ROZDZIAŁ II; THE TALE OF TWO FRAUDS









ROZDZIAŁ 02. THE TALE OF TWO FRAUDS. 







Move in a little closer baby
You've got to keep me closer baby
Come in a little closer baby
Together we can make it happen wait and see. ❞
— MAMA CASS, "MOVE IN A LITTLE CLOSER BABY"




25 grudnia, 1961 rok

    Vincent Rogers nie oczekiwał tego, że dostanie jakiś ciekawy prezent na święta; skarpetki, może jakiś pocisk, który miał długą historię. To drugie brzmiało dość nietypowo, to prawda, ale jak się jest synem członka mafii, to wierzyć lub nie - dostaje się takie często. Pierwszy taki nabój dostał na dziesiąte urodziny. Matka była zezłoszczona tym prezentem, ale tata powiedział, że raz go postrzelono właśnie tym pociskiem i że daje go swojemu synowi, aby zawsze pamiętał o kruchości życia. Nie spodziewał się jednak tego, że tym razem na święta trafi mu się jakaś dziwnie ubrana kobieta, która wpadła na niego podczas spaceru po późne zakupy, bo zapomnieli paru rzeczy do wieczerzy.

    Obudziła się na sofie, rozglądając po pomieszczeniu. Na początku była zdezorientowana, potem lekko zalękniona, a potem wstała szybko z miejsca i z pomocą przyszedł ojciec Vincenta, bo Vincent nie miał do końca pojęcia, jak wytłumaczyć jej to, co się stało. Szczerze mówiąc - sam nie wiedział.

    — Kim wy do chuja jesteście?

    Violet Hargreeves nie oczekiwała tego, że pojawi się w latach sześćdziesiątych, w święta. A jednak tutaj była. Na dodatek z obcymi facetami w wielgachnym domu. Mężczyźni nie wyglądali na groźnych. Trzeba było przyznać, że nawet wydawali się być mili. Nie uśpiło to jednak czujności kobiety.

    — Nazywam się Abraham Rogers — Starzec wskazał na siebie — a to mój syn Vincent. Wczoraj wieczorem zderzyła się pani z nami na ulicy, jak traciła pani przytomność. Krwawiła pani z nosa, była pani zmarznięta...

    Kobieta zmarszczyła brwi niezadowolona z owej sytuacji i tego, że starzec zdecydowanie przesadzał z ilością słowa "pani". Postarzało ją to, a wcale nie chciała przechodzić jeszcze kryzysu wieku średniego.

    — No dobra, ale czemu mnie przyprowadziliście akurat tutaj, a nie zabraliście mnie do szpitala?

    Właściciel posiadłości popatrzył na kobietę lekko zdezorientowany, ale dotarło do niego, że przecież źle się wtedy czuła.

    — Obudziła się pani na chwilę i wymamrotała, że nie chce pani jechać do szpitala.

    Numer Osiem uznała, że rzeczywiście szpital był złym pomysłem. Jakby trafiła do szpitala, to pewnie zaczęto by ją wypytywać na temat tego, kim jest. Problem w tym, że nie istniała w świetle teraźniejszego prawa i nie była zarejestrowana jako obywatel Ameryki.

    Vincent, który do tej pory stał w drzwiach, nie wiedząc co powiedzieć, podszedł bliżej i usiadł na pufie naprzeciwko sofy. Złączył swoje dłonie.

    — Jak się pani nazywa? Gdzie pani mieszka? — zaczął wypytywać z powagą. — Potrzebujemy o pani wszystkich informacji, abyśmy mogli pomóc. I czemu ma pani na sobie ten jakże dziwny strój...?

    — Violet Hargreeves.

    Nie miała powodu, aby zmyślać imienia.

    — Jesteś stąd? Masz inny akcent.

    — Dziesięć punktów za dedukcję dla ciebie, Sherlocku. Nie jestem — odparła kobieta sarkastycznie. Zdecydowanie nie czuła się dobrze z przesłuchaniem, bo dopiero co tutaj trafiła i nie miała zielonego pojęcia, co dalej. — Czy możecie przestać mnie wypytywać?

