26. it should have been me
WIDOK RANNEJ ZARYI ZMROZIŁ NIE TYLKO SPECTORA, ALE RÓWNIEŻ STEVENA I JAKE'A.
W końcu cała trójka była świadkami wszystkiego, co działo się w Krainie Ciemności. Dla każdego z nich świat przestał istnieć. Bo to Zarya była nim dla nich. Ich życie krążyły tylko wokół niej, a bez jej obecności? Nie mieli czego szukać. Nie potrafili znaleźć żadnego sensu.
To właśnie moment, w którym zajęła ich miejsce był dla Lockley'a tym, w którym zrozumiał, co tak naprawdę oznaczało mieć złamane serce. Wiedział, że zbyt pochopnie ją oceniał i robił wszystko, co tylko się dało, by ją zniechęcić. A teraz... Czuł się winny tego, co się stało. Wyrzuty sumienia go nie opuszczały, ani na krótką sekundę. Wiedział, że gdyby powstrzymał się i nie powiedział do niej tych okrutnych słów, które sprawiły, że uciekła, tak zapewne teraz siedzieliby w mieszkaniu Stevena. I nie miałaby żadnego powodu do tego, by wyjeżdżać do Nowego Asgardu.
Steven był w kompletnym szoku. Nie docierało do niego, co tak naprawdę się stało. To było jak deja vu, gdy widział wykrwawiającą się Zaryę sprzed kilku miesięcy w Kairze. Jedyne, o czym potrafił myśleć, to ostatnie chwile, które z nią spędził. Te krótkie minuty w jej towarzystwie, gdy miał wrażenie, że jeszcze wszystko może się między nimi naprawić. Wystarczyła tylko rozmowa i nawet jeśli nie powiedziała im o przysiędze, tak nie miał zamiar ją za to obwiniać. Wiedział, ile znaczyli dla niej bliscy, dlatego rozumiał jej zachowanie. Jednak tak jak Jake, milczał jak grób, pogrążając się we własnej rozpaczy. On też czuł się winny, ale nie jak Lockley... Steven uważał, że zawiódł, bo nie potrafił ochronić jej przed bolącymi słowami Marca, które były ostatnimi, jakie od nich usłyszała.
Sam Spector czuł się tak, jakby po raz kolejny życie dało mu w twarz i to bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Od dawna wiedział, że nie zasługuje na żadne szczęście i nie było mu pisane, by wieść spokojne życie. Mimo tego Zarya w sprytny, a przede wszystkim bardzo szybki sposób, zakradła się w najgłębsze zakamarki jego serca. Pokazała mu, że jeszcze może być inaczej i że również on może zaznać trochę szczęścia w swoim życiu. I faktycznie tak było. Nigdy wcześniej nie czuł się tak, jak w jej towarzystwie. Cały świat i jego problemy znikały, gdy wiedział, że była obok niego. Po raz pierwszy od dawna myślał o przyszłości, o tym, co by mogło być i cokolwiek, by się nie działo, tak za każdym razem wyobrażał sobie ją przy swoim boku.
Jednak na co było to wszystko, skoro i tak znów skończył załamany i samotny?
Żaden z nich nie umiał opisać tego, jak wielki ból czuli po tym, czego musieli być świadkami. Nawet zerwanie z panną Prescott sprzed zaledwie kilku godzin, nie dotknęło ich w tak olbrzymi sposób, chociaż i to przeżyli wyjątkowo mocno. Marc myślał, że to była odpowiednia decyzja. Że ich wspólna droga powinna się zakończyć, by nikt nie został jeszcze mocniej zraniony. Jake popierał go i tylko Steven próbował ich przekonać, że to, że nie powiedziała im prawdy, nie oznaczało tego, że mieli rezygnować z czegoś naprawdę pięknego, co ich połączyło.
