11. my superhero

ZARYA NIE NALEŻAŁA DO CIERPLIWYCH OSÓB.

A już na pewno nie wtedy, gdy czekała na Marca w restauracji, którą od dawna chcieli odwiedzić. W końcu mieli więcej czasu i to miał być idealny wieczór na to, by zakończyć ciężki tydzień. Czekała na ten dzień od momentu, w którym obydwoje uznali, że to będzie dobry pomysł, by w końcu wyjść gdzieś na miasto, a nie tylko brać jedzenie na wynos lub gotować samemu. Długimi godzinami zastanawiała się nad tym, co powinna ubrać, bo chciała, by ten wieczór był wyjątkowy. Nie było żadnej, specjalnej okazji do tego, ale chciała podobać się sobie i przede wszystkim Marcowi. Uznawała, że całkiem nieźle jej to wyszło, bo czarna krótka spódnica idealnie opinała się wokół jej ud i pasowała do prostej bluzki z długimi rękawami. Nie wspominając już o koronkowej bieliźnie, którą specjalnie założyła i długich kozakach za kolano na niskim obcasie. Czuła się seksownie i tak wyglądała, do tego stopnia, że nawet sama nie zdawała sobie sprawy, że kelner, który przyniósł jej kieliszek wina, nie potrafił oderwać od niej wzroku.

Kolejne minuty mijały, Spectora ciągle nie było, a co gorsze nie dawał żadnego znaku i Zarya zaczęła się niepokoić. Po raz kolejny podniosła swój telefon ze stolika i spojrzała na ekran, licząc, że może przeoczyła jakąś wiadomość. Miała ochotę warknąć, gdy na wyświetlaczu nie pojawiło się żadne nowe powiadomienie, poza aktualizacją pogody. Odblokowała telefon i spojrzała na ikonę wiadomości z Marciem. Odświeżyła stronę, ale ciągle oprócz jej ostatnich wiadomości o tym, że jest na miejscu i czeka, nie pojawiło się nic nowego. Zaczęła się już poważnie martwić tym, czy przypadkiem się coś nie stało. Przez głowę przechodziło jej tysiące czarnych scenariuszy i tylko przez chwilę brała pod uwagę to, że może pech chciał i kto inny miał kontrolę nad ciałem. Nie byłby to pierwszy raz, gdy umawiała się z Marciem albo Stevenem i zamiast jednego z nich pojawiał się ten drugi. Były też momenty, w których nikt się nie przychodził i była wtedy pewna, że kontrolę sprawowało trzecie alter. Tylko że do tej pory Jake zachowywał pozory.

Chyba że stwierdził, że to już niepotrzebne.

Wybrała połączenie do Marca, ale nie zdążyła usłyszeć dwóch sygnałów, gdy rozmowa została odrzucona. Nie przerwana z powodu braku zasięgu, czy innej bzdury – tak po prostu odrzucona i to nie było normalne. Dla pewności wykonała ponownie połączenie, ale tym razem usłyszała komunikat, że abonament ma wyłączony telefon. Miała ochotę przeklinać, bo to tylko świadczyło o tym, że Jake kontrolował ciało i robił jej na złość.

— Jeśli myślisz, że tak to zostawię, to się grubo mylisz — mruknęła, spoglądając niemal z nienawiścią na urządzenie. Podniosła się z krzesła i wyciągnęła z torebki swój portfel, by zapłacić za wypite wino, gdy obok niej zjawił się kelner, który ją obsługiwał.

— Nie przyszedł, co? — Zagadnął wesoło, a ona w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie wywrócić oczami.

— Zwykła zmiana planów — odpowiedziała, siląc się na miły ton. Prawda była taka, że była zirytowana i potrzebowała jak najszybciej znaleźć się w ich mieszkaniu. Jeśli miała ją czekać kolejna konfrontacja z Jake'em, tak była na nią gotowa.

Przynajmniej mam na to taką nadzieję.

— Jeśli każe na siebie czekać, to na ciebie nie zasługuje — stwierdził z przyjaznym tonem.

Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy wszyscy kelnerzy byli tacy bezpośredni. Doskonale wiedziała, że nie, bo sama pracowała jako jedna z nich i przyjazna, krótka pogawędka, to było jedno. Tekst, który usłyszała to drugie, co kompletnie jej się nie podobało.

— Tyle wystarczy?

