14. terror of the night
DROGA DO MIESZKANIA PRZEBIEGŁA W NAPIĘTEJ ATMOSFERZE.
Przez cały czas praktycznie nikt się nie odezwał. Jedynie Layla chciała wiedzieć, co się stało, a Zarya wytłumaczyła jej cicho całą sytuację. Bała się mówić cokolwiek więcej, by jeszcze bardziej nie zdenerwować Marca, który szedł kilka kroków przed nimi, pogrążony w swoich myślach. Widziała, że cały był spięty, a przede wszystkim wściekły, ale postanowiła spełnić jego prośbę, którą usłyszała zaraz po wyjściu z baru i dać mu chociaż trochę przestrzeni.
Layla zostawiła ich w połowie drogi, sama kierując się do mieszkania, w którym miała nocować. Zarya zapewniła ją, że sobie poradzi, ale już kilka minut później zastanawiała się, czy to była prawda. Marc wszedł jako pierwszy do mieszkania i nawet na nią nie spoglądając, ruszył do łazienki, w której zamknął się na dłuższy moment. Nie chciała, by się od niej odgradzał i ukrywał wszystkie emocje, dlatego, kiedy wciągnęła na siebie jedną z jego koszulek, zapukała do drzwi.
— Marc? — Zawołała cicho, ale nikt jej nie odpowiedział. Zaczęła się niepokoić, że coś się stało, jednak szybko starała się odrzucić taką myśl. — Mogę wejść?
Usłyszała, jak wziął głęboki oddech i poczuła, jak jakaś niepewność od razu z niej zeszła. Marc był za drzwiami i chociaż podejrzewała, że próbował się uspokoić, tak nic mu nie dolegało. W końcu drzwi do łazienki się otworzyły i stanął w progu. Z jego twarzy i rozmierzwionej grzywki skapywały krople wody, a jego dłonie ciągle były mocno zaciśnięte, tak jakby cały czas powstrzymywał się przed wybuchem gniewu.
— Dobrze się czujesz?
— Wydaje mi się, że to ja powinienem o to zapytać Zay — odpowiedział, starając się brzmieć wyjątkowo spokojnie, jednak mogła zauważyć, że ciągle reagował na to, co się wydarzyło.
— Ze mną wszystko w porządku — zapewniła go z lekkim uśmiechem i złapała go za rękę. Przyciągnęła ją do swojej klatki piersiowej, gdzie mógł wyczuć równomiernie bicie jej serca. — To nie był pierwszy raz, gdy ktoś nazwał mnie w ten sposób. I na pewno nie ostatni.
— Ze mną nikt nie ma prawa nawet źle na ciebie spojrzeć, baby — powiedział pewnie. — Możesz być ze mną bezpieczna. Obiecuję ci to.
Marc wyciągnął drugą dłoń w stronę jej twarzy i ułożył na jej policzku. Przymknęła na krótką chwilę i wtuliła twarz w jego dłoń. To był krótki moment, w którym myślała, że był zdecydowanie spokojniejszy, niż chwilę wcześniej, ale mimo tego ciągle czuła, że potrzebował momentu, by całkowicie się uspokoić.
— Wiem to, Marc, ale nie musiałeś tego robić. Nie musisz mnie bronić za każdym razem, gdy ktoś próbuje przystawić się do mnie w barze.
Szybko pożałowała swoich słów, gdy poczuła, jak brunet znów się spiął. Odsunął się od niej i wyminął, wchodząc w głąb pomieszczenia. Szybko się odwróciła i zobaczyła, jak nerwowo przeczesywał palami swoje włosy. Gdy na nią spojrzał, w jego tęczówkach dostrzegła kompletną furię – niezwykle podobną do tej, którą widziała w oczach Jake'a. Tym razem wiedziała, że ta złość nie była skierowana stricte na jej osobę.
— Nie musiałem tego robić? — Powtórzył za nią przez zaciśnięte zęby. — Zarya, typ nie dość, że złapał cię bez twojej zgody, to obraził! Doskonale zdaję sobie sprawę, że wcale nie potrzebujesz nikogo, by się obronić, ale czy naprawdę oczekiwałaś tego, że będę stał z boku i się temu spokojnie przyglądał?!