    Była dość nieokrzesana i niewychowana, zwłaszcza jak na kobietę przystało. Miała niewyparzoną gębę. Abrahamowi to nie przeszkadzało, a nawet nie zwrócił na to uwagi, ale za to Vincent pomyślał, że mogło to być związane z tym, że błąkała się na ulicy.

    Ojciec i syn popatrzyli na siebie znacząco. Musieli porozmawiać i to na osobności.

    — Pójdę zrobić pani herbaty — Abraham uśmiechnął się do niej cierpliwie. — Synu, chodź mi pomóc.

    Nie był to jednak powód, dla którego czmychnął szybko do kuchni, ciągnąc za sobą swojego dorosłego syna. Herbata była zaledwie wymówką, aby panikować na temat tego, co z tą kobietą zrobić. Jak na członka groźnego gangu, Abraham był dość płochliwy, jeżeli chodziło o dobro innych ludzi. Po prostu często starał się pomóc, ale nie miał zielonego pojęcia jak.
   Tymczasem Violet próbowała podsłuchać rozmowę dwóch mężczyzn w kuchni, jednak niczego nie mogła usłyszeć. Skupiła się więc na rozglądaniu się po pomieszczeniu, które wciąż sprawiało na niej duże wrażenie. Oni zdecydowanie byli bogaci. To był dworek. Złoty świecznik, złoty kuferek... Potrzebowała pieniędzy, żeby chociaż kupić sobie jedzenie lub zostać w motelu - cokolwiek. Była teraz bezdomną kobietą z przyszłości. Złoto oznaczało pieniądze. Trzeba było nie zostawiać obcej kobiety samej.

    — Idioci — Uśmiechnęła się sama do siebie.

    Wstała bezszelestnie i podeszła do stolika, na której stał świecznik. Słyszała rozmowę mężczyzn, którzy jeszcze nie przestali rozmawiać na temat tego, co dalej. Skradła się na korytarz, a następnie prędko wymknęła się z domu.

    Kierując się po ulicy, na której sypał śnieg, a wiatr mroził jej uszy, policzki i nos, zaczęła rozmyślać, czy aby na pewno właściwie postąpiła. Ci faceci, jeżeli nie byli gwałcicielami ani handlarzami nerek, starali się pomóc, a ona ich po prostu okradła. Jako przeszła superbohaterka nie powinna robić takich rzeczy. Chociaż superbohaterka nigdy z niej nie była. Nie była też złodziejką.
    Westchnęła i popatrzyła na świecznik ze złota. I tak by wiele za niego nie dostała. Miała pomysł, ale to, że zgodzą się na to mężczyźni graniczył z cudem.

    Z uczuciem poczucia winy i zażenowania, wróciła do dworku, następnie pukając do drzwi. Stał w nich Vincent, który popatrzył najpierw na kobietę, następnie na świecznik, a potem znowu na Violet. Jego ojciec pojawił się za nim.

    — Przepraszam, ukradłam wam świecznik, aby zapłacić za nocleg — Przyznała, jakby to było nic. — A przy okazji... Macie może dla mnie wolny pokój?


****


    — Klaus?

    Violet wpatrywała się zszokowana w brata, którego jeszcze niedawno uznawała za martwego. Nie miała pojęcia jak to się stało, że on żył. Dopiero po chwili szoku zorientowała się także, iż zmienił się z wyglądu tak samo, jak ona; długie, kręcone włosy, długa broda przystrzyżona w dziwne kółko, no i na dodatek jaskrawy płaszcz z cekinami odsłaniający wytatuowaną klatkę piersiową. W końcu był przedstawicielem kultu religijnego w latach sześćdziesiątych.

    — Vi... — Mężczyzna nie mógł uwierzyć własnym oczom tak samo, jak on. — VI!

    Zapomniała, jak bardzo Klaus i Allison lubili ją przytulać, chociaż wiedzieli dobrze, że nienawidziła fizycznego kontaktu. Rzucił się na nią z uściskiem.

