30. one more chance

— ZNAM WAS.

Było pierwszym, co Zarya powiedziała, gdy trójka weszła do sali. Nastolatkowie wydawali się tak samo zaskoczeni, jak Marc.

— Ty jesteś Oscar — powiedziała, wskazując palcem na chłopaka. Później to samo zrobiła z dziewczyną. — A ty Jane. Widziałam was w moich snach, ale... Chwila, co tutaj się dzieje? I polecam mówić prosto i zrozumiale, bo właśnie prawie umarłam.

— To ich ciągle widziałaś w swoich snach?

Zarya po raz pierwszy dokładnie spojrzała na Marca. Przez chwilę zapomniała, że on również znajdywał się w pomieszczeniu, zbyt zaoferowana obecnością rodzeństwa. Jednak gdy teraz na niego patrzyła, tak wszystko do niej wróciło. Ich rozstanie jeszcze w Londynie, ponownie spotkanie we Wszechmieście, walka z Jake'em i ostateczne zerwanie na statku. Nie mówiąc o tym jak szlachetnie i superbohatersko, postanowiła się za nich poświęcić. Musiała przyznać, że wtedy jej decyzja wydawała się mieć więcej sensu.

— Tak. To kompletnie szalone i mam wrażenie, że coś mi tutaj umyka. Kim właściwie jesteście?

— Zarya, nie wydaje mi się, by to był najlepszy pomysł — zaczął Marc, a ona spojrzała na niego z kpiąco uniesioną brwią do góry. — Ciągle jesteś słaba. Ledwo co cię odratowali. Powinnaś odpocząć.

— Gorr zapewne poćwiartował mi wszystkie narządy wewnętrzne, ale nie na tyle, bym nie mogła posłuchać, dlaczego dwójka dzieciaków, które śnią mi się od miesięcy, nagle magicznie stoi przede mną.

— Zarya... — Marc próbował drugi raz, ale ona machnęła na niego ręką i spojrzała na rodzeństwo.

— Więc? Dowiem się, kim jesteście, czy muszę zgadywać? Ostrzegam, nie jestem w tym dobra.

— Och, doskonale o tym wiemy — odezwał się nastolatek. Na jego ustach pojawił się cwany uśmiech, który był mocno podobny do tego, który niejednokrotnie widziała u Marca, a później chłopak nagle spoważniał, jakby przestraszył się tym, co sam powiedział. — Chodzi mi o to...

— Ty lepiej już nic nie mów — Jane uderzyła go ręką w ramię, a on wydał z siebie ciche 'ała'. Spojrzała na Marca, szukając jakiegoś przyzwolenia, a ten niechętnie skinął głową. Wtedy przeniosła swój wzrok na leżącą Zaryę. — Nazywam się Jane Spector, a to mój brat Oscar Spector.

Co do cholery?

Zarya była pewna, że gdyby teraz cokolwiek piła, tak od razu by się zakrztusiła. Na całe szczęście tego nie robiła, ale i tak czuła, że ta sytuacja robi się coraz dziwniejsza.

— To jacyś twoi kuzyni? — Zwróciła się do Marca. — Tylko nie mów, że to twoje dzieci, bo wyglądają trochę... No dosyć duzi są, by byli twoimi dziećmi. Chyba że miałeś jakąś wpadkę jeszcze przed wojskiem, ale to mogłeś mi powiedzieć.

— Boże, Zarya — Mężczyzna rozmasował palcem skórę między brwiami i spojrzał na nią niemal z widoczną irytacją. — Cofam to, co powiedziałem. Jesteś całkowicie zdrowa, bo gadasz pierdoły.

— Wiesz, jakby są trochę podobni do ciebie... To co niby innego mam sobie myśleć?

— Czy wy tak zachowujecie się od samego początku? — Zapytał Oscar patrząc na dwójkę dorosłych.

— Nie.

— Tak.

Powiedzieli jednocześnie.

— Co masz na myśli, mówiąc 'tak'?

Marc spojrzał na nią z uniesioną brwią.

— Chcesz listę chronologicznie, czy alfabetycznie?