— Oczywiście, że nie, ale pomyślałeś, co by się stało, gdyby zjawiła się policja?
Podeszła do niego w kilku krokach. Stanęła przed nim tak, że ich sylwetki praktycznie się ze sobą stykały. Marc złapał ją za brodę na tyle mocno, by zatrzymać ją w miejscu, ale nie tak, by mogła odczuwać tego bolesne skutki. Ułożyła dłonie w jego pasie i zacisnęła palce na materiale koszulki, którą miał na sobie.
— Policja nie byłaby w stanie zrobić nic, co mogłoby mnie powstrzymać — odpowiedział arogancko. — Zrobiłem to, co uważałem za słuszne i nie wierzę, że jeszcze masz o to do mnie pretensje.
Zarya pokręciła głową.
— Jestem wdzięczna, że to zrobiłeś. Naprawdę jestem — mimo jej słów, Marc nie wyglądał na wyjątkowo przekonanego. — Jedyne czego nie chcę, żeby spotkały cię jakiekolwiek konsekwencje tego, co się stało.
— Nie musisz się o mnie martwić.
— Nie muszę, ale chcę.
Uśmiechnęła się, gdy zauważyła, jak w jednej chwili cała złość z niego uleciała. Furia, którą potrafiła dostrzec w jego oczach jeszcze sekundę wcześniej, zniknęła, ustępując miejsca całkowitemu zaskoczeniu, a później czemuś na wzór zrozumienia. Marc Spector był osobą, którą nietrudno było pokochać, jednak ta miłość była wyjątkowo trudna i wymagająca. Wiedziała, że w jakiś sposób, dopiero to wszystko starał się zrozumieć – jak to jest kochać i być kochanym. Mimo że nie mówił jej tego wprost, tak była niemal pewna, że ciągle uważał, że nie zasługuje na szczęście.
— Nie miał żadnego prawa, by tak cię nazywać — wyszeptał po chwili, zdecydowanie spokojniej. — Nikt nie ma prawa mówić o tobie w ten sposób.
— Nie wszyscy mężczyźni są takimi dżentelmenami, jak ty — mruknęła, a on prychnął z rozbawieniem. Wzięła głęboki oddech i objęła go mocno ramionami, układając swoje dłonie na jego plecach. Czuła jak jego ręce zsunęły się na dół i wsunęły pod koszulkę, którą miała na sobie, tak że mogła czuć jego dotyk na własnej skórze. — Dziękuję za to, co zrobiłeś. Nikt wcześniej w takich sytuacjach nie zrobił dla mnie czegoś takiego jak ty. Wiele to dla mnie znaczy.
— Dla ciebie wszystko — odpowiedział prosto do jej ucha, a później pocałował ją w skroń.
☾
Zarya nie mogła spać.
Bezsenne noce nie były czymś nowym, zwłaszcza gdy o czymś bardzo intensywnie myślała. Cała sytuacja w barze nie wywarła na niej, aż tak wielkiego wrażenia, co w przypadku Marca. Wiedziała, że nawet później po ich rozmowie, gdy siedzieli na kanapie w salonie i zajadali się resztkami obiadu, ciągle rozmyślał o tym, co się wydarzyło. Gdy kładli się do łóżka, był nieco spokojniejszy, a przede wszystkim nie mógł się powstrzymać i jego ręce badały każdy, możliwy fragment jej ciała. Coś, co rozpoczęło się wyjątkowo namiętną sesją pocałunków, szybko zmieniło swój bieg, kiedy wszystkie ich ubrania wylądowały na podłodze. Jednak tym razem miała wrażenie, że Marc był bardziej zaborczy i zdesperowany, by pokazać jej, do kogo należy. W jakiś sposób czuła, że chciał jej udowodnić, że nikt poza nim (i Stevenem) nie mógł dotykać jej w taki sposób. Miała wrażenie, że wyładowywał całą swoją frustrację i może to nie do końca było zdrowe, tak jednak serce biło jej niekontrolowanie, a po całym ciele rozchodził się gorąc, którego nie potrafiła opisać słowami. Euforia biła od niej i samo wspomnienie tego, jak ją dotykał i pieścił, szeptał słowa uwielbienia i zachęty, powodowały, że cała się rumieniła i uśmiechała do siebie, jak szalona.