Spector uważał, że brak informacji o złożonej przysiędze, to, że w jakiś sposób zrobiła to, by chronić również i ich, był ostatnim punktem zapalnym. Jednak to moment, w którym najważniejsza kobieta w ich życiu, mimo tego, co się stało i co od niego usłyszała, bez wahania zasłoniła go własnym ciałem, był dla niego najgorszy. Wszyscy troje doskonale wiedzieli, że jej strój mógł ją uleczyć, ale świadomość, że została tam sama z Gorrem, który posiadał Nekromiecz... To sprawiało, że jakakolwiek, nikła nadzieja na jej przetrwanie równała się zero.
Zarya mogła być najbardziej waleczną i odważną boginią, jaką znali. Byli pewni, że nie podda się bez walki. Jednak każdy z nich wiedział, jaki los spotkał siostrę Apollo.
Siedział na plaży w Nowym Asgardzie kompletnie wyprany z emocji. Cały świat nagle umarł, a on mimo tego oddychał, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Nie dochodziły do niego żadne dźwięki. Cisza, która go otaczała, była przerażająca. Wiedział, że musiał powiadomić rodziców Zaryi o tym, co się stało, ale nie miał pojęcia, jak się za to zabrać. Czy w ogóle był w stanie spojrzeć Posejdonowi w oczy i powiedzieć mu, że jego córka poświęciła swoje życie, by ratować jego własne, które nic nie znaczyło? Czy potrafił przekazać, tak tragiczną informację Marii, dla której dziewczyna była jedyną, najukochańszą córką? Albo stanąć przed Thomasem, z którym Zarya może i nie miała dobrych kontaktów, tak ciągle byli rodzeństwem i on sam wiedział, że jej brat dbał o nią na swój własny sposób, a przede wszystkim kochał swoją młodszą siostrę?
Czuł, że nic nie pozostawiało go przy życiu. Jego wola do ciągłego przetrwania, zmalała do zera. Wyparowała. Została przy ukochanej... Można było to określić w różny sposób – miał to kompletnie gdzieś. Już raz myślał, że nigdy więcej jej nie zobaczą ze Stevenem... Ale teraz? To było coś zupełnie innego. Inny poziom bólu i rozpaczy. I to była jego wina, bo zamiast spróbować ją zrozumieć, a przede wszystkim wysłuchać do końca, to dał jej po prostu odejść. Lub co gorsza – to on sam ją zostawił.
Pustka i ogromny ból były tak mocne, że tym razem nic nie było w stanie ich ukoić.
— Twarda jest. I odważna — odezwał się Khonshu, pojawiając się znikąd. Marc milczał, nie zwracając uwagi na egipskiego boga. Patrzył prosto przed siebie na szumiące morze, a jego twarz nie wyrażała zupełnie nic. — Może nie zgadzamy się w wielu kwestiach... Wiesz doskonale, że szanowałem ją na własny sposób. Dzięki niej mój awatar był w dobrej formie, a teraz... Czy ty siebie widzisz? Sądzisz, że byłaby zadowolona, widząc was w takim stanie? Że tego by właśnie chciała?
— Zamknij się! — Brunet zerwał się na równe nogi. Spojrzał prosto w puste otwory w czaszce swojego rozmówcy, zaciskając mocno swoje pięści. — Nie masz pojęcia, czego ona by chciała! Nie masz nawet prawa o tym wspominać!
— To prawda — powiedział spokojnie bóg, niewzruszony jego zachowaniem. — Ale wy trzej powinniście, to wiedzieć. Ochroniła was nie bez powodu, a wy chcecie sprawić, by jej poświęcenie poszło na marne. Zwłaszcza ty, Marc.
Khonshu wiedział, że za nim nie przepadają. Jednak znał Spectora i jego alter na tyle, by wiedzieć, kiedy planowali jakąś głupotę. Nie byli w stanie go, aż tak bardzo oszukać. Marc jednak machnął ręką, a gdy znów spojrzał w miejsce, gdzie stał bóg, tak jego już nie było.
To był impuls, gdy wziął telefon do ręki i wybrał numer do ostatniej osoby, na którą mógł liczyć i która była w stanie w jakiś sposób go zrozumieć. Layla odebrała połączenie wideo zaledwie po kilku sekundach. Wystarczyło jej spojrzeć na przyjaciela, by wiedzieć, że cokolwiek się stało, tak musiało mieć to związek z Zaryą. Nic innego nie wprowadziłoby go w taki stan.