— Zarya, ostrzegam cię.

— Nie dobija się leżącego, Spector. A właśnie teraz leżę, więc lepiej nie brnij w to dalej.

— Jesteś niereformowalna.

— Tak samo jak piękna i młoda. Masz jeszcze dla mnie jakiś komplement? Z chęcią usłyszę.

Ich rozmowę przerwał wesoły chichot nastolatków, którzy cały czas się temu przysłuchiwali. Zarya mimo wszystko uśmiechnęła się do siebie, a kiedy jej spojrzenie spotkało się z tym, które należało do Marca, zauważyła jego rozbawienie. Nie wiedziała, na czym stali, ani co miało być z nimi dalej. Jednak pozwoliła sobie wierzyć, że bez powodu, by go tutaj nie było. Poza tym mógł udawać, że nic się nie działo, ale widziała po nim, że i jego ostatnie dni były nie najlepsze.

— Okej, wracając do tematu — odezwała się po krótkiej chwili.

— Tak — Jane skinęła głową i podeszła do łóżka. — Właściwie to, co mówiłaś, że jesteśmy jego dziećmi, to prawda. Tylko z przyszłości.

— Dobrze wiedzieć, że będziesz miał dzieci w przyszłości, Marc. Nie rozumiem tylko dlaczego...

Przerwała w połowie zdanie, nagle przypominając sobie to wszystko, co czuła w trakcie snów. Wiedziała, że ona i rodzeństwo była spokrewnieni ze sobą. Wiedziała też, że byli ze sobą wyjątkowo blisko. Nagle wszystko zaczęło jej się układać w jedną, logiczną całość, w którą jednak trudno było jej uwierzyć. Sama myśl, że ona i Marc mogliby mieć w przyszłości dzieci, wydawała się kompletnie nieprawdopodobna.

— Ponieważ to ty jesteś naszą mamą. Cofnęliśmy się w czasie, bo to prawdopodobnie jedyne rozwiązanie, które może nam pomóc w przyszłości.

Zarya od razu spoważniała. Może dopiero co ich widziała na własne oczy, tak już teraz czuła z nimi więź. Podświadomie wiedziała, że nie kłamali i chociaż mocno biło jej serce na samą myśl, że ona i chłopaki, mieli dojść do tak poważnego momentu, w którym zostawali rodzicami, tak starała się to jakoś opanować. Przyszłość nigdy nie była pewna. W jednej linii czasowej Oscar i Jane mogli być ich dziećmi, ale w innej mogli w ogóle nie istnieć.

— Dlatego czekaliśmy, aż się obudzisz — dołączył do wyjaśnień Oscar, przelotnie spoglądając na Marca. — Potrzebujemy z wami porozmawiać.

— Co się dzieje?

— Jane jest chora — wypalił Oscar, a Zarya poczuła natychmiastowy strach o życie jej przyszłej córki. — To dlatego, że wydarzenia, które miały teraz miejsce, wyglądały zupełnie inaczej.

— Co masz na myśli? — Zapytał Marc.

Założył ręce na klatce piersiowej i mimo tego, że nie wyglądał najlepiej, tak Zarya nie mogła oderwać od niego wzroku. Koszulka opinała się na jego rękach i torsie i delikatnie się uśmiechnęła, bo wiedziała, że to było w stylu Marca. Steven nie przepadał za zbyt przylegającymi ubraniami, a Jake'a częściej można było zobaczyć w starannie wyprasowanej białej koszuli, niż zwykłym t-shirtcie.

— Po pierwsze walka z Gorrem. W naszej linii czasowej to wyglądało zupełnie inaczej.

— Walczyliście z nim razem — dodała Jane. — Mama, to znaczy ty... — spojrzała na Zarye. — Nigdy się nie poświęciłaś za tatę, a było wręcz na odwrót. To jego pojmał Gorr, a ty później wraz z Thorem go ratowałaś. I to ci się udało oczywiście.

— Skąd to wszystkie wiecie? Nie mogliście być wtedy jeszcze na świecie. Prawda?

— Nie — nastolatka pokręciła głową. — To dziadkowie... Znaczy Khonshu i Posejdon.