Jednak jak bardzo przyjemnie mógł skończyć się ten wieczór, tak to nie to powodowało, że nie mogła zasnąć. To, co tak bardzo nie opuszczało jej myśli, to decyzja o tym, że to był odpowiedni czas, by w końcu wyznać prawdę o swojej przysiędze. Każdego dnia potrafiła oddalać od siebie tę sprawę. Nie myślenie o tym przychodziło jej łatwiej, niż mogłaby się spodziewać, chyba że ktoś uruchomił w niej jakiś bodziec, który przypominał o tym, co się stało. Teraz jedyne, co czuła, to że w końcu chce być z nim szczera. Oczywiście mogła o tym powiedzieć najpierw Stevenowi, który – była o tym święcie przekonana – byłby tak wyrozumiały, jak to tylko możliwe. Od razu zacząłby szukać z nią rozwiązań na to, jak złamać jej przysięgę. Czuła jednak, że pierwszą osobą, która powinna się o tym dowiedzieć, był Marc. Miała swoje podejrzenia, że kompletnie, by się na nią wściekł i w jakiś sposób stracił kontrolę nad swoim gniewem, ale nie było to nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić. Jednocześnie była pewna, że po własnych doświadczeniach z bogami i troską o najbliższych, byłby w stanie bardziej zrozumieć jej decyzję. Przynajmniej miała na to nadzieję.
Spojrzała w bok i uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, jak spokojnie spał. Leżał obok niej na plecach z jedną ręką ułożoną pod głową, z drugą na swoim odkrytym brzuchu. Jego pełne usta były delikatnie rozchylone, a rozmierzwione, czarne loki opadały na czoło. Kołdra przykrywała go tylko od pasa w dół, a ona nie mogła oderwać swojego wzroku od jego nagiej klatki piersiowej. To, jak bardzo był przystojny, zachwycało ją za każdym razem, gdy na niego patrzyła.
Odwróciła swój wzrok od Marca, wzięła krótki oddech i z powrotem spojrzała na sufit. Walczyła z chęcią obudzenia Spectora i wyznania mu całej swojej tajemnicy od razu w tym momencie. Wiedziała jednak, że w porównaniu do niej, o wiele bardziej potrzebował snu i odpoczynku. Zwłaszcza że nie zawsze mógł z niego skorzystać. Przewróciła się na bok i zanim przymknęła oczy, by chociaż spróbować zasnąć, zobaczyła, jak jej telefon podświetlił się i ukazał, która była godzina.
2.35. Cudownie już dawno nie miałam tak bezsennej nocy.
Wsunęła dłonie pod poduszkę i zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle można było wyznać, tak ważną rzecz. Sama nienawidziła jak, zamiast od razu powiedzieć, o co chodzi, tak ktoś ściemniał. Zawsze uważała, że najlepsza jest najgorsza prawda, ale teraz rozumiała, że wyznanie jej wcale nie było takim prostym zadaniem. Sama tego doświadczyła przez ostatnie miesiące i to powodowało, że zaczęła myśleć, że może Jake miał rację, gdy mówił, że jej nie ufa. Może wcale nikt nie powinien obdarzać ją zaufaniem, skoro nawet przed swoimi najbliższymi potrafiła ukryć, tak ważną sprawę. Może Zeus dokładnie przewidział, że to wcale nie sam fakt, że złożyła tę beznadziejną przysięgę, będzie ją przerażać, ale to, że otwarcie nie będzie w stanie się o tym przyznać przed bliskimi. A to oznaczało, że bóg był o wiele sprytniejszy, niż go o to podejrzewała.