Rzuciła kilka banknotów na stolik, ignorując wcześniejsze słowa chłopaka. Zarzuciła na siebie swój płaszcz, zgarnęła wszystkie rzeczy i z telefonem w ręce, szybko się pożegnała i wyszła z restauracji. Miała w nosie to, co mógł pomyśleć o niej ten kelner, jak i większość osób w knajpie, którzy musieli zauważyć, że została wystawiona. Och, gdyby tylko to było takie proste... W pewien sposób czuł się zażenowana całą tą sytuacją, ale już nie tak bardzo, jak wtedy, gdy coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. Była zirytowana na Jake'a, ale musiała się też upewnić, czy na pewno nic się nie stało. Może była przewrażliwiona, jednak teraz, gdy wrócił Khonshu po prostu się o nich obawiała. Poza tym ciągle na dnie umysłu krążyły jej myśli, że może mimo wszystko Zeus postanowił złamać daną obietnicę i w jakiś sposób znów się zemścić, tym razem na jej bliskich.

Wślizgnęła się do bloku, a później do windy i stukając paznokciami o lustro, obserwowała, jak ta porusza się wyjątkowo wolno. Pierwsze piętro, drugie, trzecie, aż w końcu zatrzymała się na tym, które doskonale znała. Drzwi rozsunęły się, a Zarya od razu wyskoczyła na korytarz. Drogę do mieszkania Stevena znała praktycznie na pamięć do tego stopnia, że potrafiłaby do niego trafić, nawet z zamkniętymi oczami. Czasami nawet miała wrażenie, że czuła się o wiele lepiej w tym miejscu, niż we własnym mieszkaniu, które, chociaż było mniej zagracone i urządzone dokładnie tak, jak chciała, wydawało się bez serca.

Przez chwilę zastanawiała się, czy użyć zapasowego klucza, który posiadała, ale wolała nie ryzykować, jeśli to faktycznie z Jake'em miała się skonfrontować. Mała część jej serca i umysłu liczyła na to, że to jednak nie był on. Zbyt dobrze pamiętała ich ostatnie starcie i obawiała się, że kolejne może skończyć się tak samo, a nawet gorzej.

Zapukała do drzwi, a kiedy te otworzyły się po kilku sekundach, chciała zakląć i wyklinać siebie, że miała rację i to Jake przejął kontrolę. Jedną rękę miał opartą o drzwi, a drugą o ścianę obok nich, tak że nawet jeśli by chciała, to nie było żadnej możliwości, by wślizgnęła się do mieszkania.

Zarya miała problem, bo jak bardzo chciała nie znosić Jake'a, tak ciągle patrzyła na tę samą twarz i ciało, które znała i kochała. Lockley ubierał się inaczej, mówił z hiszpańskim akcentem i miał inne nastawienie, niż pozostała dwójka, ale patrząc na niego, tak wiedziała, że gdzieś tam był również Steven i Marc. Dlatego wszystko, co mówił do niej Jake – zwłaszcza słowa, które szczególnie miały ją dotknąć – bolały podwójnie, nawet jeśli czuła, że pozostała dwójka nie myśli o niej w taki sam sposób.

Chociaż i tego też nie mogła być do końca pewna.

— Co ty tutaj robisz? — Powiedział niechętnie, spoglądając na nią bez żadnych emocji. Otaksował ją spojrzeniem z góry na dół, a ona próbowała zapanować nad własnym ciałem, które działało przeciwko niej. Poczuła, jak rumieńce pojawiły się na jej policzkach, a brunet uśmiechnął się do niej złośliwie. — Nieudana randka?

Chęć uderzenia go była wyjątkowo silna i musiała mocno zacisnąć pięści, by ostatecznie się przed tym powstrzymać.

— Żebyś wiedział. I to przez ciebie — Jake parsknął z rozbawieniem, a ona wskazała ręką na środek mieszkania. — Wpuścisz mnie? Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia, ponieważ odrzucanie mojego połączenia, a później wyłączanie telefon, to trochę nie fair.

— A czego się właściwie spodziewałaś?

— Chcesz rozmawiać o tym na korytarzu? — Zignorowała jego pytanie, próbując nie myśleć o tym, jak ją uraził.

— Najlepiej, to w ogóle. Lepiej będzie, jak sobie pójdziesz, Prescott.

Próbował zamknąć drzwi, ale ona sprytnie wsunęła nogę w szczelinę między drzwiami a ścianą i sama położyła na nich swoje ręce.

— O nie, Jake! — Warknęła w jego stronę. — Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.

Lockley westchnął z irytacją. Powiedział do siebie coś po hiszpańsku, aż w końcu puścił drzwi, pozwalając jej wejść do środka. Zarya szybko to uczyniła, zamykając za sobą wejście. Wolała mieć pewność, że przypadkiem nie będzie chciał ją wyrzucić, chociaż uważała, że to i tak mało, by jej pomagało. Może dramatyzowała i powinna to zignorować. Wrócić do swojego mieszkania i poczekać, aż Steven albo Marc odzyskają kontrolę nad ciałem. Zwłaszcza że obiecała, że będzie się trzymać z daleka od Jake'a. Jednak jak mogła to robić? Jake był częścią ich, więc nie mogła być na niego kompletnie obojętna.