Gdy cierpliwie słuchała swojego byłego męża, miała wrażenie, że historia się powtarza. Różnica polegała na tym, że wtedy, gdy Harrow ją zranił, tak Apollo był w stanie jej pomóc. Teraz nie było nikogo, kto mógłby ją uratować. Bóg, który potrafił znaleźć lekarstwo na każdą chorobę przebywał w mieszkaniu El-Faouly. Słyszał każde słowo z rozmowy Layli i Marca. Teraz był załamany nie tylko morderstwem swojej siostry, ale również kuzynki, która była dla niego niczym najlepsza przyjaciółka.
— Ten jeden raz zgodzę się z Khonshu — powiedziała Layla, samej powstrzymując się przed łzami. — Nie możesz zrobić sobie krzywdy. Zarrie cię uratowała i jej ofiara nie może pójść na marne.
Jego serce zabiło mocniej. Słysząc sposób, w jaki Layla wypowiadała się o jego ukochanej... Wiedział, że traktowała ją jak młodszą siostrę. Wspierała ją i miały te swoje tajemnice, w które nie wtajemniczały nawet jego, a może zwłaszcza jego. Po raz pierwszy miały coś, czego obie nigdy nie miały okazję doświadczyć. Siostrę.
— Co wy się uparliście, że chcę sobie coś zrobić?
— Znam cię, Marc — powiedziała dosadnie. Layla westchnęła ciężko, podpierając głowę na swojej ręce. Gdy ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę, nawet przez ekrany komórek, mogli wiedzieć, że się rozumieją. — Wiem też, jak mocno ją kochasz. Tak jak ona ciebie, skoro była gotowa do takiego poświęcenia.
Spector próbował nie wpaść w jeszcze większą histerię, ale nie potrafił się uspokoić. Miał problemy z oddychaniem i wrażenie, że serce całkowicie przestało mu bić. Okropny ból w klatce piersiowej nie pozwalał mu skupić się na niczym. Dotknął ręką lewego ramienia i zjechał nią dalej w dół do miejsca, gdzie powinno znajdywać się jego serce. Próbował w jakiś sposób rozmasować ból, ale wiedział, że to nie było takie proste. Czuł się tak, jakby każde negatywne uczucie, które w nim kiedykolwiek żyło, próbowało się uwolnić, a on nie potrafił sobie z nimi poradzić.
Wydawało mu się, że ma zawał serca. Później jednak przypomniał sobie, co Steven opowiadał mu o tym, co czuł w swoich najgorszych atakach paniki. Zrozumienie, że sam teraz przeżywał jeden z nich, nie zajęło mu dużo czasu.
— Ja... — zaczął, chociaż sam nie wiedział do końca, co powiedzieć. Tysiące myśli krążyło po jego głowie i każda z nich była związana z ukochaną, którą stracił. Poczuł, jak samotna łza spłynęło po jego policzku. Nie był w stanie dłużej nad tym panować. — Pozwoliłem jej odejść i skazałem ją na śmierć, Layla. Zrobiłem to na własne życzenie. Zerwałem z nią, jakby... Była tylko zabawką, której już nie potrzebuję — przetarł dłonią twarz i wplótł mocno palce w swoje czarne loki. Chciał wyrywać włosy z głowy, bo liczył, że taki ból będzie o wiele łatwiejszy do zniesienia, niż ten, który czuł z powodu straty dziewczyny. — Powinienem ją wysłuchać i zrozumieć. A ona co? Mimo tego, co zrobiłem... Co jej powiedziałem... Ona i tak była gotowa dla mnie zginąć. Nigdy sobie tego nie wybaczę, bo to ja jestem wszystkiemu winny!
W tamtym momencie całkowicie pękł, a jedyna osoba, która mogła go na nowo poskładać... Ona odeszła bezpowrotnie.