2.49. Kurwa.
Przez ten czas zdążyła utworzyć kilka wersji tego, co mogłaby powiedzieć. Chciała być szczera z Marciem, ale nie była pewna, czy od razu powinna wspominać o tym, że Zeus groził również i im. Już sam fakt, że chciała wyznać prawdę, powodował, że kompletnie się denerwowała. Powiedzenie Spectorowi, że zrobiła to, by chronić jego i Stevena, było praktycznie równoważne wyznaniu im miłości. I jak w przypadku Granta zupełnie się tego nie obawiała, bo od momentu, w którym pierwszy raz wyznali, że są w sobie zakochani, słowa miłości pojawiały się w ich rozmowach niemal codziennie. Jednak zupełnie inaczej było w przypadku Marca i nie wiedziała czego, mogła się po nim spodziewać, nawet jeśli była pewna, że mu na niej zależy.
To był moment, kiedy jej uwaga została odwrócona od tego, w jaki sposób wyznać prawdę. Ciche mamrotanie Marca, które z każdą chwilą brzmiało coraz bardziej przerażająco, sprawiło, że natychmiast odwróciła się w jego stronę. Wystarczyło, by tylko na niego spojrzała i wiedziała, że śnił mu się koszmar. Nie było to nic nowego, ale miała wrażenie, że tym razem, to było coś innego. Brunet zaciskał mocno palce na kołdrze i poruszał się niespokojnie. Zmarszczył brwi w bolesnym grymasie i przez cały czas powtarzał w strachu tylko trzy słowa naprzemiennie: 'nie', 'mamo' oraz 'Roro'. Nie był to pierwszy raz, kiedy słyszała, jak Marc mówił do siebie w trakcie koszmaru. Wiedziała, że jego dzieciństwo nie należało do przyjemnych, ale w ten sposób można było tłumaczyć bardzo wiele rzeczy. Była też przekonana, że 'Roro' nie było tylko i wyłącznie wymyślonym słowem, a pseudonimem dla kogoś, kto wyraźnie był mu bliski. Ciekawość, co to wszystko oznaczało, zżerała ją od środka od momentu, w którym pierwszy raz była świadkiem jego koszmarów i słów Stevena, który mówił jej, że tylko Marc dokładnie mógł opowiedzieć jej swoje dzieciństwo. Jednak ani razu na niego nie naciskała. Akceptowała fakt, że równie dobrze mogła nie poznać prawdy z tym związanej.
— Darling — szepnęła i ułożyła dłoń na jego policzku, starając się go obudzić. Z reguły było to wyjątkowo proste zadanie. Marc nie miał twardego snu i często potrafił go wybudzić najmniejszy hałas. Nawet w trakcie koszmarów wydawało się, że był mniej lub bardziej świadomy rzeczywistości. Teraz był kompletnie uwięziony we własnym umyśle. — Marc, obudź się. Jestem tutaj.
Szeptała kolejne słowa, a brunet ciągle tkwił w swoich koszmarach. Zarya delikatnie wplotła palce w jego włosy, przejeżdżając nimi po jego głowie i twarzy. Takie gesty zawsze w jakiś sposób go uspokajały, ale nie tym razem. Przez cały ten czas szeptała mu spokojne słowa zachęty, ale dopiero wtedy, gdy potrząsnęła go mocniej za ramiona, Marc się obudził. Z przerażeniem i niemym krzykiem na ustach podniósł się do pozycji siedzącej, odpychając ją od siebie. Przez chwilę oddychał głośno, a kiedy zrozumiał, gdzie się znajdywał i co zrobił, niemal od razu obrócił się bokiem, tak by móc spojrzeć na dziewczynę. Wyciągnął drżącą rękę i położył ją na jej zakrytym udzie.
— Przepraszam. Zrobiłem ci coś? — Powiedział ze strachem, unikając spoglądania jej w oczy.
— Oczywiście, że nie — odparła spokojnie, łapiąc go za dłoń. — Jak się czujesz?
— Obudziłem cię — wymruczał, kompletnie ignorując jej pytanie.
— Nie spałam, Marc — oznajmiła dobitnie.
