27. finding help
— SKĄD TO MASZ?
Marc wiedział, że mu się nie zdawało, gdy wskazywał palcem na znajomy wisiorek. Może zawieszek w kształcie delfina na świecie było tysiące, ale ten jeden był charakterystyczny. A przede wszystkim należał do Zaryi. Był na jej szyi, gdy poświęcała swoje życie.
Czy to jest...?
Hermano, tak. To jej wisiorek. Bezapelacyjnie.
Steven i Jake odezwali się, właściwie po raz pierwszy. Spector przyglądał się nastolatkom przez krótką chwilę, próbując ocenić, czy ich zna. Jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Dlatego tym bardziej nie rozumiał, skąd ta nieznajoma dziewczyna miała na swojej szyi coś, co należało do jego ukochanej.
— Zadałem ci pytanie — warknął w jej stronę.
Dziewczyna wzdrygnęła się i cofnęła o krok, jakby bała się, że zostanie zaraz zaatakowana. Chłopak, który jej towarzyszył, szybko wyszedł do przodu, gotowy ją chronić.
Marc, przestraszyłeś ją. Uspokój się.
— Nie mam takiego zamiaru, Steven! — Spojrzał głową w bok i przymknął oczy, komunikując się ze swoim alter. — Ona ma jej naszyjnik — nastolatka chwyciła za złotego delfina i wymieniła szybkie spojrzenie ze swoim towarzyszem. Gdy Marc znów uniósł na nich swój wzrok, nie mógł go oderwać od błyszczącej biżuterii. Tyle razy widział ją na Zaryi, niemal nigdy jej ściągała. Towarzyszyła jej nawet w ich najbardziej intymnych sytuacjach. Była jak jej druga skóra i najważniejsza rzecz na świecie. Spector wziął głęboki oddech i ponownie zwrócił się do dwójki nastolatków, tym razem starając się na nieco spokojniejszy ton głosu. — Skąd masz ten wisiorek, dziewczyno? I nie ściemniaj, bo tylko jedna osoba posiada tego typu zawieszkę.
— A nie pomyślałeś o tym, że może na świecie jest ich więcej? — Odezwał się po raz pierwszy chłopak, ale szybko zamilkł, gdy Marc spojrzał na niego wyjątkowo chłodnie. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, to prawdopodobnie młody leżałby jak długi w szpitalu.
— Oscar — nastolatka chwyciła swojego towarzysza za ramię, próbując go uspokoić. — Dobrze wiesz, że to nie prawda. Daj spokój.
— Jane... — zaczął, ale uciszył się, widząc wzrok dziewczyny. Mruknął coś pod nosem i Marc zrozumiał jedynie to, że było to coś po grecku lub polsku. Czasami słyszał, jak Zarya mówiła w tych językach.
W końcu chłopak się odsunął, a wspomniana Jane uśmiechnęła się do niego delikatnie. Później spojrzała na Spectora.
— Obiecuję, że powiem, skąd mam ten naszyjnik, ale czy wcześniej możemy przenieść się do miejsca, gdzie będziemy sami? Ta rozmowa nie powinna odbyć się w szpitalnym korytarzu.
Marc chciał zaprzeczyć i się wykłócać, że korytarz w szpitalu był równie dobrym miejscem, jak inne. Jednak wiedział, że byłoby to wysoce dziecinne zachowanie. Cokolwiek miał usłyszeć od tej dwójki, wyglądało na wyjątkowo poważne. Mimo tego nie ufał im za grosz. Nie wiedział, kim byli i jedyne, co chciał, to dowiedzieć się, dlaczego dziewczyna miała naszyjnik Zaryi. Nic więcej.
Nie ufam im, hermano. Nie rób nic głupiego.
Ty nikomu nie ufasz, Jake.
Ufam sobie. To jest wystarczające.
Ona ma jej naszyjnik. Może, to znaczy, że Zarya żyje?
Spector zacisnął mocno pięści, powstrzymując kolejne zbierające się łzy. Chciał, by optymizm Stevena był zaraźliwy, ale nie mógł dopuścić do siebie takiej myśli. Nie chciał robić sobie żadnej, złudnej nadziei, że jeszcze zobaczy Zaryę żywą.