☾
Zaciskał mocno palce na złożonym trójzębie, gdy kierował się do sali szpitalnej, w której ciągle przebywał Posejdon. Szedł niemal jak na skazanie, bo widział, że nic dobrego nie czekało go po rozmowie z bogiem. Jake chwilowo nawet się pojawił i zaoferował, że to on porozmawia z ojcem dziewczyny, ale Marc uważał, że to do niego należało. Był ostatnią osobą, z którą rozmawiała. To on był odpowiedzialny za wszystkie przykre, miażdżące jej serce słowa. Wściekłość i rozpacz, w którą miał popaść Posejdon, musiały być skierowane tylko w jego stronę. To nie Jake, ani tym bardziej Steven kompletnie złamali jej serce na chwilę przed śmiercią.
Wiedział, że jeśli istniał jakiś magiczny sposób, by mógł się jeszcze z tego pozbierać, tak nigdy nie będzie w stanie wybaczyć sobie tego, co się stało. Nie zadał Zaryi ostatecznego ciosu, ale czuł się tak, jakby właśnie był za niego odpowiedzialny. Tak mocno ją kochał – miał wrażenie, że nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie czuł, aż tak mocno tego uczucia.
Nie wyobrażał sobie życia bez niej. Zarya Prescott była dla niego, jak słońce. Jak najjaśniejsze gwiazdy na niebie. Jak najpiękniejszy kwiat w całym Wszechświecie.
I teraz jej po prostu nie było.
Kiedy wszedł do sali, Posejdon wiedział. Przynajmniej Marc miał wrażenie, że bóg doskonale zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego go odwiedzał. I to w dodatku sam, a nie w towarzystwie Zaryi, tak jak być powinno. Dziewczyna nie miała magicznie znów się pojawić, wbiec do środka i rzucić się na szyję swojego ojca.
Zarya nie żyła, a on nawet nie mógł wziąć jej ciała.
— Gdzie Zarya? — Zapytał niespokojnie Posejdon. Zszedł ze swojego łóżka, a kiedy Marc spojrzał w bok, zobaczył, że na drugim, wolnym leżał porzucony sweter, który znał, bo należał do Zaryi. Jego serce zabiło szybciej, gdy pomyślał o tym, że była ranna, zanim zdążyli się spotkać.
— Ja...
— Marc, gdzie jest moja córka?
Spector nie odpowiedział od razu. W jego oczach zalśniły łzy i nawet nie próbował ich zatamować. Jeśli on czuł się tak, jakby tracił cały świat i cząstkę siebie, to co miał czuć Posejdon? I Maria? Zarya była ich ukochaną córką. Owocem zakazanej miłości, która nie powinna mieć miejsca.
Była ich wszystkim. Była JEGO wszystkim.
— Przepraszam — załkał w końcu. Opuścił głowę w dół, nie będąc w stanie spojrzeć na mężczyznę, przed którym stał. — Ona... To moja wina. Powinienem wiedzieć, że to zrobi... I... — odważył się unieść swój wzrok na boga. — Zarya nie żyje. Ona... Uratowała mnie, ale sama... To powinienem być ja.
Posejdon milczał i nie drgnął nawet jednym mięśniem. Jednak ból w oczach od razu był widoczny. Brunet tylko czekał na wybuch ze strony boga. Chciał, by się na nim wyżył, by go wyzywał od najgorszych i krzyczał, że to jego wina. Wiedział, że na to zasługiwał. Na wszystko, co było najgorsze. Na każdą krzywdę, z którą miał się zmierzyć.
Nic takiego nie nastąpiło. Posejdon nie mógł uwierzyć w to, co oznajmił mu Marc. Przecież jeszcze chwilę wcześniej z nią rozmawiał. Przedrzeźniała go i żartowała sobie tak jak zawsze. Dobry humor nie opuszczał jej, mimo wszystkich przeciwności, z którymi musiała się zmierzyć. I teraz to wszystko miało po prostu zniknąć? Nie, to niemożliwe. Grek pokręcił głową. Dopóki na własne oczy nie zobaczy martwego ciała Zaryi, nie uwierzy, że ona nie żyje. Była silna, o wiele silniejsza, niż myślała. Była silniejsza od niego i wszystkie plotki, których tak bardzo obawiał się Zeus – to, że była od niego potężniejsza – również były prawdą. Posejdon czuł to za każdym razem, gdy z nią trenował. Tak samo, jak wtedy, gdy razem walczyli w Asgardzie. Zarya nie chciała w to wierzyć. Uważała, że wszystko było bujdą, ale rzeczywistość była zupełnie inna.