— Czekaj... Nazywacie Khonshu dziadkiem? — Zarya się zainteresowała. Trudno było jej wyobrazić sobie przyjaźnie nastawionego boga do kogokolwiek, a co dopiero, gdyby miał zajmować się dwójką dzieci. Z własnym awatarem nie szło mu najlepiej. Kobieta spojrzała z rozbawieniem na Spectora, którego mina mówiła sama za siebie. Jemu też było trudno uwierzyć w to, co słyszy o Khonshu. — Słyszałeś? Nazywają dziobaka swoim dziadkiem. Khonshu musi być w siódmym niebie.

— Nieważne, co się działo, tak zawsze się wspieraliście i się wspieracie. Ty, Marc, Steven i Jake. Nawet wtedy, gdy powiedziałaś im o przysiędze zaraz po powrocie z Olimpu.

— Słuchajcie... To nie jest takie proste, jak o tym mówicie — odezwał się Marc, siląc się na spokojny głos. Nie potrafiła zajrzeć mu teraz do głowy i usłyszeć, o czym myślał, ale czuła, że myśleli bardzo podobnie. Mianowicie o tym, jak delikatnie powiedzieć nastolatkom nastawionych na cel, że wszystko, co znali i o co walczyli, może zniknąć.

— Ta przyszłość, o której mówicie... Którą znacie... Tutaj się nie wydarzy. Właściwie żadna się nie wydarzy, bo nie jesteśmy już razem.

Zarya poczuła na nowo ten sam ból, który odczuwała, gdy Marc z nią zrywał. Miała wrażenie, jakby tysiące sztyletów wbijało się w jej serce. Rozumiała, że to była jej przykra szara rzeczywistość – miała wieść życie, w którym nie było Marca, Stevena, ani Jake'a. Przewiązanie, które do nich czuła wręcz ją przerażało, bo dokładnie pamiętała, jak jeszcze nie tak dawno była niezależną, młodą kobietą, która nie potrzebowała nikogo do szczęścia. Żaden mężczyzna nie zwrócił jej tak w głowie, jak oni.

I nie była pewna, czy da radę wrócić do tego, co miała, zanim ich poznała.

— Co?! — Rodzeństwo krzyknęło jednocześnie, tak samo zaskoczone. Jane odsunęła się o krok od łóżka i przyłożyła palce do ust. Oscar natomiast spoglądał to na jednego to na drugiego, szukając jakiegoś znaku, że sobie żartują. Jednak obydwoje byli śmiertelnie poważni. — To niemożliwe — Oscar pokręcił głową. — Przecież się kochacie! Cholera, wiem, że obydwoje często macie siebie dość. Mama niejednokrotnie dostaje szału z każdym alter, a oni wcale nie są lepsi, ale prędzej, czy później zawsze dochodzą do porozumienia, bo od samego początku ustalili, że komunikacja jest najważniejsza.

Czy nie to sama mówiłam na początku tego wszystkiego? I sama nie dotrzymałam tego słowa.

— Co się stało? — Zapytała Jane, a w jej oczach zalśniły łzy. Zarya nie rozumiała, czy to był jakiś wewnętrzny instynkt macierzyński, ale od razu chciała do niej podejść i ją przytulić, by jakość pocieszyć.

— Nie byłam szczera — wyznała Zarya, spoglądając prosto na milczącego Marca. — Stchórzyłam i nie powiedziałam nic o przysiędze. Nikt o niej nie wiedział. Dlatego Marc podjął taką, a nie inną decyzję, a ja mam zamiar ją uszanować.

— Więc poddajesz się bez walki? —Wzburzył się nerwowo Oscar. Chłopak zacisnął palce w pięści i Zarya rozpoznała ten gest, bo Marc często go wykonywał, gdy się denerwował. A to miało miejsce bardzo często. — To nie jest w twoim stylu. W stylu żadnego z was!

— Młody...

— Nie nazywaj mnie tak — Oscar warknął w stronę Marca.

