XIII.cz. 2

down, down, down the road, down the witches' road~

Potem udają się do centrum treningowego, a po nim do laboratorium. Dzień jest ładny, wielu członków spędza czas na zewnątrz, można zauważyć nawet rodziny z dziećmi, które spacerują, jeżdżą na rowerach. Harry dawno nie widział kogoś jeżdżącego na rowerze, więc przystaje i się wpatruje, a potem musi gonić Lunę, ale kobieta nie ma nic przeciwko jego brakowi uwagi, jedynie kiwa głową z zamyśloną miną.

— Też bujam w chmurze. I też zazdroszczę umiejętności jazdy na rowerze.

— Myślisz, że to trudniejsze od latania na miotle?

— Przynajmniej koła są na ziemi — kwituje Lovegood, a on w myślach przyznaje jej rację.

Laboratorium znajduje się w tym samym budynku co centrum treningowe, co prawda oddziela je mur i siatka, ale łatwo można się po nich wspiąć. Jednak Harry i Luna wchodzą głównymi drzwiami, najpierw okrążając ogrodzenie.

Po otwarciu drzwi uderza w nich jednocześnie zapach stęchlizny i sterylnego pomieszczenia, czyli alkoholu i różnych detergentów. Harry marszczy nos, widząc ciągnące się białe ściany i nagle nie może oddychać.

Panikuje, wytrzeszczając oczy, sięga ręką do kobiety, chcąc złapać za skrawek materiału jej bluzki, ale Luna już odchodzi, a on upada na kolana. Uderza mocno, czuje wibracje od impaktu w kościach, ale zamiast skupić się na oddychaniu, sprawdza rękę, czy jest cała. Czuje zapach kwasu tak wyraźnie, że zmysł wzroku nie jest w stanie go przekonać, że nie ma rany, nie ma szczypiec i rozwartej skóry. Paznokciami próbuje ją podważyć, aby zobaczyć lepiej, przekonać się, czy to na pewno prawda, bo przecież czuje ten zapach: kwaśny, drażniący, zmieszany z gnijącą krwią.

Czuje też zapach trupa, co może nie powinno go dziwić w normalnej sytuacji, kiedy przypomniałby sobie, że Śmierciożercy przeprowadzają eksperymenty na zombie. Teraz jednak panikuje, zdaje sobie sprawę, że jedynym zombie za murami i takimi zabezpieczeniami może być on.

Staje się zombie. Niesamowita odporność wreszcie zawiodła.

— ...Harry? — słyszy jak przez mgłę.

— ...stało? ...Toma! Już! — woła inny głos.

Luna kuca przed nim, jej wielkie, łagodne oczy są niczym nieskończony ocean. Przez chwilę zatraca się w jego bezkresie, pozwala ukołysać falom i dostosować oddech do ich rytmu.

— Dobrze... i wdech, i... wydech — Luna nieustannie przemawia łagodnym tonem. Nie mruga, wpatruje się w niego uważnie, uspokajająco.

Aż wreszcie Harry otwiera usta, zaczerpuje wielki, chrapliwy haust powietrza, a potem zaczyna kaszleć, jakby naprawdę wcześniej się topił. Podpiera się rękoma, wbijając wzrok w białe kafelki, na które później wymiotuje.

Luna, niewzruszona bałaganem, podnosi go za ramiona i odprowadza pod ścianę, aby nie leżał we własnych wymiocinach. Odgarnia spocone włosy z jego czoła, przykładając do niego zimną dłoń. Harry oddycha z ulgą i odchyla głowę, opierając ją o ścianę. Ma wrażenie jakby właśnie przebiegł maraton.

— Dziękuję — udaje mu się wykrztusić. — Naprawdę nie wiem, co... — Sam jest trochę wstrząśnięty tą reakcją, własnym zachowaniem. Nie spodziewał się, że tak mu odwali.

— Harry!