Jej moc była potężna, ale żeby ją wydobyć, musiała uwierzyć w samą siebie.
— Co się stało? — Zapytał bóg. Usiadł na szpitalnym łóżku i ściągnął rękę z temblaka, mając wrażenie, że teraz powodował tylko większy ból. Potrzebował pełnej swobody. Marc nie odpowiadał, a kiedy Posejdon uniósł na niego swój wzrok, zrozumiał, że to wszystko było dla Spectora o wiele cięższe, niż to pokazywał. Jeśli wcześniej mógł mieć wątpliwości co do tego, czy ten faktycznie kochał jego córkę, tak teraz miał na to żywy dowód. Gdyby nie kochał jej całym swoim sercem, to jej rzekoma śmierć, nie dotknęłaby go tak mocno. Nie znał jego całej historii i tolerował to, że Zarya nie o wszystkim była w stanie opowiedzieć. Jednak wiedział, że los nie był dla niego wyjątkowo łaskawy i przez chwilę myślał, czy to wszystko tylko nie dobije bardziej Spectora. Zaczął się też zastanawiać, czy Marc nie chciał zrobić czegoś głupiego. Czegoś, co Zarya by kompletnie nie pochwaliła. — Marc...?
Brunet odłożył broń boga na bok, a sam przyciągnął drżące dłonie do twarzy. Nawet nie wiedział, że te zaczęły się trząść... Zresztą on sam cały się trząsł. Nie był w stanie się uspokoić, bo przed oczami ciągle miał wydarzenia sprzed ostatnich godzin.
Zaczarowana Zarya w tym przeklętym mieście bogów. Całkowicie załamana z powodu tego, co zrobiła, a przede wszystkim tego, co od niego usłyszała. Jej pełen bólu wzrok, gdy Gorr wmawiał jej, że nigdy nie była godna jego zaufania.
Chciał przeklinać głośno i siarczyście. Jeśli na tym świecie była osoba, której ufał bezgranicznie, to była to właśnie Zarya. Tylko i wyłącznie ona. Dlatego wiedział, że nigdy nie zapomni jej ostatniego spojrzenia w jego stronę, które mówiło mu, że była całkowicie pogodzona ze swoim losem.
Marc wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać o tym, co się wydarzyło. Gdy skończył, jego głos był załamany i przepełniony emocjami, z którymi nie umiał sobie poradzić.
— Wiedziałeś o tym? — Złączył ze sobą dłonie między kolanami i uniósł wzrok na boga. Oczy miał zaczerwienione od płaczu, a włosy całkowicie rozczochrane. Wyglądał źle i nic nie zapowiadało na to, by miało się to zmienić. — O jej przysiędze?
— Nie. Gdybym wiedział, to już dawno zrobiłbym wszystko, by ją zerwała. Podejrzewałem jednak, że musiała iść na jakiś układ z moim bratem. Inaczej nie puściłby wolno, ani mnie, a tym bardziej jej.
— A Maria?
Posejdon pokręcił głową.
— Tego jestem całkowicie pewny. Na pewno nic jej nie powiedziała. Zarya zbyt mocno kocha swoją matkę, by dokładać jej tego typu zmartwień.
— Chyba chciałeś powiedzieć, że kochała.
— Co?
— Kochała — powiedział głośniej Marc i wstał energicznie na nogi. — Kochała. Czas przeszły. Ponieważ Zarya nie żyje! Ona nie żyje, Posejdonie! Zarya nie wróci.
— Widziałeś jej martwe ciało?