    I chociaż przytulanie wciąż było dla niej niekomfortowe, a nazywanie ją po zdrobnieniu irytujące, nie mogła powstrzymać się od małego uśmiechu formującego się na jej twarzy. Przyjemnie było zobaczyć znowu swojego bliskiego, zwłaszcza po tym, gdy uznałaś większość swojej rodziny za zmarłą.

    — Myślałem, że zabiło was wszystkich w apokalipsie! — Klaus uśmiechał się do niej szeroko, kładąc dłoń na jej ramieniu i patrząc na nią z uciechą. — To naprawdę super, że nie zostałem tutaj sam!

    — Ja też myślałam, że wszystkich zabiło — westchnęła kobieta, też niezmiernie zadowolona z obecności brata. Czuła się o wiele lepiej wiedząc, że przynajmniej ktoś z jej rodziny przeżył. — Od jak dawna tutaj jesteś?

    — Od 11 lutego 1960 roku. Ty?

    — 24 grudnia 1961.

    Klaus parsknął, kręcąc głową.

    — Five nas nieźle wpakował, co? — Poklepał Violet po ramieniu. — No ale nic, jesteśmy tutaj i mamy nowe życia... Chwila — Popatrzył na siostrę w zdezorientowaniu. — Czemu ty próbowałaś zajść mnie z nożem?

    Kobieta puknęła się w czoło, patrząc na nóż. Niemal zasztyletowałaby swojego jedynego żyjącego brata. Kto by pomyślał, że z całego rodzeństwa uratuje się rodzinny ćpun i rodzinny cham. Dwie hańby Reginalda Hargreevesa.

    — Nie chciałam cię atakować, tylko z tobą pogadać. To było do samoobrony. Członkowie mojej sekty powiedzieli, że...

    — Zaraz, ty też założyłaś swoją własną sektę?! — roześmiał się. — Wielkie umysły myślą podobnie, co?

    Violet skrzywiła się niezmiernie na samą myśl porównania.

    — To... Nie mów tak. To zdecydowanie nie jest pochlebne dla mnie. Zresztą ja nie udaję fałszywego proroka, tylko udaję satanistkę. I to robiłeś przez cały ten czas? Oszukiwałeś bandę szalonych katolów?

    — No wiesz — Klaus uśmiechał się do niej radośnie. — Wplatała się w to też moja święta trójca: fiuty, dragi, debiutantki... Była niezła jazda. Ale nie gadajmy o mnie — Machnął dłonią. — Co ty robiłaś?

    — Zamieszkuję u gangstera i jego syna...

    — To ja — wtrącił nagle Vincent, który przez cały ten czas stał z boku i próbował zrozumieć, o czym do cholery ta dwójka rozmawiała. — I możecie mi wyjaśnić skąd wy się znacie?

    — To mój brat — odparła Violet beznamiętnie, jakby była to najbardziej oczywista rzecz.

    Czarnowłosy mężczyzna popatrzył na dwójkę w zdziwieniu. W końcu Violet mówiła, że nie miała żadnych bliskich - że nie mieszkali tutaj.

    — Przez cały ten czas ścigałaś swojego brata?

    Klaus podszedł do mężczyzny i jego także obdarował szerokim uściskiem.

    — Miło cię poznać! — zawołał. Następnie ponownie zwrócił się do swojej siostry. — Zaraz, myślałem, że nie znosisz ludzi, Vi.

    — No tak, zgadza się.

    — To dlaczego zamieszkałaś u dwóch facetów, z którymi nie miałaś nic wspólnego?

    — Było albo to, albo bezdomność... i prawdopodobnie hipotermia — Kruczowłosa wzruszyła ramionami.

    — Nie mogłaś użyć swojej mocy, aby któregoś z nas namierzyć?