— Oscar, spokojnie — Jane złapała swojego brata za ramię, a ten jakby odrobinę się uspokoił. — Na pewno jest jeszcze szansa, że możecie to sobie wytłumaczyć. Musi być coś, co sprawi, że znów będziecie razem. Nie możecie tak po prostu z siebie rezygnować.

— Jane jest chora z waszego powodu — wypalił chłopak, wskazując oskarżycielsko na Zaryę i Marca. — Wszystko to, co dzieje się między wami teraz, tak oddziałuje na nas w przyszłości. I nie wciskajcie nam kitu, że to koniec i się nie kochacie, bo inaczej jej rzekoma śmierć nie przejęłaby cię tak mocno — zwrócił się tym razem bezpośrednio do starszego mężczyzny. — Nie czuwałbyś przy niej cały czas przez ostatnie dni, gdyby nic dla ciebie nie znaczyła.

— Nigdy nie mówiłem, że nic dla mnie nie znaczy — powiedział ostro Marc. — Mówię tylko, że to, czego oczekujecie, nie jest takie proste.

— Pieprzenie głupot. Wiecie co? Obydwoje siebie jesteście warci. Jeśli teraz tak wygląda wasza relacja, to może lepiej, żeby faktycznie nas nie było w przyszłości.

Oscar spojrzał na nich ostatni raz, a później wybiegł z sali. Jane wołała go po imieniu, ale nie zdołała go zatrzymać. Wyszeptała szybkie 'przepraszam' i ruszyła za nim, zostawiając byłą parę samą. W środku zapadła nieco niezręczna cisza. Zarya próbowała zrozumieć, co się właściwe wydarzyło. Fakt, że w jakiś sposób rozmawiała ze swoimi ewentualnymi przyszłymi dziećmi, ciągle ją zaskakiwał, chociaż nie tak bardzo, jak powód, dla którego się cofnęli. Podziwiała ich za odwagę, którą musieli w sobie mieć, by zdecydować się na taki krok. Byli w stanie zaryzykować wszystko, by odmienić bieg wydarzeń. Ciągle jednak ostatnie słowa chłopaka ją zabolały. Od samego początku czuła jakąś więź z rodzeństwem i chociaż wiedziała, że to nie zależało tylko od niej i było to mało prawdopodobne, tak chciała, by zadanie, z którym się wybrali do tej linii czasowej, udało im się wykonać.

— Zarya... — odezwał się Marc, przerywając ciszę w pomieszczeniu. Podszedł do łóżka i bezgłośnie uderzył dłonią o barierkę łóżka, na którym leżała. — Powinnaś odpocząć.

Spector odwrócił się, by również opuścić salę, ale zatrzymał go głos Zaryi.

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia po tym wszystkim?

— Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

— Nie wiem, Marc, rozmowy? O tym, co się wydarzyło. O... nas. O tamtej dwójce... Myślisz, że to, co mówią, to prawda?

— Że są naszymi dziećmi z przyszłości? — Marc niemal prychnął, ale później westchnął ciężko i w końcu odwrócił się do niej tak, by na nią spojrzeć. — Widziałem dziwniejsze rzeczy i ty też. Poza tym dziewczyna... Jane... Nosi twój wisiorek.

Zarya od razu uniosła dłoń do góry i złapała w palce zawieszkę w kształcie delfina. Wyczuła też drugą – tę, którą dostała od Marca – i nie mogła pomyśleć o tym, co by było gdyby.

— Wisiorek z delfinem nie jest niczym nadzwyczajnym.

— Twój jest — odparł, a ona mimo wszystko uśmiechnęła się nieznacznie. — Dlaczego to zrobiłaś, Zarya? Dlaczego chciałaś się za mnie poświęcić?

— Ciągle tutaj jestem, prawda? Trochę słabe to poświęcenie.

— Wiesz dokładnie, o czym mówię.

— A ty doskonale wiesz, jaka będzie moja odpowiedź. Rozumiem, że mi nie ufasz i wątpisz w to, co mówię. Sam mi to zresztą powiedziałeś, gdy ze mną zrywałeś, ale nigdy nie kłamałam, gdy mówiłam, że was kocham.