Ma ochotę się rozpłakać z ulgi, słysząc spanikowany ton głosu Toma. Zamiast tego próbuje się podnieść, ale zostaje złapany za ramiona i przyszpilony do ściany.

— Nie ruszaj się. — Ostrzegawczy, ale równocześnie pełen troski głos mężczyzny rozczula Harry'ego. — Co się stało?

— Po prostu nagle zabrakło mi powietrza. — Unika patrzenia w oczy Toma, jednak nie musi widzieć jego reakcji, by wiedzieć, że mężczyzna się nie nabrał.

— Chodź — mówi łagodnie, miękko, zamieniając przyszpilanie do ściany w łagodne objęcia — zabiorę cię do pokoju przyjęć, ktoś musi cię zbadać i zobaczyć...

— NIE! — wykrzykuje gwałtownie i odpycha od siebie Riddle'a. — Nie potrzebuję pierdolonego lekarza. — Próbuje ukryć panikę gniewem.

Udaje, że nie widzi zranionego spojrzenia ukochanego i irracjonalności własnego zachowania.

— Harry — tym razem uderza w ton karcącego nauczyciela — prawdopodobnie miałeś atak paniki i rozumiem, że nie masz miłych wspomnień z badaniami i całą medyczną otoczką, jednak ktoś musi sprawdzić, czy to aby na pewno atak paniki, czy nic poważnego ci nie jest, czy...

— A nie możesz to być ty? — pyta cicho, wpatrując się w dłonie, które kładzie na nogach i zaczyna przebierać palcami.

Tom wypuszcza powietrze, całe napięcie z niego schodzi.

— Oczywiście, że tak. Oczywiście, że mogę — zapewnia.

— I w domu — dyktuje warunki. — I pójdę sam, na własnych nogach.

Próbuje się z nim kłócić, jednak Harry pozostaje nieugięty. Nie zamierza robić z siebie pośmiewiska. Już i tak czuje się wystarczająco słaby, upokorzony. Chce tu pasować. Ćwiczyć razem z tymi niesamowitymi, dzielnymi ludźmi, wyruszać na szalone wyprawy, walczyć u boku Toma. Nie chce być zepsutą zabawką, którą nikt nie chce się bawić.

Dlatego też z laboratorium idzie o własnych siłach. Wciąż blady, ale z rękami w kieszeniach, starający się sprawiać wrażenie, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby przed chwilą nie chciał wydrapać sobie żył przez dziwne halucynacje.

W domu Tom najpierw napuszcza wody do złotej wanny, dokładnie myje Harry'ego, nie spuszczając z niego wzroku, choć Harry przez krótką chwilę walczy, że zrobi to sam.

— Pozwól, proszę — mówi wtedy Tom. Wyciąga rękę, jakby chciał go dotknąć, objąć, ale zatrzymuje się w ostatniej chwili. — Pozwól mi się tobą zająć, skoro nie potrafiłem cię ochronić.

Harry chwyta go za palce i kładzie je na swój policzek. Przełyka gulę w gardle.

— Nie chcę być słaby. I bezsilny. To nie ty jesteś problemem, tylko ja.

— Harry, którego znam i kocham nie jest słaby. Wręcz przeciwnie. W empatii znajduje swoją siłę, nie boi się stawić czoła nikomu, by ochronić bliskich. — Tom nie jest człowiekiem, który tak wylewnie mówi o uczuciach. Brzmi to drętwo i sztucznie, jakby po prostu za wszelką ceną starał się załagodzić sytuacji.

— Cóż... — Śmieje się z lekką ironią, odchylając głowę i opierając ją o wezgłowie wanny. — Tamten Harry został zniszczony. Teraz boi się igieł i zapachu środków dezynfekujących. — Wypowiedzenie tych słów na głos uświadamia go jak żałosny się stał.

Tom otwiera usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale po chwili się rozmyśla, gładząc po prostu policzek Harry'ego. Potem chwyta za gąbkę i zaczyna obmywać ciało, zaczynając od ramienia.