Marc spojrzał na niego z niedowierzaniem. Miał wrażenie, że bóg przez cały czas go nie słuchał. Przecież widział na własne oczy, jak dziewczyna została dźgnięta, a później, nawet jeśli strój ją uleczył, to Gorr na pewno zabił ją bez wahania.
— Czy ty sobie ze mnie żartujesz? — Uniósł się Spector. Zacisnął mocno pięści i tylko ostatnia siła woli, powstrzymywała go przed tym, by nie rzucić się na boga. — Widziałem, jak została ranna! I została tam sama...
— Tak — zgodził się Posejdon. Marc miał wrażenie, że śmierć jego córki w ogóle go nie ruszyła. Może Zarya się myliła? Może jej ojciec wcale nie różnił się tak bardzo od innych bogów, skoro nie potrafił nawet opłakiwać swojej córki. — Czy widziałeś, jak przestaje oddychać? Jeśli nie, to zawsze...
— Nie! — Warknął Marc. Wyciągnął dłoń do przodu, próbując w ten sposób uciszyć drugiego mężczyznę. — Cokolwiek chcesz powiedzieć, to nie jest prawda. Nawet jeśli kostium ją uleczył, to Gorr nie wahał się jej zabić. ONA. NIE. ŻYJE.
Nie czekał na reakcję Posejdona. Odwrócił się napięcie i tak szybko, jak to było możliwe, opuścił szpitalną salę. Nie miał żadnego, konkretnego celu. Po prostu szedł przed siebie. Chciał znaleźć się jak najdalej stąd. Całkowicie samotny, by móc odciąć się od tego, co się stało.
Przed oczami miał ciągle zranioną i złamaną Zaryę. Próbował przypomnieć sobie jej uśmiech, głos, czy śmiech, ale nie potrafił. Było tak, jakby nigdy wcześniej ich nie słyszał, ani nie widział. Wszystkie szczęśliwie wspomnienia zniknęły, zostawiając tylko te, w których ją ranił. Jednak ciągle był w stanie przypomnieć sobie jej słodkie usta i pocałunki, którymi go obdarowywała. Delikatny dotyk, który mógł czuć na każdym fragmencie swojego ciała. Potrafił powiedzieć, w jakim tempie biło jej serce, gdy znajdywała się obok niego i przykładała jego dłoń do swojej piersi, zwłaszcza wtedy, gdy budził się z koszmarów. To był znak, że żyła i nie była tylko wytworem jego chorej wyobraźni. Był dowodem na to, że była obok niego, a on był w stanie wrócić do rzeczywistości, która z nią nigdy nie była szara.
Kochał ją. Sądził, że nigdy nie przestanie jej kochać. Uważał nawet, że może kiedyś w przyszłości zabrałby ją do Chicago, a może też przedstawił swojemu ojcu, by ten wiedział, że po tym wszystkim jest szczęśliwy. Że ułożył sobie życie na swój własny sposób, mimo tego, co się wydarzyło w jego dzieciństwie.
Marc zaklął głośno, gdy poczuł, jak ktoś na niego wpada. Zmroził wzrokiem ciemnowłosą nastolatkę i jej towarzysza, którzy nie tylko wyglądali na przerażonych, ale zagubionych, a jednocześnie zdeterminowanych. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że nie widział ich po raz pierwszy, jednak to uczucie szybko zniknęło.
— Uważajcie, jak chodzicie — powiedział nieuprzejmie. Sam nie wiedział do końca, dlaczego to zrobił, bo powinien ich po prostu zignorować. I prawdopodobnie, by tak dalej zrobił, gdyby nie zauważył jednej, niezwykle ważnej rzeczy.
Złotego wisiorka w kształcie delfina na szyi nastolatki.
Dokładnie takiego samego, jaki nosiła Zarya.
\‥☾‥/
A/N:
tam tam tara dam,
plot twist i polsat w jednym,
ciekawe co tam się podzieje dalej,
i najważniejsze, czy Zarya ciągle żyje?
i dziękuję dziękuję mocno @ValdezMyLove, bo bez niej nie siadłabym do tego rozdziału, to z jej pomocą napisałam pierwszą część <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top