Marc wypuścił cicho powietrze i podszedł do niej bliżej. Podsunął sobie metalowe krzesło, na którym usiadł, a ona w jakiś sposób cieszyła się, że to zrobił, bo to był znak, że może teraz mogli sobie wszystko wyjaśnić, a przynajmniej spróbować to zrobić.

— Dlaczego, więc nic nam nie powiedziałaś? — Zapytał spokojnie, tym razem dając jej możliwość, by mogła o wszystkim opowiedzieć. — Razem moglibyśmy...

— A czy ty powiedziałeś mi o wszystkim? — Przerwała mu nerwowo. Zarya spojrzała przelotnie na swoje dłonie, a później na niego. — Przepraszam... Wiem, co przeszedłeś i nie obwiniam cię o to, że niektóre rzeczy postanowiłeś zachować dla siebie. Po prostu... Znam go, dobra? Zeusa. Kiedy go poznałam, przez chwilę dałam się nabrać na jego sztuczki tak jak każdy. Byłam wtedy młodsza i o wiele głupsza, co wcale mnie nie usprawiedliwia. Nigdy tak naprawdę nie pokazał mi, że za mną nie przepada, ale mogłam wyczuć jego niechęć. Nie wiem — westchnęła cicho — może miało to związek z tym, że jesteśmy spokrewnieni i dlatego to odczuwałam.

— Nigdy nam o tym nie opowiadałaś — mruknął wstrząśnięty. Marc miał wrażenie, że znał całą historię Zaryi, a przede wszystkim tę część, która była związana z bogami.

— To nie coś, co lubię wspominać — wygładziła materiał pościeli, tak by żadne fałdki nie były widoczne w pobliżu jej dłoni. — Od samego początku wiedziałam, że to co najmniej dziwne, że po tylu mileniach, olimpijczycy nagle postanowili znaleźć sobie wojownika... Wiedziałam, że mnie obserwowali, ale... Wiesz, zawsze czułam, że nie mogę zawieść Posejdona. Byliśmy w tym tak naprawdę razem, bo jak nieustraszony może wydawać się mój ojciec, tak jest jeden bóg, którego boi się najbardziej.

— Zeus?

— Zeus — skinęła głową. — Sam widziałeś, co zrobił we Wszechmieście. A to tak naprawdę był tylko fragment jego mocy. Kilka miesięcy temu, gdy znalazłam się na Olimpie i z nim rozmawiałam, wiedziałam dokładnie, co wam wszystkim grozi. Gdybym się nie zgodziła, tak każdego skazałby na śmierć. Zamordowałby was bez mrugnięcia okiem w najbardziej okrutny sposób, jaki możesz tylko sobie wyobrazić.

— Nie powiedziałaś nam nic, by nas chronić — nie spodziewała się nagłej zmiany w akcencie, ale gdy usłyszała charakterystyczny głos Stevena, poczuła znajome ciepło na sercu. Jeszcze nie tak dawno miała wrażenie, że już nigdy więcej go nie usłyszy i nie zdąży mu powiedzieć wszystko, co chciała. — Nie powinnaś tego robić, love. To nasze zadanie, by cię chronić.

Zarya zachichotała cicho.

— Jestem w jakiejś części boginią. Nie potrzebuję ochrony.

— Wiem — Steven skinął głową, a później wyciągnął rękę i złapał ją za dłoń, złączając z nią palce. — Po prostu... Myślałem, że cię straciłem na zawsze. Wszyscy tak myśleliśmy. To były najgorsze dni w naszym życiu.

— Przepraszam — wyznała ze łzami w oczach. — To wszystko moja wina.

— Hej, Zay, spójrz na mnie — Steven delikatnie złapał ją za podbródek wolną ręką i uniósł do góry tak, że ich spojrzenia się spotkały. — Nie wmawiaj sobie, że to twoja wina, bo to nie jest prawda. Zrobiłaś to, co uważałaś za słuszne i nie mam o to do ciebie pretensji. Robiłaś to, bo chciałaś nas chronić. To coś, o co nigdy nie mógłbym być wściekły. Jest mi jedynie przykro, bo gdybym wiedział, tak razem moglibyśmy coś wymyślić. Miałabyś wsparcie, a przez tyle czasu byłaś z tym tylko i wyłącznie sama.