— Ale zombie się nie boi. Stawia czoło całej hordzie — odzywa się w końcu Riddle.

— Bo zombie nie są straszne. — Syczy, gdy Tom przemywa zadrapany nadgarstek.

— Dla większości ludzi są. I czy to czyni ich słabymi? Nie. Bo każdy na swoje własne słabości, które w żadnym stopniu nie czynią z niego gorszego człowieka.

— Chyba, że ktoś nie ma magii, to już czyni go gorszym — wbija szpilę Harry.

— Dokładnie — nie daje się sprowokować Tom. — No co? Nie mam zamiaru się z tobą kłócić. — Całuje nadgarstek, jednocześnie lecząc zadrapania magią. — Nie dzisiaj. Dokończ mycie, zaraz przyniosę ci czyste ubrania, a potem czeka nas rozmowa. Nawet nie myśl, by się wymigać. — Grozi palcem. — Czasami musi zaboleć, aby móc ruszyć dalej. Nie mogę więcej cackać się z tobą jak z kryształową zastawą.

Tak oto znajdują się potem w salonie. Harry wykłada bose stopy na puchaty koc, a Tom szturcha drewna w kominku, po czym prostuje się, siada naprzeciw niego, zakładając nogę na nogę.

— Musisz opowiedzieć mi dokładnie, co się stało dzisiaj i co działo się z tobą w czasie spędzonym w Hogwarcie.

Harry od razu chce zaoponować: przecież Tom będzie chciał zemścić się na połowie zamku za to, co mu zrobili. Jednak jednocześnie zastanawia się: czy aby na pewno chce ich bronić? Czy w ogóle zasługują na obronę?

— Muszę... — powtarza, zaskoczony, że to bardziej stwierdzenie niż pytanie; był przekonany, że zamierza zapytać.

— Przykro mi, ale tak. — Nie brzmi, jakby faktycznie ubolewał nad tym faktem. — Zrozum... — Nachyla się w jego stronę, ale Harry odsuwa się delikatnie, utrzymując dystans.

— Rozumiem. Moje zrozumienie jednak nie wpływa na to, że nabiorę chęci na mówienie o tym.

Tom przez chwilę go obserwuje: oceniająco, bez współczucia, z wyraźną naganą. Nie jest człowiekiem lubiącym, kiedy ktoś się mu sprzeciwia, a w dodatku jego cierpliwość ma bardzo wyraźne granice.

— Dobrze, w takim razie może zacznijmy od tego, dlaczego nie chcesz o tym rozmawiać.

— Będziesz się bawił w mojego psychologa. — Znów pada stwierdzenie zamiast pytania.

— Nie mamy nikogo wykształconego w tym kierunku. — Bezradnie rozkłada ręce. — Jesteś skazany na mnie.

— Z reguły nie miałbym wobec tego nic przeciwko, ale to, co zdarzyło się w Hogwarcie... chcę to po prostu zostawić za sobą. — Postąpić jak ze zbędnym śmieciem, wyrzucić za ramię i nie przejmować się tym nigdy więcej. Gdyby tylko mógł spakować wszystkie niepotrzebne i bolesne wspomnienia w pudełko, zamknąć, zakopać, a klucz wyrzucić, wtedy może zaznałby spokoju ducha.

— Uważasz, że dzisiejsza sytuacja oznacza pozostawienie tego za sobą? — Riddle sceptycznie unosi brew. — Że poradziłeś sobie ze wszystkim i tamte zdarzenia nie mają żadnego wpływu na twoje aktualne życie?

Harry odwraca głowę. Został zapędzony w kozi róg i bardzo stara się do tego nie przyznać. Tom oczywiście ma rację: Harry nie poradził sobie z tymi wspomnieniami i dlatego tak mocno stara się o nich zapomnieć, skupić na tu i teraz. Na siłę być szczęśliwy, wyrywając to szczęście z rozwartych, zgniłych szczęk zombie.