    Violet zmarszczyła brwi. Po pięciu próbach wejścia do wymiaru cieni, które kończyły się utratą przytomności, postanowiła się poddać. Wyglądało na to, że po incydencie z Vanyą jej zdolności były ograniczone. Pogodziła się z tym i myślała, iż na nic się to więcej nie przyda, bo przecież jej rodzeństwo i tak nie żyło.

    — Nie — odparła oschle. — Nie mogę więcej używać wymiaru cienia.

    — Szkoda, mogłabyś namierzyć nie tylko mnie, ale też moją sektę. Dopiero co od niej uciekłem, ulala — westchnął.

    — Zaraz — Violet uniosła brew. — Uciekłeś? Jak to uciekłeś?

    Klaus rozłożył ramiona bezsilnie, rzucając się z powrotem na kanapę pokrytą białą narzutą. Dopiero wtedy jego siostra dostrzegła namalowany obraz przedstawiający jej brata przypominającego Jezusa.

    — Oni są prawdziwymi wrzodami na dupie! — zawołał. — Ciągle tylko "daj mi dotknąć swych włosów, chcemy pocałować twe stopy", chcą bym im jakieś mądrości kazał, no to im cytuję teksty piosenek... Nie mam żadnej przestrzeni prywatnej, a wiesz, wcześniej miałem pełną swobodę, byłem wolnym ptaszkiem! Ja nie umiem tak żyć! W każdym razie właśnie się od nich wyrwałem, aby zrobić sobie przerwę. To tylko kwestia czasu, zanim mnie znajdą.

    Opierając się na kanapie przeanalizował dokładnie dwójkę osób stojących naprzeciwko niego.

    — Violet, od kiedy ty nosisz sukienki? Nie, że ci w nich nie ładnie, siora, to nie tak — odezwał się po chwili, wpatrując w siostrę. — I się zaczęłaś malować! I teraz masz grzywkę!

    Violet przewróciła oczami, patrząc na swój strój. Rzeczywiście, tęskniła za swoimi dżinsami i wygodnymi bluzami, ale noszenie bardziej eleganckich rzeczy sprawiało, że czuła się odrobinę lepiej. Zresztą w obecnych czasach wciąż by była uznawana za bezdomną, gdyby ubierała się niedbale, a w jej sekcie wcale by nie sprawiała wrażenia "królowej".

    — Noszę sukienki odkąd tutaj trafiłam — odpowiedziała na pytanie.

    — A wy jesteście... — Klaus palcem wskazał dwóch gości. — Parą? — zastanowił się intensywnie. — Chociaż niee, to by było niemożliwe. Violet nigdy nikogo nie kochała. Bez obrazy, Vi.

    Trochę ugodziło to kobietę w serce (metaforycznie). Wiedziała, że wcześniej i wciąż była oschła, nie pozwalając komukolwiek się do niej zbliżyć. Czasami nie potrafiła temu zaprzestać.

    — To mój współpracownik, jak i współlokator — Szturchnęła Vincenta łokciem. — Przydaje się czasami.

    — Zgadza się — Vincent skinął głową.

    Violet usiadła koło swojego brata. Czekała ich długa rozmowa na temat tego, co porabiali przez cały ten czas. A potem? Potem Violet podała adres zamieszkania, jakby Klaus chciał ją odwiedzić i wraz z Vincentem pojechali do domu.


****


    Na tylnej werandzie domu pana Rogersa, tam, gdzie znajdowało się tylne wejście, oboje zobaczyli trójkę nieznajomych. Nigdy do tej pory nie zawitali w ich domu, a zwłaszcza żaden z gości nie wchodziłby tylnymi drzwiami.
    Owi mężczyźni byli dość podobni do siebie - wysocy, szczupli, o jasnych włosach, bez jakiejkolwiek ekspresji na ich twarzach. Ubrani byli jako mleczarze, w rękach trzymając koszyk z butelkami.

    Violet i Vincent siedzieli w aucie, wpatrując się w nich uważnie. Coś im nie grało. Nieznajomi zdecydowanie zachowywali się podejrzanie, jakby próbowali się włamać.

    I wtedy dostrzegli: trzech mleczarzy miało broń. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top