— Jest w porządku, Steven. Od dawna muszę zmagać się z wieloma rzeczami sama.

— Właśnie chodzi o to, że już nie musisz. Bo masz mnie i Marca i...

— Marc nie chce mnie znać — uśmiechnęła się smutno. — Wyraził się w tym dosyć jasno.

— To nie prawda — Steven pokręcił głową. — Okej, prawdopodobnie mnie za to zabije, bo to on powinien ci powiedzieć, ale jest uparty jak osioł... Chodzi o to, że Marc cię kocha. I jest tym cholernie przerażony do tego stopnia, że nie wie, co ma robić, by to wyszło — poruszył palcem, wskazując na nią i na siebie. — Nie mogę mówić za niego, ale z tego, co wiem i co wszyscy we trójkę odczuwaliśmy, gdy myśleliśmy, że tym razem faktycznie nie żyjesz... Nie był sobą... Wydaje mi się, że nawet chciał coś sobie zrobić. Widziałem go już załamanego, ale wtedy... Miał po prostu złamane serce tak jak nigdy wcześniej. Zwłaszcza że miał wyrzuty sumienia, za to co ci powiedział na statku... Myślał, że ostatnie co od niego usłyszałaś, to będą raniące słowa. Nie mógł się z tym pogodzić, ciągle właściwie nie może. Jeszcze chciałaś poświęcić samą siebie... Uważa, że to jego wina.

Zarya zagryzła dolną wargę. Chciała porozmawiać z Marciem o tym, co mówił Steven. Wiedziała, że Grant jej nie okłamywał, jednak żeby uwierzyć w to wszystko, potrzebowała szczerej rozmowy ze Spectorem. Chociaż nie była pewna, czy w najbliższym czasie to w ogóle miało nastąpić. Nie była głupia, zdawała sobie sprawę, że w momentach, którego go przytłaczały i z którymi nie mógł sobie poradzić, oddawał kontrolę Stevenowi.

— Myślisz, że kiedykolwiek będzie chciał ze mną rozmawiać?

— Wiem, że tak — Steven uśmiechnął się i starł łzy spod jej powiek. — Daj mu tylko trochę czasu. Znasz go, to idiota — Zarya zachichotała cicho, wtulając policzek w jego dotyk. — Prędzej, czy później zrozumie, że musicie ze sobą porozmawiać. Tymczasem powinnaś naprawdę odpocząć. Twój organizm jeszcze nie do końca się zregenerował.

— Tak, ale nic z tego. Musimy znaleźć Jane i Oscara i na spokojnie z nimi porozmawiać. Nie powinni być teraz sami.

Love... — Steven spojrzał na nią z dezaprobatą. — Ledwo, co się obudziłaś. Nie możesz tak po prostu wstać i wyjść z sali.

— Problem polega na tym, że nigdy się nikogo nie słucham — odrzuciła kołdrę na bok i spojrzała na swój ubiór. Miała na sobie jasne dresy, więc nie było tak źle. Co prawda, gdy się podnosiła, by usiąść, poczuła ból w najróżniejszych miejscach na ciele, ale postanowiła go zignorować. — Pomożesz mi? Przydałaby mi się mała pomoc.

Zarya wyciągnęła do niego dłoń, a on westchnął ciężko. Pokręcił głową na jej zachowanie, ale w końcu złapał ją za rękę i pomógł zejść z łóżka. Wiedziała, że to w żaden sposób nie rozwiązywało żadnego jej problemu. Ciągle miała nad głową Zeusa, swoją przysięgę i problemy sercowe, które nie wiedziała jeszcze jak rozwiązać. Ale na krótką chwilę i to tylko dzięki Stevenowi, zdołała o tym zapomnieć.



\‥☾‥/

A/N:

hehe, rodzinka jak się patrzy, 

a Steven król powrócił i jak zawsze od razu człowiekowi cieplej na sercu,

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top