╰ searching for that feeling ╯
Czuł w sobie pustkę. Przepaść nie tylko w duszy, ale i w ciele. Wydrążyła ją złość — bezgraniczna furia, spowodowana jakimś bytem.
On sam był bytem. Był sfrustrowany. Chciał się zmienić, ponieważ uznał że czas skończyć z swym dotychczasowym charakterem.
Żył już od małego, wiedząc, że on sam został źle dopasowany do siebie. Ciało z duszą nie pasowały. Jego powłoka nie umiała pojąć umysłu, usidlał go, narzucając ustatkowanie. Natura ludzka prowadziła do stanięcia pewnie na nogach, przeżycia i śmierci. Nic nie brało pod uwagę, iż trafi chłopak manipulujący kształtnością.
Więc maltretował się na swym umyśle. Budował charakter, podpatrywał u innych jak powinien się zachowywać. Nie wychodziło mu to dobrze — zakładał, iż powodem jest niechęć, jaką obdarowywał ciało.
Od niedawna pojął, według niego, że problemem jest on sam. Tak przekształcił cały swój umysł. Odrzucił maski, którym przypisywał emocje, to je łącząc, to krusząc. Zniszczył doszczędnie te uosabiające pochmurne pomysły, szaleńczy błysk w oku, niezrównoważone według innych idee.
Skończył miesiąc, może dwa, później właśnie tutaj. Nad krystalicznym jeziorem, nie mającym barwy. Otaczały go łuki, choć zamiast mieć koliste uniesienie, w najwyższym punkcie były to kąty ostre. Bezcelowo rozrzucone, imitacje gór, w barwach uosobiających, jak i skreślających, jego życie.
Robiło mu się coraz chłodniej. Zadrżał. Zrezygnował z obejmowania nóg, których kolana podpierały brodę, by potrzeć o siebie dłonie. Patrzył na palce, które zajęły się żółtym kolorem, kończąc czarną, nierówną kreską na paliczku środkowym. Groteskowe płomienie, choć ogień wcale nie jest żółty.
On jednak często śnił o żółtym żarze. Od zawsze, na zawsze. Gdy przybył w to miejsce w nieznany mu sposób i palce zaczęły mu się pokrywać topazem, nawet zdziwiony nie mrugnął. Po prostu siedział na białym betonie w towarzystwie jeziora.
Podobało mu się tu. Było mu dobrze.
Wiedział, że nim tu trafił, pożarł się ze swym przyjacielem — myślał, iż zależy mu. Jednak oni nie przetrwali żółtego ognia.
Przed nim, na drugim brzegu jeziora bez wyrazu, zajaśniały niebiesko, nieregularnie wysokie lampy.
Kolejne dziwactwo, jednak mu to się podobało.
Warto było tu trafić.
— Warto — odezwał się. Poczuł siłę, by w końcu się odezwać. Wbił wzrok w góry z błękitnego betonu po swym boku. — Zmieniłem się, przekształciłem ostatecznie. Byleby być takim, mogącym dotrzeć do innych. Do Niego.
Był to proces szybki. Za szybki, trwał zaledwie tygodnie. Byłem dziwactwem, jak ta okolica. Chciałem się ubierać w opalizujące neony i mgłę półprawd. Pragnąłem wiązać włosy w kok, utrwalając go sai'em.
To mi nie pozwalało — wyciągnął przed siebie dłoń, jakby komuś pokazywał ją. — I była to moja wina. Chciałem to naprawić.
To był błąd. Okazało się, że jednak bez neonów, mgły oraz sztyletu nie potrafię egzystować na dłuższą metę. Mój umysł dosięgły te żółte płomienie. Nie tylko mnie, ale i przyjaciela.
Zraniłem nas, ma furia... Ona tylko mi pozostała, czego nienawidzę — zamilkł.
Jakby z instynktu spojrzał w wodę.
Jezioro bez wyrazu go słuchało, przechyliło taflę, pokazując go samego. Oniemiał.
Widział w nim siebie. Prawdziwego siebie, uosobienie tego, co nie dawało ciało.
W wodzie nie ukazał się mglistooki z palcami w żółtym żarze.
Nie powstrzymywał łez. Usiadł na nogach i zapłakał. Biały beton chłonął łzy. Te miejsce rozpoznało swego chłopaka.
Neony zamrugały, oddając możliwość zabłyśnięcia swym sąsiadom.
Wyjął z kieszeni mały, srebrny przedmiot. Przetarł mokre oczy rękawem bluzy, powoli wstając. Odbicie zniknęło, ale nie było już potrzebne.
Przyłożył nadłuższy ząb sai'a do prawego łuku brwiowego. Sprawnym ruchem wyrył w ciele kreskę. Poczuł ból, ale nie przejął się. Uczynił to samo pod okiem. Następnie wbił się kawałek za kącikiem oka, tworząc linię gładko złamaną ku górze, jednak nie dosięgającą do tej dominującej. Powtórzył lustrzanie czyn.
Były to rany o wiele za głębokie. Nikomu to nie przeszkadzało.
Delikatna broń została wrzucona w wodę, zmarszczki skierowały się z zewnątrz ku środku. Ona ma na wszystko wpływ.
Dotknął palcami ran. Gdy na nie spojrzał, był dziwny, niebieski, niemalże biały, niknący blask.
Wszystkie emocje się stępiły, gdy je o to poprosił.
Spojrzał w wodę. Nie widział, czy jest opadający łagodnie brzeg ku dnu. Nie przeszkadzał mu jednak brak wiedzy.
Jak i to, że symbol sai na oku zamiast krwawić, lśnił neonem jak lampy.
Postawił stopę na tafli wody. Druga także dołączyła. Woda dalej nie miała wyrazu ani odbicia.
Słowa same mu się pchały na język, jak i wspomnienie. Musiał, po prostu musiał to skojarzyć do...
— Manifestuj sufit.
Zaśmiał się cicho, tak bez sensu. Wszystko było wyjęte z kontekstu. Betonowe ostre góry, niebieskie lampy, neonowy sai na oku.
A on czuł, że pasuje tutaj.
Wpadł do wody. Wygiął ciało w łuk, oddychając krystaliczną cieczą.
Oddał swe niechciane ciało. Wyjął ze swego umysłu łuskowate, niebieskie sploty ciała. Wyjął także swój żółty ogień.
Utemperował swoją złość, naprawił maski z nicości.
Zamruczała zadowolona woda.
Nie, nie zamruczała. To przez powierzchnię będącą dnem przebijała się muzyka. Ruszył głową — łuskatym łbem — i wypłynął.
Nad brzegiem stało dwóch chłopaków, niewiele starszych od niego.
Zanurzył się w wodzie, by znów wypłynąć. Zachwyt był w nim, i w nich.
Był łuskowaty. A jeden z chłopaków miał na oku neonowy sai.
ψ
10 April 2021
z
korektą
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top