Zmarszczyła brwi, bo miała wrażenie, że mimo tego, że wyrwał się ze swojego koszmaru, tak ciągle nie do końca rozumiał, co się dzieje. Lub próbował w jakiś sposób odpędzić od siebie myśli tego, co zobaczył, zastępując je tylko i wyłącznie całkowitą troską o nią, nawet jeśli to jemu śnił się okropny koszmar, a ona sama próbowała mu wytłumaczyć, że nic jej się nie stało.
— Obudziłem cię — mruknął bardziej do siebie niż do niej. Odwrócił się, ściągając rękę z jej nogi, a później wstał z łóżka. — Wracaj spać.
Zanim zdążyła jakkolwiek zareagować, Marc wciągnął na siebie spodnie dresowe i zniknął za regałem z książkami. Usłyszała stłumiony brzęk szkła i odkręcanej butelki, aż w końcu dźwięk przelewanego napoju. Nienawidziła momentów, w których wolał zatapiać swoje smutki i leczyć efekt koszmarów w alkoholu, zamiast chociaż spróbować z nią porozmawiać. Nie wiedziała, czy był po prostu, aż tak bardzo uparty i nie chciał jej martwić, czy bał się jej całkowicie zaufać. A może jedno i drugie.
Jeśli wcześniej marzyła, by zasnąć, tak teraz była pewna, że to już nie było możliwe. Wszelkie myśli odeszły w niepamięć, a ona potrafiła skupić się jedynie na tym, co zrobić, by być jak najlepszym wsparciem dla Marca. Szybko odrzuciła od siebie kołdrę i zaraz kierowała się w głąb mieszkania. Znalazła go w kuchni i obok znajdywała się butelka z alkoholem. W dłoni trzymał szklankę z napojem, jednak zaraz szybko wypił całą zawartość za jednym razem i z powrotem uzupełnił.
— Zamieniam się we własną matkę — powiedział gorzko, poruszając szklanką, tak że alkohol w niej zawirował. Spoglądał na szkło niemal z obrzydzeniem, ale nawet to nie powstrzymało go przed tym, by po raz kolejny wypić zawartość. — Zamieniam się kurwa we własną matkę.
Z głuchym brzękiem odłożył szklankę o stół. Uniósł swoje spojrzenie do góry i kiedy zobaczył Zaryę, jego palce zacisnęły się mocno na blacie.
— Dlaczego nie śpisz?
Zapytał, chociaż jego głos przypominał bardziej niezadowolone warknięcie. Był zły na samego siebie, że doprowadził do takiej sytuacji. Zarya nigdy nie miała być tego świadkiem, a przede wszystkim nie miała słyszeć jego wcześniejszych słów. Jej wzrok i zmarszczone brwi upewniały w tym, że doskonale go słyszała.
— Marc — zaczęła niepewnie, nie do końca wiedząc, co powinna powiedzieć. Zagryzła dolną wargę i chociaż uważał to za cholernie urocze, tak chciał, by chociaż raz nie kierowała się swoją nieograniczoną chęcią pomagania innym i zostawiła go samego. Zanim to wszystko spierdolę. — Martwię się o ciebie. Co się dzieje?
W kilku krokach pokonała dzielącą ich odległość i stanęła tuż obok niego. Położyła dłoń na jego bicepsie, a on natychmiast poczuł, jak zbawienny wpływ miał na niego sam jej dotyk. Chciał poddać się temu uczuciu i całkowicie się zrelaksować, ale jakiś głos w głowie – nie był pewny, czy to był głos jego matki, czy może jednak Jake'a – nie pozwalał mu na to.
Dlatego wyszarpnął się z jej uścisku i odwrócił do niej plecami.
— Nic się nie dzieje — powiedział bez emocji. — Wracaj do łóżka, Zarya.