— I tak nie mam nic do stracenia — westchnął Marc. Przetarł zmęczoną twarz dłonią i spojrzał ze zrezygnowaniem na dwójkę nastolatków. — Chcę, żebyście wiedzieli jedno. Nie obchodzi mnie, kim jesteście i czego ode mnie chcecie. Chcę tylko wiedzieć skąd macie ten wisiorek, bo należał on do wyjątkowo bliskiej mi osoby. Chodźcie za mną.
Brunet nie czekając, czy dwójka za nim szła, ruszył wzdłuż korytarza w stronę wyjścia ze szpitala. Po kilkunastu minutach znaleźli się na zewnątrz w ogrodach przy pałacu Valkyrie. Marc nie wiedział do końca, czy mógł się tam znajdywać, ale nikt ich nie zatrzymywał, a i sama wojowniczka była dostrzegalna po drugiej stronie. Jednak wyglądała tak, jakby nie zwracała uwagi na to, co ją otaczało.
Zatrzymał się przy jednej ławce i usiadł na niej. Podparł ręce na swoich kolanach i spojrzał na dwójkę nastolatków z wyczekiwaniem. Ci nerwowo wymienili ze sobą spojrzenie. Jane bawiła się swoim wisiorkiem, a Oscar chował ręce w kieszeni bluzy, zagryzając wargi.
— Więc? — Ponaglił ich Marc, powoli tracąc cierpliwość.
— Oczywiście! — Dziewczyna potarła o siebie ręce. — Chodzi o to, że... Jakby to powiedzieć... Oscar, pomóż mi.
— To był twój cholerny pomysł, Janie!
— Ale ty jesteś moim bratem, więc z łaski swojej...
Cudownie. Jeszcze tego brakowało, bym użerał się z dwójką nastolatków.
To rodzeństwo. Właściwie w sumie miałoby to sens.
Jeszcze jakieś odkrywcze myśli, Steven? Bo to nie jest pieprzony czas na to! Zarya nie żyje, a my, co robimy? Zachowujemy się tak, jakby nic się nie stało!
— Prawda jest taka, że naszyjnik należy do naszej mamy — powiedziała nastolatka, a to sprawiło, że Marc przerwał swoją wymianę zdań z alter. — Dała mi go na ostatnie urodziny.
— W takim wypadku skąd miała go twoja matka? Bo jeśli go ukradła, to...
— Nie! — Zawołała natychmiast. — Należał do niej, a dostała go od swojego ojca, chociaż wtedy nie wiedziała, że to on nim jest.
Marcowi zabiło szybciej serce. Próbował dokładnie zrozumieć, co mówiła dziewczyna, ale było tak, jakby nagle nie był w stanie łączyć ze sobą faktów. Jednak gdy patrzył na nią, potrafił znaleźć podobieństwa. Ale... To było niemożliwe.
— Jak nazywa się wasza matka?
— Nie wydaje mi się...
— Jak nazywa się wasza matka? — Powtórzył pytanie Marc, przerywając chłopakowi. Wstał z dotychczasowego miejsca i stanął przed rodzeństwem.
— Zarya Spector! — Krzyknęła dziewczyna, przymykając swoje powieki.
W całym ich otoczeniu zapadła cisza. Marc miał wrażenie, że się przesłyszał.
To jest...
Niemożliwe.
Brunet cofnął się w szoku. Do tej pory nigdy nawet nie wyobrażał sobie, jak mogłoby wyglądać imię Zaryi w połączeniu z jego nazwiskiem, ani jak mogłoby brzmieć. Jednak teraz, gdy usłyszał je od dwójki nieznajomych nastolatków, miał wrażenie, że nic nie brzmiało lepiej, jak takie połączenie. Bezgłośnie powtórzył imię swojej ukochanej w połączeniu ze swoim nazwiskiem i ból z powodu jej straty wrócił ze zdwojoną siłą. Wszystko to, co sobie wyobrażał... O czym myślał Steven... O ich wspólnej przyszłości, która była stracona.
Przeczesał włosy palcami i odwrócił się plecami od dwójki nastolatków. Oparł się dłońmi o oparcie ławki i brał ciężkie oddechy, próbując je unormować. Ból w klatce piersiowej się nasilił i miał wrażenie, że kolejny atak paniki się do niego zbliża.
— Wiem, że to brzmi irracjonalnie, ale Zarya Spector... Zarya Prescott, jest naszą matką. A ty naszym ojcem. Oscar i ja... Przybyliśmy tutaj z przyszłości.