Odwróciła się do niego, tak że mogli stać twarzą w twarz. Obserwował ją z tym samym, złośliwym uśmieszkiem, co wcześniej. Łokciem opierał się o jedną z półek z książkami, a nogi miał skrzyżowane. Jak bardzo nie chciała myśleć o tym, że wyglądał przystojnie, tak to było silniejsze od niej. W jednej chwili jej zachowanie wydawało się wyjątkowo dziecinne, a ona nawet nie wiedziała, co do końca powinna powiedzieć.

— Mieliśmy z Marciem plany — zaczęła i nie zdążyła skończyć, gdy Jake wtrącił się w połowie zdania.

— Wybacz, że kompletnie wam je zniszczyłem — powiedział niby ze skruchą, ale ironia w jego głosie była tak mocno wyczuwalna, że nie trzeba było być ekspertem i wiedzieć, że wcale nie było mu przykro. — Nie tak, że zawsze potrafimy panować nad tym, kto kontroluje ciało.

— Rozumiem to — zapewniła go. Prychnął, nie wierząc w to, co mówi. — Naprawdę. Możesz wierzyć w to lub nie, ale gdy wiązałam się z Marciem i Stevenem, tak wiedziałam, na co się piszę.

— Cóż, nie wierzę, bo inaczej wróciłabyś do siebie i czekała, aż któryś z nich sam się do ciebie odezwie.

— Martwiłam się i myślałam, że coś się stało. Zwłaszcza teraz, gdy...

— Gdy jestem ja i Khonshu? — Zakończył za nią chłodno.

— Co? — Spojrzała na niego w szoku, kręcąc natychmiast głową. — Ty to powiedziałeś, nie ja. Nie wkładaj swoich słów do moich ust, bo to nie jest to, co miałam na myśli!

— Jeśli chciałbym wkładać coś do twoich ust, to nie byłyby to moje słowa — wyznał z głupkowatym uśmieszkiem, a ją kompletnie zatkało. Jake spojrzał na nią znacząco, ale wcale nie potrzebowała widzieć jego wzroku, by wiedzieć, o co dokładnie mu chodzi.

— Jesteś pewny, że cokolwiek bym wtedy poczuła? — Odgryzła mu się, gdy pierwszy szok minął. Jego uśmiech szybko zniknął z twarzy, a kiedy zacisnął mocno szczękę i zmrużył oczy, była wręcz dumna sama z siebie.

Jeden zero dla mnie, dupku.

Odepchnął się od regału i zbliżył do niej. Mimo tego, że jej instynkt zachowawczy mówił, że powinna od razu się cofnąć i uciekać z tego mieszkania, jak najszybciej, tak stała w miejscu nieruchomo. Podszedł do niej, tak blisko, że bez problemu mogła czuć jego zapach, który jak na złość był dokładnie taki sam, jak Marca i Stevena. Jej serce zabiło mocniej i potrzebowała całej silnej woli, by go nie pocałować.

Złapał jej brodę między swój kciuk i palec wskazujący. Zmusił ją do tego, by uniosła do góry spojrzenie, a ona sama była w takim szoku, że nie potrafiła zareagować na wszystko to, co się działo. Jake spojrzał przelotnie na jej usta i pochylił się nad nią. Czuła jego oddech na sobie, przyglądała się tak znajomej, a jednak innej twarzy i przez chwilę miała wrażenie, że ten ją pocałuje. Nic takiego się nie stało, a jego palce zacisnęły się mocniej na jej brodzie.

— Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób — warknął wprost do jej ust. W jego oczach widziała spojrzenie pełne nienawiści i była niemal pewna, że dorównywało temu, które sama mu posyłała.

— To się tyczy obu stron, Lockley.

Zarya odepchnęła go od siebie i wyrwała się z jego uścisku. Przejechała dłonią po swojej brodzie i błagała wszystko, co istnieje, by tylko nie zostawił jej żadnych śladów. Nie wyobrażała sobie tłumaczyć kolejnych siniaków przed Marciem, czy Stevenem. 