— Nie chcę o tym pamiętać, okej? — warczy, głos mu się łamie, odgania łzy szybkim mruganiem.

Tom wzdycha ciężko.

— To wytłumacz mi, dlaczego. Skoro niby wszystko działo się za twoją zgodą...

— Właśnie to jest problemem! — wykrzykuje nagle. Łzy płyną swobodnie po policzkach. — Że się zgodziłem! Zgodziłem się, więc nie powinienem mieć problemów. To była moja decyzja, nikt mnie nie zmusił, a jednak pożałowałem jej zaraz po tym jak ją podjąłem. Czułem jakbym został do tego zmuszony, choć tak nie było i... i... po prostu mi wstyd...! — Wyciera szybko oczy. — To nie było nic wielkiego — mówi ciszej, spokojniej, przyciszonym tonem.

— To nie tak, że zamknęli mnie w klatce.

Przypomina sobie te pierwsze ugryzienie i noc spędzoną w celi. Kiedy został zamknięty i pozostawiony sam sobie. Niepewność i ból. Przypomina sobie zamek, który czasami sprawiał wrażenie ogromnej klatki.

— Nie przywiązali do stołu operacyjnego.

Tyle że to zrobili. Unieruchomili go, otworzyli rękę, odchylając płaty skóry, nie przejmując się jego bólem.

— Na wszystko się zgodziłem. Nie cofnąłem zgody.

Choć próbował. Wielokrotnie. Jednak zawsze ktoś miał argumenty, które wywoływały w nim wyrzuty sumienia, sprawiały, że w jego głowie to nie on był najważniejszy, ale wyimaginowana, abstrakcyjna ludzkość.

— Nie uciekłem.

Próbował. Powstrzymali go. Zaczarowali umysł i z powrotem schowali w zamku.

— To była wymiana. Ja poddaję się zabiegom, oni pozwalają mi szukać ciebie.

Pozwalają. Ma ochotę prychnąć. Teraz zaczyna się zastanawiać, dlaczego musiał mieć ich pozwolenie. Obudził się w obcym miejscu, kompletnie zagubiony, stracił sześć lat życia i po prostu godził się na wszystko, byle tylko odnaleźć tę jedną osobę, którą pamiętał, która go obchodziła.

— To nie tak że mnie torturowali.

Tylko jak nazwać zabiegi bez znieczulenia, odrywanie skóry, by odkryć mięśnie wewnątrz ręki?

— Po prostu oddawałem krew, więc nie oczekiwali ode mnie aż tak wiele.

Na początku. Potem był szpik, kwas wlewany na żywe mięso. Oddawał takie ilości krwi, że czuł się ciągle wyczerpany, bez energii.

— Poza tym traktowali mnie jak swojego. Jak przyjaciela.

Dlatego głównie rozmawiał z duchami. Ludzi raczej unikał, a kiedy już z nimi rozmawiał, to czuł się niekomfortowo, kiedy czasami naśmiewali się z jego orientacji, a Dumbledore świadomie nazywał Toma jego przyjacielem.

— Dzięki nim miałem zasoby, by cię szukać.

Tak naprawdę prawie nie wypuszczali go z zamku, a te nieliczne wyprawy zdawały się być odwróceniem uwagi, plastrem na otwarte złamanie. Otrzymywał wsparcie i potrzebne sprzęty, by szukać Toma, ale na tych wypadach praktycznie nie mieli sposobności, by dokładnie poszukać śladów jego chłopaka. Musiał się dopraszać, skomleć jak pies o resztki, by go wypuścili.

— To... — Oczy pieką od nieustannego płaczu. — Gdy zbiorę to wszystko razem, nagle czuję się przytłoczony — przyznaje. Pojedyncze fakty wydają się niewinne, ale gdy pomyśli po prostu o czasie spędzonym w zamku... zwyczajnie się boi.

Gdy sobie to uświadamia, zaczyna czuć gniew.