Jeśli wcześniej miał wrażenie, że traci zmysły, tak teraz wiedział, że kompletnie zwariował. Jednak skoro istnienie zapomnianych, starożytnych bóstw było prawdziwe, to równie dobrze podróżowanie do przeszłości też takie mogło być. Zresztą pamiętał, jak któregoś razu czytał w gazecie o tym wszystkim, co zrobili Avengersi... Oni też podróżowali w czasie w jakiś sposób.
Mamy dzieci? A Zarya jest naszą żoną?
Steven... Ostrożnie. Nic nie wiemy, a Zarya została...
Tak, ale skoro ta dwójka żyje, to Zarya też musi! Jak inaczej, to wszystko wyjaśnisz, co?
Nie wiem, ale...
— Kurwa, zamknijcie się — mruknął cicho Marc, przerywając kłótnię pozostałej dwójki. Wziął głęboki oddech, wyprostował się i ponownie spojrzał na nastolatków. — Załóżmy, że to, co mówicie, jest prawdą... Po co tutaj jesteście?
— Wcale nie mamy... — zaczął Oscar, ale mężczyzna szybko mu przerwał.
— Nie wciskaj mi kitu, dzieciaku. Mogę być dupkiem, ale nie jestem głupi. Coś się stało, bo inaczej nie znajdywalibyście się tutaj.
— To prawda — dziewczyna skinęła głową. — Opowiemy wam o wszystkim, ale najpierw musimy znaleźć ma... Znaczy Zaryę. Potrzebujemy was obydwoje.
Marca coś ścisnęło za serce. Jakby nie wystarczyło to, że musiał przekazać Posejdonowi informacje o śmierci Zaryi. Teraz musiał przekazać tę wiadomość również dwójce niewinnych nastolatków, którzy rzekomo mieli być ich dziećmi w przyszłości. Gdy na nich patrzył coraz dłużej, tak potrafił dostrzec podobieństwo. Może to była jego podświadomość lub jakiś wrodzony ojcowski instynkt, czy świadomość, że po tym wszystkim, co sam przeżył, gdzieś w przyszłości miał być ojcem... Nieważne, co to było, tak sprawiło, że chciał ochronić tę dwójkę za wszelką cenę, tak by nic im się nie stało.
Tak, jak nie potrafiłem tego zrobić w przypadku Zaryi.
— Przykro mi, ale to nie będzie możliwe.
— Jak to? — Zaniepokoiło się rodzeństwo. Jane chwyciła swojego brata za rękę, a on złączył ich dłonie razem. — Co się stało? Czy jest ranna? Gdzie ona jest?
— Zarya nie żyje — odpowiedział łamiącym głosem.
Rzeczywistość, w której przystało mu żyć, była wyjątkowo okrutna.
☾
Marc miał rację.
Zarya wyrzucała sobie, że powinna to wiedzieć już dawno temu. Przeważnie wszystko to, co do niej mówił, faktycznie się spełniało i tym razem było podobnie. Jej wielkie oddanie sprawie i obronie niewinnych w końcu miały skazać ją na śmierć. I to taką, z której nie było już odwrotu. Plusem tego wszystkiego było jedynie to, że Gorr zaprowadził ją do zaginionych dzieciaków, a to oznaczało, że nie była w tej niedoli sama. Grupa przestraszonych młodocianych asgardczyków nie była towarzystwem, które sobie wymarzyła w ostatnich chwila swojego życia, ale miała zamiar przyjąć to, co dawał jej los.
— Widziałem cię, jak walczyłaś w Asgardzie — powiedział ciemnoskóry nastolatek, o którego się podpierała. Kostium mógł wyleczyć jej rany, ale czuła się wyjątkowo osłabiona. Jeśli nawet myślała, by zaatakować Gorra, tak nie miała na to żadnych szans. — Nieźle wymiatałaś. Nie dasz rady powtórzyć czegoś podobnego?
— Jestem zbyt słaba — wyznała z bólem serce. To było bardziej, niż pewne, że wszyscy zaraz zginą, a wraz z nimi wszyscy bogowie. — Gorr ma Nekromiecz i broń Thora, a ja nie mam żadnej oprócz sztyletów, które nic mu nie zrobią. Wybacz, dzieciaku — chłopak skinął głową, a Zarya spojrzała na niego. — Hej, jak masz na imię?
— Axl — odpowiedział od razu.
— Jak ten znany piosenkarz?
— W końcu ktoś, kto to rozumie! — Zawołał głośniej.
