, do rodzeństwa dotarło, że właśnie spotkali się twarzą twarz z ich bratem.
— Luther... — Do oczu Allison napłynęły łzy. Rzuciła się do niego z uściskiem.
Tulili się przez chwilę, przez co Violet mogła przeanalizować to, jak Numer Jeden się zmienił. Pierwszą zdecydowaną różnicą było to, że nie zakrywał swojego pół szympansiego ciała. Jego owłosione ramiona były odkryte. Drugą różnicą było to, że zachowywał się trochę inaczej. Był bardziej twardy. Wcześniejszy Luther nigdy by nikogo nie uderzył tak mocno bez wcześniejszego zawahania się. Trzecią różnicą było to, że na jego twarzy prezentowało się parę zeschniętych ran, jakby dużo walczył.
— Luther, tak się cieszę, że cię widzę — mówiła z przejęciem. — Patrzyłam na księżyc każdej nocy z nadzieją, że żyjesz.
— Ja też się cieszę, że ciebie widzę, Allison — odparł z uśmiechem.
— Lutheeer, mój potężny bracie ty mój! — zawołał Klaus. — Kopę czasu.
— Hej Luther — mruknęła Violet.
Blondyn westchnął z radością, wpatrując się w rodzeństwo. Były lider, który został zjednoczony ze swoim zespołem.
— Cześć wszystkim. Tęskniłem za wami.
Czarnowłosa miała do niego wiele pytań, pomimo faktu, że cieszyła się na jego widok.
— Co ty robisz w tym miejscu? — zapytała, krzyżując ramiona. — To klub dla najbardziej szemranych typów.
— Pracuję dla Jacka Ruby.
— Tak, zauważyłam — Violet uniosła brew.
— Jestem jego ochroniarzem.
Nie wyglądał jednak na zaskoczonego. Nie pytał jakim cudem to możliwe, że jego rodzeństwo żyje. Nic w tym rodzaju. Wyglądał wręcz, jakby spodziewał się ich przybycia. Klaus wręcz czytał Violet w myślach, bo sam postanowił powiedzieć:
— Jakoś nie wyglądasz na zaskoczonego, Luther.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
— Bo nie jestem — odparł. — Wiedziałem, że się zjawicie. No... Nie ja dokładnie. Five.
Wszyscy byli zszokowani tą informacją, ale i szczęśliwi.
— Widziałeś się z Five? — Allison powtórzyła.
— O tak. Szuka was. Diego i Vanyę już znalazł.
Klaus, Allison i Violet popatrzyli na siebie w zdziwieniu. Wyglądało na to, że cała rodzina właśnie siebie odnalazła. Było to zdecydowanie znakiem, by głęboko odetchnąć. Wszyscy żyli. Five też był w tym miejscu. To oznaczało, że jest możliwość powrotu do domu.
— The Umbrella Academy wciąż żyje — Allison uśmiechała się szczęśliwa. — W końcu dobra wiadomość.
— Wypijmy za to — Klaus wziął głębokiego łyka alkoholu i przełknął go głośno. — Hej, a Vanya wciąż się świeci na biało i jest na nas wkurzona?
Blondyn zamilkł przez chwilę.
— Nie — odparł. — Miała wypadek. Straciła pamięć. Oczywiście wytłumaczyliśmy jej kim jest i co się stało w 2019. Wie, że to przeze mnie musieliśmy się tutaj przenieść. Nie jest już wściekła. Panuje też nad swoimi mocami.
Violet słuchała z zainteresowaniem. Wyglądało na to, że Luther przeanalizował swoje wcześniejsze czyny i je zrozumiał. Dobrym znakiem było też to, że Vanya nie miała nastroju na kolejne zniszczenie Ziemi.
— No to super — stwierdziła Violet z obojętnością w głosie, chociaż nie była obojętna. — W końcu będziemy mogli spokojnie żyć.
Numer Jeden podrapał się niezręcznie po głowie.
— To nie do końca prawda.
— Co masz na myśli? — spytała Allison.
— Ee... — Luther roześmiał się nerwowo. — Najlepiej będzie, jeżeli Five wam to wszystko wyjaśni. I tak się właśnie do niego wybierałem. To co... — Spojrzał na rodzeństwo — rodzinne spotkanie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top