— To absurdalne! Dlaczego jestem taki słaby?! — pyta, podnosząc się. Ma ochotę coś zniszczyć, pod skórą wzbiera się energia i musi znaleźć ujście, inaczej rozsadzi go od środka. Robi zamach i uderza pięścią w ścianę. A potem ponownie i ponownie, uderza i uderza, dopóki Tom nie chwyta go delikatnie, stanowczo.

— Nie jesteś słaby.

Z piersi Harry'ego wyrywa się szyderczy śmiech, ni to parsknięcie, ni to szloch.

— A kto inny załamuje się takimi głupotami? — warczy, wyrywając rękę z uścisku. Od razu tego żałuje.

— Jeśli są dla ciebie ważne, to widocznie nie są głupotami.

— Nie chcę, aby były ważne!

— Na Merlina, Harry! — Pstryka mu przed oczami. — Zrozum, że tak jest! Tyle! Nie zmienisz tego! Musisz to przepracować, nauczyć się z tym żyć! Nie możesz mi mieć ataków paniki, kiedy wchodzisz do laboratorium!

— Kim jesteś, aby mówić mi co mogę a co nie? — Wyzywająco unosi brodę.

Tom zaciska zęby i obiema dłońmi mocno chwyta jego głowę, boleśnie ściskając policzki.

— Jedyną osobą na tym pierdolonym świecie, której na tobie tak zależy. Jedyną, która zrobi absolutnie wszystko, by cię ocalić.

— Wiem. — Mięknie. Przykłada ręce do dłoni Toma, nakrywa je swoimi. — Wiem to od zawsze, ale czasami... przytłacza mnie, że to ty i ja kontra świat.

— To przestań nad tym myśleć. Naprawdę, Harry, musisz być trochę większym egoistą, pomyśleć o sobie i swoich potrzebach. Rozumiem, trudno przyznać się przed drugą osobą do tego, co się przeszło, jakich traum doświadczyliśmy, ale jeśli te traumy i te wspomnienia powstrzymują cię przed prowadzeniem szczęśliwego życia... Nie widzę innej opcji. Musimy sobie z tym poradzić tak jak potrafimy.

— Zabijesz Hermionę. — Spogląda na niego żałośnie.

— I tak już jest na liście. — Tom pozostaje niewzruszony, ale w czerwonych oczach płonie ogień.

Harry wpatruje się w niego. Po prostu. Stoi i się gapi, nie mogąc uwierzyć, że to nie jest Harry konta świat, że ma przy sobie tego Toma, który prędzej zniszczy świat, niż pozwoli, aby coś im zagroziło. Nie jest gotowy na takie przemyślenia, na takie wielkie, poważne uczucia.

Opiera głowę o ramię mężczyzny, a potem zaczyna opowiadać. Wszystko, najdokładniej jak pamięta. Opowiadając, nie czuje jakby ta historia przydarzyła się jemu, gdy z boku obserwuje poczynania zagubionego człowieka, który w czasie apokalipsy został uwięziony w magicznym zamku, zaczyna czuć do niego współczucie, pojmując w pełni, czego doświadczył, i chyba wreszcie powoli rozumie, że nie powinien się wstydzić swoich słabości. 

________________________

dzisiaj króciutko, wybaczcie. 

jeszcze trochę czasu w Little Hangleton spędzimy, bo mi się tutaj podoba. i Harry'emu też. teraz musi trochę odpocząć, przepracować pewne rzeczy, więc te rozdziały teraz są takie statyczne? można tak to ująć? ale chyba już kiedyś zaznaczałam, że się nie spieszymy, powoli idziemy do przodu.

zdobyłam parę nowych obsesji: czytam Kroniki Wampirów, obsesyjnie pochłaniam co kolejne odcinki 9-1-1 oraz zakochałam się w Agatha All Along i ciągle słucham piosenkę z drugiego odcinka. polecam jak ktoś nie widział! wszystkie trzy rzeczy!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top