Nie mógł zobaczyć tego, jak poczuła się dotknięta jego słowami, a zwłaszcza sposobem, w jaki je wypowiedział. Przypomniało jej to ich początkowe momenty oraz Jake'a i poczuła ukłucie w sercu na samą myśl, że mógłby traktować ją tak w samo w tak ważnym momencie. Wzięła szybki oddech i ponownie zbliżyła się do niego. Położyła dłoń na jego odkrytych plecach. Spodziewała się, że po krótkiej chwili jej dotyk zdecydowanie go zrelaksuje, ale zamiast tego wzdrygnął się, tak jakby wcale nie potrzebował od niej wsparcia.
— Wiesz dobrze, że możesz mi powiedzieć, co takiego ci się śniło, że aż tak bardzo na to reagujesz — wyszeptała cicho. Niezrażona jego zachowaniem pocałowała go w odkryte plecy. Marc poczuł dreszcze na cele pod wpływem tego delikatnego gestu. — Nie musisz też mi nic mówić, tylko proszę, nie odtrącaj mnie.
Zacisnął mocno oczy, próbując wyrwać się z sytuacji, w której się znajdywali. To tylko wszystko pogorszyło, bo obrazy z koszmaru wróciły. Widział siebie i Randalla, tę przeklętą jaskinię i matkę, która zafundowała mu najgorszą traumę w ciągu całego życia. Nic – wojsko, bycie najemnikiem, czy nawet awatarem Khonshu – nie zniszczyło tak jego psychiki, jak lata spędzone w rodzinnym domu. Był kompletnie zniszczony, a wpuszczenie kogokolwiek przez wysokie mury, którymi się otoczył przez tyle lat, graniczyło z cudem. To nie było tak, że jej nie ufał. Jednak słowa jego matki i ciągłe nagabywanie Jake'a, potrafiły sprawić, że przestawał wierzyć w jakiekolwiek dobre intencje drugiej osoby, zwłaszcza Zaryi.
To nic nowego, Marc. Jedyne, co potrafisz robić, to niszczyć wszystko, co dobre w twoim życiu.
Sięgnął swoją ręką do tyłu i złapał ją za nadgarstek nieco mocniej, niż miał to w zamiarze. Ściągnął jej dłoń ze swoich pleców i odsunął od siebie.
— Zostaw mnie samego.
— Nie ma takiej opcji — powiedziała pewnie. — To jest ta sama sytuacja, co wcześniej. Ty nie mogłeś stać spokojnie wtedy w barze, więc nie oczekuj ode mnie, że ja to zrobię, kiedy wiem, że potrzebujesz mojego wsparcia.
Próbowała na nowo zmniejszyć ich odległość, ale to był moment, kiedy Marc zacisnął swoje pięści i z całej mocy uderzył o blat. Głuchy dźwięk rozniósł się po całym pomieszczeniu, kilka rzeczy podskoczyło, a później upadło z powrotem. Zarya z zaskoczeniem cofnęła się o krok.
— Przez tyle lat świetnie radziłem sobie sam i nie potrzebuję niczyjej troski — warknął przez zaciśnięte zęby. — Nie chcę niczyjej troski. Nawet od ciebie.
Zanim zorientował się, co tak naprawdę powiedział, było już za późno. Jego słowa raniły ją mocniej, niż rany, które potrafiła otrzymać w trakcie walki, ale nawet ból wewnętrzny nie mógł powstrzymać jej przed tym, by dojść do sedna całego problemu. Gdy odwrócił się, by na nią spojrzeć, spodziewał się zobaczyć w jej oczach gniew i frustrację. Liczył na to, że będzie się wściekać i zacznie krzyczeć. Powie mu coś, co miało równie mocno go zranić, tak jak wtedy, gdy zrobiła to w przypadku Jake'a, nawet jeśli osobiście sam nie był tego świadkiem. Chciał, żeby zaczęła się na nim wyżywać, tak jak robiła to jego matka. Chciał, by obarczała go winą za wszystko i powiedziała mu, że nic nie stanowiło takiego problemu, jak on i gdyby zniknął, to świat byłby o wiele szczęśliwszy.
Jednak nawet mimo raniących słów, Zarya patrzyła na niego swoimi brązowymi, przepięknymi tęczówkami, a w nich jedyne, co mógł dojrzeć to determinację, uwielbienie i... miłość. Połączenie, które dostrzegał tylko u niej. Uczucia tak mocno wypisane, które widział po raz pierwszy w całym swoim życiu.