Jake odsunął się od niej i wrócił na swoje wcześniejsze miejsce, jednak tym razem ani przez chwilę na nią nie spojrzał. Ona sama nie do końca potrafiła określić, czy to adrenalina krążyła w jej żyłach, czy po prostu była wściekła na niego za jego zachowanie. Prędzej obstawiała to drugie, a na samą myśl, że przez cały ten czas starała się być dla niego zrozumiała i miła, a on odpłacał się jej czymś zupełnie innym, dostawała wręcz szału.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech i gdy miała się odezwać, w pomieszczeniu zmaterializował się Khonshu. Przez chwilę była wdzięczna za niespodziewane przybycie, bo to oznaczało, że krępująca rozmowa dobiegła końca, on miał nową misję dla Jake – nawet jeśli kompletnie jej się to nie podobało – a ona mogła wrócić do domu, z nadzieję, że nic nikomu się nie stanie i w najbliższym czasie usłyszy wieści od pozostałej dwójki.

— Zarya — przywitał się stary ptak, spoglądając na nią swoją czaszką. Skinęła do niego głową, nie czując potrzeby, by mówić do niego cokolwiek. Wiedziała, że i tak zaraz stąd zniknie. — Jake Lockley mam dla ciebie zadanie.

— Nie spodziewałbym się niczego innego.

— Świetnie! W takim razie ja sobie już pójdę — odezwała się i bez dalszego pożegnania, ruszyła do wyjścia. Jej ręka znajdywała się już na klamce, gdy Khonshu zawołał do niej.

— Czekaj. Właściwie, to mogłabyś mu pomóc.

— Słucham?!

Nie do końca było wiadome, kto wypowiedział to głośniej – ona, czy Jake. Bóstwo jednak wydawało się mieć z tego niezłą zabawę, ale nie zwróciło większej uwagi na to, że obydwoje zaczęli się wręcz przekrzykiwać. Trudno było zrozumieć jakikolwiek sens w tym, co nawzajem do siebie mówili, ale kontekst był jasny – żadne z nich nie chciało ze sobą współpracować.

— Grupa handlarzy dziećmi wybrała jeden z opuszczonych magazynów na przejęcie nowego transportu. Będą tam za godzinę, więc liczę na to, że załatwisz tę sprawę — zwrócił się bezpośrednio do Jake'a, a swoim berłem wskazał na Zaryę. — Z jej pomocą.

— Nowy transport masz na myśli...?

Zarya nie potrafiła dokończyć swojego pytania. W jednej chwili wszystkie walki z Jake'em poszły w zapomnienie, gdy tylko pomyślała o tym, że ktokolwiek mógł handlować dziećmi. Kilka razy miała już do czynienia z tego typu sprawami i za każdym razem wyjątkowo to przeżywała.

— Dzieci, zgadza się — potwierdził i przez krótką chwilę miała wrażenie, że ten temat nawet dla Khonshu wydawał się wyjątkowo ciężki. — Trzeba to załatwić szybko i sprawnie.

— Nic nowego, Khonshu. Robiłem już coś takiego tysiące razy.

Bóstwo coś odpowiedziało Jake'owi, ale ona była tak pochłonięta we własnych myślach, że nie do końca słyszała ich rozmowę. Rozum podpowiadał jej, że powinna zostawić tę sprawę. W końcu to nie ona była awatarem Khonshu, a przecież to było zadanie od niego. Jednak sama myśl, że gdzieś tam znajdywała się grupa przerażonych dzieciaków, którzy zostali porwani od własnych rodzin, nie dawała jej spokoju, ani przez chwilę. Nie miałaby serca, gdyby teraz odwróciła się i wyszła, zapominając o tym, co usłyszała.

— Gdzie jest ten magazyn? — Zapytała, unosząc swoje spojrzenie na Khonshu. Pozostała dwójka przerwała swoją rozmowę, a Jake od razu pokręcił głową. Bóg natomiast wykrzywił swoje usta w coś, co Zarya zrozumiała, że miało być zadowolonym uśmiechem.

— Nie — brunet wskazał na nią palcem, klnąc po hiszpańsku pod nosem. — Nigdzie nie idziesz. Sam to załatwię. Nie potrzebuję niczyjej pomocy.

Zachowuje się gorzej niż Marc na początku naszej znajomości.

— Jakoś mało mnie obchodzi, co o tym myślisz. Te dzieciaki potrzebują pomocy i czy chcesz tego, czy nie, mam zamiar ich uratować. Z tobą, czy bez ciebie, to nie ma dla mnie większego znaczenia. Robiłam już coś takiego wcześniej, więc świetnie sobie poradzę.

Jake nie zdążył odpowiedzieć, gdy Khonshu podał adres. Zarya odłożyła swoją torebkę na fotel, a później wyszła z pomieszczenia, nawet nie czekając na to, czy Lockley za nią ruszy.

Koniec końców jednak usłyszała za sobą kroki i wiedziała, że to on.