Zarya zachichotała cicho, a gdy przed ich oczami ukazały się Wrota Wieczności. Mroczna, pozbawiona jakiegokolwiek światła świątynia była wyjątkowo przerażająca. Po obu stronach znajdywały się wielkie posągi postaci, których nawet nie potrafiła nazwać. W głębi znalazła się wielka, złota rzeźba, zza której prześwitywało jasne, błękitne światło, a na środku miejsca, które miało być klatką piersiową postaci, dostrzec można było okrąg z antycznymi wzorami w środku. Szybko domyśliła się, że był to element, który miał otworzyć przejście. Od Posejdona i po swoich naukach na Olimpie wiedziała wiele o wszelkich magicznych stworzeniach i nadprzyrodzonych zjawiskach. Jednak Wieczność była jedną z tych rzeczy, o których mało co było wiadome. Nikt nie mógł wiedzieć, jak wygląda to miejsce, skoro przez tyle wieków pozostawało nieodkryte.
— A ty jak masz na imię?
Prescott oderwała swój wzrok od Wieczności i spojrzała na chłopaka.
— Zarya — uśmiechnęła się delikatnie. — Po prostu Zarya.
To wcale nie było tak, że powinna być przerażona perspektywą swojej śmierci. Albo może po prostu była z tym już pogodzona, że prędzej, czy później taki moment nastąpi. Dlatego uważała, że Marc miał rację, gdy mówił jej, że w końcu będzie zmuszona poświęcić to, co najbardziej cenne – własne życie.
Gdy spojrzała ponownie do góry, zobaczyła jak w oddali Gorr umocował w podłożu Stormbreakera i wycelował go w złoty okrąg na posągu. Z topora wydobyła się kolorowa linia energii, która była bardzo podobna do tej, w której zniknęła cała reszta z Krainy Ciemności. Wtedy też kamienie w świątyni zaczęły spadać na dół. Cały budynek zaczął się trząść i sypać, jak przy wyjątkowo groźnym trzęsieniu ziemi. Ze ścian wydobył się kurz i wszystkie dzieciaki były przerażone. Zarya miała wrażenie, że nigdy wcześniej nie czuła się tak bezsilna, jak w tamtej chwili. Było jeszcze gorzej, gdy zobaczyła, jak głowa posagu obok którego stali oderwała się od pozostałej części i spadała wprost na nich. Nie było żadnej możliwości, by udało jej się kogokolwiek uratować, a nawet samą siebie. Objęła mocniej ramionami Axla, naiwnie wierząc, że w ten sposób go ochroni.
Jednak oderwany fragment posągu zatrzymał się w powietrzu tuż nad jej głową.
Gdy spojrzała do góry, zobaczyła Thora, który w ostatniej chwili uratował ich wszystkich przed zgnieceniem.
— Cześć dzieciaki! — Powiedział z trudem, a później jego wzrok przeniósł się na Prescott. — Zarya... Ty żyjesz!
— Też się temu dziwię — odparła, ale posłała mu uśmiech.
Jak bardzo obydwoje mogli być zaskoczeni swoim widokiem, tak nie był to odpowiedni czas na żadne rozmowy. Grupka dzieciaków szybko podniosła się z ziemi i odbiegła w bezpieczniejsze miejsce, a Zarya puściła Axla i podeszła do boga.
— Jesteś sam? — Zapytała z ciekawością. Chciała wiedzieć, w jakiej grupie przyjdzie im walczyć. Mogła być osłabiona i wyczerpana, ale mając przy boku Thora, miała zamiar znaleźć w sobie ostatnie siły do walki, by pokonać Gorra. — Mamy plan?
— Tak i nie. Będziemy improwizować. Chociaż mam jeden pomysł, który może nam pomóc.
— Wchodzę w to. Cokolwiek to jest.
— Dobrze, ale musisz wiedzieć, że możemy zginąć.
— Jak zostawimy go w spokoju, to i tak się stanie — odparła szybko. Przywołała swoje sztylety i oba ostrza zaraz znalazły się w jej dłoniach. — Poza tym w ostatnim czasie śmierć sama się o mnie prosi. Będzie świętować, jak w końcu dostanie moją marną duszę.
\‥☾‥/
A/N:
Jane i Oscar w końcu zadebiutowali w rzeczywistości,
a nie tylko jako sen Zaryi,
mam nadzieję, że ich polubicie xd
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top