— To coś, nad czym nie możesz mieć kontroli — oznajmiła łagodnym i spokojnym głosem. Czemu nie krzyczała? Gdyby się kłócili, wszystko byłoby prostsze. — Czego się boisz, Marc? Wiesz dobrze, że nie będę cię oceniać i nie oczekuję, że zdradzisz mi wszystko z najmniejszymi szczegółami.
Było wiadome, że nie mówiła już tylko o tej sytuacji, w której się znaleźli. Jej słowa miały głębszy przekaz i obydwoje zdawali sobie z tego sprawę. Mimo tego w jego głowie echem odbijało się jej pytanie. Czego się boisz, Marc? Chciał udawać, że nie miał pojęcia, o czym mówiła, że przecież był awatarem Khonshu, więc dlaczego miałby czegokolwiek się bać? Jednak jego strach nie był związany z walką, bólem fizycznym, który towarzyszył mu przy każdej misji, nawet jeśli kostium leczył wszystkie rany. Prawdziwą obawą było to, co miało się stać, gdyby poznała o nim całkowitą prawdę. Nie mógłby znieść jej oczu, które miałyby patrzeć na niego, tak jakby nie był wart ani sekundy z jej życia. I chociaż Jake uważał, że było kompletnie na odwrót – że to ona na nich nie zasługiwała – tak wiedział, że to było najgorsze kłamstwo. To on nie był wart całej jej dobroci, jaką w sobie posiadała i bał się, że któregoś dnia w końcu sama to zrozumie.
— Dlaczego jesteś taka spokojna? — Zapytał, ignorując jej słowa. — Powinnaś być na mnie wściekła.
— Nie chcę się z tobą kłócić, Marc. Kłótnia to tylko kolejna walka, a ich masz w swoim życiu wystarczająco dużo. Nigdy cię do niczego nie zmuszałam. Wiem, że to, co mi powiedziałeś o swoim dzieciństwie, to nie wszystko. Chciałabym to od ciebie usłyszeć, zgadza się, ale tylko wtedy, jeśli ty uznasz to za stosowne. Jeśli to się nie wydarzy, to niczego nie zmienia. Ciągle będzie mi na tobie zależeć i jedyne czego chcę, to żebyś wiedział, że możesz na mnie liczyć. Nie musisz ukrywać, że wszystko w porządku, kiedy ewidentnie tak nie jest.
— A pomyślałaś o tym, że nie wiesz o wszystkim, bo nie ufam ci tak, jak sądzisz? Że Jake miał rację?
Zanim skończył się odzywać, sam wiedział, że to był cios poniżej pasa i zignorował głośne protesty Stevena, który wyzywał go w tak wulgarny sposób, jaki jeszcze nie słyszał w jego wykonaniu. Nie musiał być geniuszem, by wiedzieć, że każde starcie z jego alter wiele ją kosztowało. Emocje, które widział na jej twarzy za każdym razem, gdy musiała mierzyć się z Lockley'em, a on akurat miało to szczęście, że był w połowie świadomy tego, co się dzieje, sprawiały, że odczuwał wyjątkowo mocny ból w sercu. Nie rozumiał też tego jakim sposobem, zaledwie kilka godzin później, gdy kontrolę przejmował on lub Steven, mogła patrzeć na nich tak, jakby to, co stało się z Jake'em w ogóle nie miało miejsca. To powodowało, że w jego oczach była jeszcze silniejsza, niż wcześniej. Dlatego wiedział, że jeśli tylko dowiedziałaby się o tym, że on sam był cholernie słaby, tak zostawiłaby jego i Stevena bez najmniejszego zastanowienia.
— Co? — Jej głos zadrżał. Marc zauważył, że jej postawa zaczęła się zmieniać. Determinacja, którą widział w jej oczach jeszcze sekundę wcześniej, jakby malała. — Czemu mówisz mi akurat coś takiego?