Plan był prosty.

Na krótką chwilę Zarya i Jake (chociaż on miał z tym największy problem) doszli do jakiegoś porozumienia i zdecydowali się ostatecznie współpracować. Przez całą drogę w samochodzie udało im się, nawet dojść do tego, że on bierze na siebie odwrócenie uwagi, a Zarya zajmuje się dzieciakami, by nic im się nie stało. Z początku chciała z tym dyskutować, bo nie wiedzieli, ile osób mogło znajdywać się w magazynie i jak mocno byli uzbrojeni, co było raczej znaczącą kwestią. Ostatecznie uznała, że to doprowadziłoby tylko do kolejnej kłótni, a tych miała dość na dzisiejszy wieczór. Chciała szybko zakończyć akcję, uwolnić dzieciaki i wrócić do domu.

Jej obcasy delikatnie stukały o chodnik, gdy zakradali się ramię w ramię w stronę magazynu. Jake prychnął, a ona spojrzała na niego, niemal oczekując wyjaśnienia na jego zachowanie.

— Mogłabyś wskoczyć w ten swój magiczny kostium? Jestem pewny, że przez ciebie już wszyscy wiedzą, że tutaj jesteśmy.

Wywróciła oczami, ale mimo wszystko chwyciła swój wisiorek z delfinem i przekręciła go, przywołując swój kostium. Tym razem kombinezon wykonano z o wiele jaśniejszego materiału, który łączył w sobie dwa kolory – niebieski i zielony. Ciągle posiadał ozdobne, złote wstawki, ale z ramion zniknęły bransoletki. Zamiast tego kostium miał długie rękawy, a materiał oplatał również kciuki i dłonie na wysokości knykci. Delikatny dekolt uwydatniał wisiorek z delfinem, który był widoczny, tak samo jak ten, który dostała od Marca. Na jej twarzy znalazła się taka sama przepaska na oczy jak wcześniej tylko w zmienionym kolorze. Widoczne były również bogate zdobienia, jednak tym razem nie były to tylko elementy, które miały przypominać liść laurowy. Zresztą to tyczyło się całego kostiumu, bo można było dostrzec wszystkie elementy, które przypisywane były Posejdonowi, co za tym idzie – wszelkiego rodzaju morskie zwierzęta, zwłaszcza delfiny i konie morskie, czy muszelki, a najbardziej w oczy rzucał się mieniący trójząb tuż nad jej prawą piersią. Był mały, ale zdecydowanie widoczny i nikt nie był w stanie zakwestionować tego, czyją córką była.

— Zadowolony?

Spojrzała na Jake'a, okręcając wokół dłoni swój sztylet. Podobny do tego, przez który jeszcze nie tak dawno była na skraju śmierci, ale zdecydowanie mniej zabójczy. Rana po tym ostrzu nie była tak tragiczna w skutkach i małe skaleczenia dało się uzdrowić. Tamtym zajął się Posejdon, gdy tylko Marc go oddał. Od tamtej pory nie wiedziała, co się z nim stało i mimo tego, że ta broń była z nią przez wiele lat, nie odczuwała, aż tak wielkiego smutku z powodu straty.

Brunet powiedział do siebie coś po hiszpańsku, a nie minęła sekunda i on miał na sobie swój strój Moon Knighta. Jednak i tym razem nie był on taki, jak go pamiętała. Strój Jake'a przypominał ten, który nosił Marc, ale jednocześnie był zupełnie inny. Kostium nie był już całkowicie biały, a w niektórych miejscach, zwłaszcza na nogach, tułowiu i ramionach przebijał się wyjątkowo czarny kolor. Również maska na twarzy przybrała ten sam ciemny odcień, sprawiając, że Jake wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo i przerażająco, zwłaszcza że spod białego kaptura prześwitywały neonowe oczy.

— Czemu się tak przyglądasz? — Zapytał chłodno, a ona zrozumiała, że musiała patrzeć na niego odrobinę za długo.

— Po prostu... Zapamiętałam go zupełnie inaczej.

Jake mruknął, ale nie skomentował jej słów.

— Załatwmy to, jak najszybciej — oznajmił, a ona nie mogła bardziej się z nim zgodzić.

Wszystko z początku szło całkiem nieźle. Zarya wkradła się bocznym wejściem i od razu zaczęła szukać miejsca, w którym były przetrzymywane dzieciaki. W tym samym czasie Jake wpadł do głównej części magazynu, gdzie przebywali wszyscy handlarze. Zaczęła się walka, którą dokładnie słyszała i chociaż wiedziała, że Lockley na pewno sobie poradzi, tak nie mogła odpędzić od siebie wszelkich wątpliwości i obaw, że coś może mu się stać. Zdawała sobie sprawę, że ceremonialna zbroja Khonshu go chroniła przed wszelkimi ranami, tak jednak takie rzeczy były od niej silniejsze. Gdzieś tam w tym samym ciele znajdywali się Marc i Steven i nie chciała, by w jakikolwiek sposób cierpieli.

Problem nastąpił, dopiero gdy okazało się, że dzieciaki, które miały zostać uratowane, wcale nie zostały schowane gdzieś w pobocznych pomieszczeniach. Do tej pory spotykała się z tym, że w głównym pomieszczeniu znajdywali się tylko handlarze, którzy dobijali targu lub świetnie się bawili, nie zważając na to, co robią. Dopiero w głębi magazynów przetrzymywane były dzieciaki. Tym razem wszystkie zostały schowane do dużego kontenera, który znalazł się w samym centrum walki Jake'a i handlarzy. Zaklęła głośno, słysząc przytłumione krzyki dzieci, które dobiegły do jej uszu i wiedziała, że uratowanie ich stało się o wiele trudniejsze, niż sądziła. Żeby cokolwiek zrobić, musieli najpierw całkowicie pozbyć się handlarzy, dlatego bez zastanowienia ruszyła do walki.

Dawno nie czuła takiej adrenaliny. Po powrocie z Olimpu brała udział w kilku akcjach, czasami pomagał jej nawet Marc, zważywszy na jego doświadczenie zarówno militarne, jak i byciem najemnikiem. Jednak to zawsze były małe zlecenia typu przerwanie nielegalnej aukcji, czy odebranie skradzionego artefaktu. Tutaj główny cel był o wiele ważniejszy, a sama misja bardziej skomplikowana i wymagająca.

Jak zawsze świetnie dawała sobie radę w walce, pokonując niemal każdego ze swoich przeciwników bez większego problemu. Skoczyła na plecy jednego z nich, a kiedy ten upadł na podłogę pod niespodziewanym ciężarem, od razu złapała go za włosy i z całej siły uderzyła jego głową o podłoże. Na posadzce niemal natychmiast pojawiła się krew, ale mimo tego wiedziała, że facet ciągle żył, chociaż stracił przytomność.

Później poczuła, jak ktoś uderzył ją w plecy, a ona straciła równowagę. Nowy napastnik niemal przygwoździł ją do ziemi i przybliżył nóż do jej twarzy, próbując go wbić w jej szyję. Szybko zablokowała atak, wytrącając ostrze z jego dłoni. Mimo tego facet ciągle próbował ją pokonać, tym razem zaciskając palce na jej odsłoniętej szyi. Warknęła cicho i zaciskając własne palce na jego gardle, uniosła głowę do góry i uderzyła go z całej siły. Cichy chrzęst łamanej kości upewnił ją, że złamała mu nos, chociaż podejrzewała, że sama przy tym ucierpiała, zwłaszcza gdy czuła spływającą krew na własnych wargach, aż w końcu jej metaliczny posmak. Kopnęła faceta z całej siły, a ten upadł na plecy Jake'a, który akurat pozbywał się swojego przeciwnika. Lockley odwrócił się i przytrzymał mężczyznę, a ona w tym czasie kucnęła tuż przed nim i wbiła nóż prosto w jego klatkę piersiową.

— Miałaś dosłownie tylko jedno zadanie! — Warknął do niej Jake, wypuszczając martwe ciało ze swojego uścisku, a ona podniosła się na nogi.

— Zdajesz sobie sprawę, że nie wszystko idzie zawsze zgodnie z planem?

— Nie wtedy, kiedy działam sam.

Zarya wywróciła oczami.

— Zajmij się gnojkami, a ja uratuję dzieciaki.

— W tym przynajmniej możemy się zgodzić.

Jake odwrócił się i ruszył do walki, a ona w tym samym czasie podbiegła do kontenera, w którym ukryte były dzieciaki. Chwyciła za metalową kłódkę, która zabezpieczona była grubym łańcuchem, wyszeptała cicho kilka słów po grecku, a kiedy jej oczy szybko zalśniły na złoto, blokada niemal od razu puściła. Pociągnęła za zabezpieczenie i opuściła je z głuchym dźwiękiem na podłogę. Zacisnęła palce na belce, która miała imitować otwarcie i w końcu przesunęła jedną część metalowych drzwi. Dzieciaki w środku krzyknęły głośno, a one odsunęła drugą część wejścia. Uniosła do góry ręce i spojrzała do wewnątrz, gdzie zobaczyła dzieciaki w różnym wieku.