— Ponieważ to prawda! Jesteś w połowie boginią, a żadnym bogom nie można ufać! Jedyne czego można być pewnym w ich przypadku to, że cię wykorzystają do własnych zamiarów!
— Rozumiem — wyjąkała z trudem. W jej oczach zalśniły łzy, a kiedy Marc je dostrzegł, poczuł, jak ten widok łamał mu serce. Ostatnią rzeczą, jaką chciał, to żeby płakała z jego powodu. Ty pieprzony dupku. Jedyne co potrafisz, to wszystko niszczyć. — Przykro mi, że w takim wypadku nigdy nie będziesz w stanie mi zaufać, bo jak bardzo sama bym tego chciała, tak nie jestem w stanie zmienić swojego pochodzenia.
Zarya przyłożyła dłoń do swoich ust, łapiąc głośne i łapczywe oddechy. Pociągnęła nosem, ale nie pozwoliła na to, by rozpłakać się w jego obecności. Nie mogła uwierzyć w jego słowa. Marc jej nie ufał i gdyby wiedziała to wcześniej, to może nie bolałoby to, aż tak bardzo, jak teraz.
On sam zrozumiał swój błąd. Słowa, które wypowiedział, nie były sprawiedliwe. Mimo wcześniejszych myśli, tak nie mógł zostawić tego w ten sposób. Nie potrafił znieść myśli, że Zarya patrzyła na niego z bólem i z łzami w oczach. Bał się, że jeśli chociaż nie spróbuje naprawić i wyjaśnić tego, co miał na myśli – lub kompletnie nie miał, bo wiedział, że czasami zachowywał się jak kompletny kretyn i odzywał się, zanim zdążył pomyśleć – tak znajdą się w miejscu, w którym nie chcieli się znaleźć.
Odwróciła się, ale Marc szybko zatrzymał ją, kładąc swoją rękę na jej ramieniu.
— Czekaj, Zay — poprosił łamliwym głosem. — To nie to, co miałem na myśli. Nigdy nie chciałem, byś miała być kimś innym. Wiem, że nie masz w żaden sposób na to wpływu i...
— Marc — przerwała mu, ledwo powstrzymując się przed płaczem. Jednak nawet to nie pomogło i po jej policzku spłynęła samotna łza. Chciał od razu ją zetrzeć, pocałować Zaryę i wziąć ją w swoje ramiona. Wiedział, że teraz była to ostatnia rzecz, którą ona sama chciała od niego dostać. — Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Wracam do domu.
— Co? Nie — zaprzeczył natychmiast. — Jest środek nocy. Nie puszczę cię nigdzie samą!
Prychnęła rozjuszona, unosząc na niego swój wzrok.
— Nie możesz w jednej chwili mówić mi, że mi nie ufasz, a w drugiej martwić się o to, czy coś mi się stanie.
— Ja... — zaczął, ale nie wiedział, co miał jej powiedzieć. Zdawał sobie sprawę z tego, że miała rację i może gdyby wcześniej to sobie przyswoił, tak teraz obydwoje znajdywaliby się w łóżku w swoich ramionach.
Nie odezwała się więcej, ale jej milczenie było dla niego wystarczające. Odsunął się od niej i pozwolił, by wróciła do sypialni. Obserwując ją przez regały i akwarium miał wrażenie, że nigdy wcześniej nie widział, by tak szybko zbierała swoje rzeczy i się przebierała. Cała jej sylwetka wręcz krzyczała o tym, że nie chciała znajdywać się w tym miejscu, a już na pewno nie w jego towarzystwie.
Zanim wyszła z mieszkania, ich spojrzenia ponownie się spotkały. W jej oczach ciągle widoczne były łzy, ale zamiast wściekłości, którą oczekiwał, widział jedynie zawód i zrezygnowanie.
I to było zdecydowanie gorsze, niż mógłby podejrzewać.
\‥☾‥/
A/N:
jak ktoś się zastanawiał,
o co chodzi w poprzednim rozdziale
to ma odpowiedź xD
soooł, wspominałam, że to będzie
emocjonalny rollercoaster? wspominałam?
więc dotrzymuję słowa xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top