— Hej, hej, spokojnie! — Zwróciła się do nich, starając się jak najbardziej opanować swój głos. — Rozumiecie angielski? — Niemal wszyscy skinęli głowami oprócz jednej dziewczynki. To był mały problem, ale nie taki, który nie mogłaby rozwiązać. — Okej, wszyscy, którzy rozumieją, to dobierzcie się w pary. Na mój znak każda para pobiegnie do wyjścia, a ja was będę asekurować dobrze?

Dzieciaki zaczęły szybko łapać się za ręce, a Zarya wyglądnęła za kontener, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Jake walczył z ostatnimi handlarzami i droga do wyjścia była całkowicie czysta, poza nieprzytomnymi i zakrwawionymi ciałami na podłodze. Odwróciła się z powrotem do przerażonej grupki, a następnie zawołała do siebie pierwszą parę. Dwójka chłopaków podeszła do niej niepewnie i ledwo powstrzymywali swoje łzy, które widoczne były w ich oczach. Kucnęła przed nimi i poklepała po ramionach.

— Biegniecie do wyjścia — wskazała ręką za siebie na otwartą bramę — jak najszybciej, to możliwe, zgadza się? Schowajcie się na zewnątrz w miarę blisko. — Chłopcy skinęli głową. — Czekajcie chwilę, a dam wam znać.

Wyszła z kontenera i kiedy uznała, że to był idealny moment, zawołała dwójkę dzieciaków, a ci ruszyli biegiem do wyjścia. Gdy wyszli, to samo powtórzyły kolejne pary. Była zadowolona z tego, że ucieczka szła całkiem sprawnie i bez większych problemów. Jake na tyle zajął handlarzy, że ci nie zwracali uwagę na to, co się działo, a jeśli ktoś próbował udaremnić ucieczkę, tak Zarya im w tym przeszkadzała. W końcu wszystkie pary znalazły się na zewnątrz, a w kontenerze została tylko dziewczynka, która wcześniej oznajmiła, że nie mówi po angielsku.

Szatynka weszła do środka i kucnęła obok niej, łapiąc ją za rękę.

— Grecki? Polski? — Odezwała się po kolei w każdym z języków, który znała. Młoda najpierw pokręciła głową, ale później skinęła i uśmiechnęła się nieśmiało, ściskając Zaryę nieco mocniej za rękę. — Jesteś z Polski? — Zapytała dla pewności, a ta potwierdziła, tym razem bardziej energicznie. — Jak masz na imię?

— Antosia — odpowiedziała nieśmiało. — Też jesteś z Polski?

— Nie, to tylko moja mama. — W pewnym sensie, tak naprawdę. — Ja mam na imię Zarya.

— Masz ładne imię.

— Dziękuję, ty również — uśmiechnęła się i dotknęła palcem nos dziewczynki. — Wyjdziemy stąd teraz, dobrze? — Antosia spojrzała na nią z przerażeniem i niemal mocno wtuliła się w jej rękę. — Hej, spokojnie. Obiecuję ci, że nic się nie stanie. Będę tuż obok, dobrze?

— A weźmiesz mnie na ręce?

Prośba dziewczynki była niespodziewana. Zarya westchnęła bezgłośnie, ale ostatecznie wzięła ją na ręce, ignorując wszelkie myśli o tym, że to wcale nie był taki dobry pomysł. W końcu jednak opuściła kontener z dzieckiem na rękach i biegiem ruszyła w stronę wyjścia, starając się jak najszybciej do niego dotrzeć. Do bramy zostało jej dosłownie kilka metrów, gdy obok niej rozległ się wybuch. Upadła na podłogę, wypuszczając dziewczynkę ze swoich rąk. Wokół unosił się szary dym, którym niemal natychmiast zaczęła się dusić, a przy tym kompletnie straciła widoczność. Co gorsze poczuła, jak ktoś od razu zaczął ją kopać po nogach i brzuchu. Potrzebowała krótkiej chwili, by w ogóle się pozbierać i zacząć bronić. Wymieniła krótkie ciosy ze swoim napastnikiem, ale ten się nie poddawał.

Dym zniknął, odsłaniając drogę do bramy.

— Antosia, biegnij! — Zawołała, uchylając się przed kolejnym atakiem.

— Nie! Nie bez ciebie!

— Będę tuż za tobą! Biegnij!

Kątem oka dostrzegła, że Antosia ostatecznie posłuchała się jej i ruszyła do wyjścia. Zarya była jeszcze bardziej zdeterminowana, by pokonać swojego napastnika. Kopnęła go w kolana, by ten upadł na podłogę, a później bez żadnych wyrzutów sumienia poderżnęła mu gardło. Odepchnęła od siebie jego ciało i podparła ręce o własne uda, próbując złapać oddech. Odwróciła się, by spojrzeć, czy Antosia faktycznie opuściła magazyn, ale zamiast tego, dziewczynka stała w miejscu dosłownie przed samym wyjściem i przyglądała jej się z obawą i wyczekiwaniem.

Prescott uśmiechnęła się do niej i pomachała, dając znać, że nic jej nie jest i natychmiast ruszyła w jej stronę. Później, jakby czas się zatrzymał i wszystko działo się, jak w zwolnionym tempie.

— Zarya! Uważaj! — Zawołał Jake, a kiedy spojrzała na niego, zobaczyła, że ruszył w jej stronę biegiem. Odwróciła od niego wzrok i wtedy dojrzała, jak z ukrycia wylazł ostatni, żyjący handlarz. W dłoni trzymał uniesioną do góry broń, którą celował w Antosię. Natychmiast ruszyła w jej stronę i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, napastnik pociągnął za spust. Jake szybko go dopadł i zabił, a Zarya natychmiast chwyciła w swoje ramiona dziewczynkę, ochraniając ją własnym ciałem.

Jednak najgorszy moment nadszedł dosłownie sekundę później, gdy zobaczyła, jak jej dłonie wręcz ociekają krwią. Ślady po dzisiejszych ofiarach były widoczne na jej skórze, ale to było coś zupełnie innego. Krew spływająca na jej ręce należała do Antosi, która została postrzelona w klatkę piersiową.

— Hej, hej, wszystko będzie dobrze — zapewniła ją drżącym głosem, przyciskając dłoń do krwawiącej rany. Drugą odsunęła swoją opaskę z oczu na włosy, tak by mogła lepiej widzieć dziewczynkę. — Spokojnie, zaraz wyzdrowiejesz. Uzdrowię cię. Jake? JAKE! — Lockley pojawił się obok niej i zatrzymał się w miejscu, widząc to, co się działo. — Znajdź wodę. Butelkę lub kubek, cokolwiek!

Skinął głową, ale nawet tego nie zauważyła, cały czas obserwując ranne dziecko. Ułożyła jej głowę na swoich kolanach i odgarnęła z twarzy długie, rude kosmyki.

— Jesteś superbohaterką? — Zapytała Antosia, a z kącika jej ust wypłynęła krew.

— Nie — Zarya pociągnęła cicho nosem. — Jake, pośpiesz się! — Zawołała z desperacją.

— Myślę, że jesteś. Uratowałaś mnie.

Dziewczynka uniosła swoją rękę do góry i ostatnimi siłami ułożyła ją na policzku Prescott. Przymknęła oczy na sekundę, a kiedy z powrotem jej otworzyła, Antosia już nie żyła. Załkała głośno, przyciągając jej ciało bliżej siebie. Gdy wrócił Jake, uniosła na niego swój wzrok i pokręciła głową, dając mu znak, że było już za późno.

Gdzieś z oddali dało się usłyszeć dźwięk syren policyjnych, ale ona mimo tego nie potrafiła ruszyć się z miejsca i zostawić martwej dziewczynki.

— Musimy iść — powiedział Jake, łapiąc ją mocno za ramię. — Policja zaraz tutaj będzie. Musimy spadać.

Spojrzała na niego w połowie przytomna, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co tak naprawdę do niej mówił. Dopiero coraz głośniejsze syreny sprawiły, że zrozumiała sens wszystkiego, co się stało i to, że musiała stąd zniknąć, by nikt nie odkrył tożsamości ani jej, ani Moon Knighta. Pocałowała w głowę martwą dziewczynkę, czując, jak po jej policzkach spadają łzy. Bez słowa sprzeciwu pozwoliła na to, by Jake zacisnął mocno palce na jej przedramieniu i poprowadził do bocznego wyjścia.

Zanim obydwoje zniknęli, odwróciła się, by ostatni raz spojrzeć na masakrę, która miała miejsce w magazynie. Wśród dorosłych, męskich sylwetek, ta dziecięca szczególnie się wyróżniała.

Przepraszam, że nie dotrzymałam obietnicy. 



\‥☾‥/

A/N:

lecą iskry, lecą XD

ja się poważnie zastanawiam, czy nie zmienić

tej historii jako 18+ XD 

w gods warrior miałam dylemat, 

czy wolę Marc x Zarya, czy Steven x Zarya, 

a tutaj zaraz się okaże, że to Jake wygra to starcie XDDD

a Wy co sądzicie do tej pory o 'moim' Jake'u?

i jego kostium to tak idealnie wyciągnięty z komiksów, 

w końcu i on musi mieć swój

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top