XIII. cz. 1
2000
Wielu powiedziałoby, że Grindelwald był jednym z tych mężczyzn, którym wiek tylko dodawał urody. Tom był przeciwnego zdania. Widział te zmarszczki wokół oczu, suchą skórę i przerzedzone białe włosy. Jednak prezencja to co innego: magia aż iskrzyła w powietrzu, dając znać o potędze czarodzieja, ostrzegając Toma, by nie wychylał się zanadto, by uznał autorytet silniejszego.
Niedoczekanie.
— Szukałeś azylu, tak?
Zapraszał go na rozmowy co weekend, proponując herbatę, więc Tom korzystał, bo przecież niełatwo dostać dobre liście w trakcie apokalipsy zombie, żal nie skorzystać, chociaż doskonale zdawał sobie z celu tych spotkań: starzec go podejrzewał.
— Tak. — A ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Chciałby tak powiedzieć, ale pozycja w Dolinie Godryka jest dla niego zbyt cenna. Nie raz podczas ich romów musiał gryźć się w język, pilnować własnej megalomanii i nie dać się ponieść emocjom. To nie czas na poddanie się egoistycznym ambicjom, powinien myśleć o Harrym.
— Dlaczego więc podburzasz moich ludzi przeciwko mnie?
Miał ochotę zakląć, w środku głowy szalała burza możliwości wybrnięcia z tej sytuacji, chciał atakować, chciał uciekać, ale na zewnątrz nawet nie mrugnął. Spojrzał ze spokojem, nie mogąc powstrzymać wyzywającego uniesienia kącika ust.
— Skąd takie podejrzenia? — odparł z kpiną.
Grindelwald wykrzywił wargi, uderzył ręką o stół, srebrny wąs zadrżał, kiedy trząsł się z wściekłości.
— Nie jestem idiotą, Riddle! — zagrzmiał. — Tworzysz swoje małe kółko adoracji i uczycie się magii bezróżdżkowej!
Tom zamrugał zaskoczony.
— Magia jest niedozwolona? — Grindelwald zaskoczył go tym zarzutem, ale jednocześnie uspokoił i dał wymówkę, by przykryć prawdziwe działania.
Grindelwald westchnął, wyprostował się na krześle, jego spojrzenie złagodniało.
— Nie należy dawać im fałszywej nadziei. Nie nauczą się tak szybko tak trudnej sztuki jaką jest magia bezróżdżkowa, różdżki powrócą prędzej.
Przez głowę Toma przemknęła myśl, że Grindelwald nie chce uczynić swoich popleczników zbyt potężnymi, bo magia bezróżdżkowa jest tym, co dało mu władzę i kiedy różdżki wrócą, nie będzie już wyjątkowy, a przynajmniej nie na tyle wyjątkowy, by utrzymać władzę.
Uśmiechnął się cwanie.
— Nie wychowywałem się wśród czarodziei, nie rozumiem wagi różdżek, ale magia bezróżdżkowa to nasza przyszłość. Tak uważam i zdania nie zmienię.
— Dlatego właśnie nie rozumiesz... Jesteś młody i naiwny. Nie wszyscy są tak potężni jak ty, nie wszyscy powinni być tak potężni. Jesteś ważnym nabytkiem Insygniów, niewiele band może pochwalić się kimś poza przywódcą, kto potrafi magię bezródżkową. Pokładam w tobie nadzieje, Riddle, nie zmarnuj tego. — Zakończył wywód delikatną groźbą.
— Nie zamierzam. — Już wstał, chciał wyjść, ale w pół kroku zatrzymał go głos:
— Jak tam twoja walizka?
Zmroziło go. Na chwilę się zapomniał, dał po sobie poznać, że to pytanie go zszokowało, pokazał reakcję, popełnił błąd.
— Walizka?
— Przybyłeś z walizką, która nie opuszcza twoich kwater.
— Jak to walizka: leży na podłodze, z ubraniami w środku. — Walizka faktycznie leży, ale pod łóżkiem, szczelnie zamknięta i chroniona wszystkimi znanymi mu zaklęciami.
— Oczywiście. — Uśmiechnął się lodowato.
Riddle zacisnął pięści.
— To wszystko?
— Tak, tak. — Machnął rękę. — Idź. Pamiętaj, że cię obserwuję.
Wyszedł wściekły, planując już, że wzmocni ochronę wokół pokoju, a w szczególności wokół walizki. Ostatnio natknął się na ciekawą magię zwaną runami, która w aktualnych okolicznościach nie powinna stanowić problemu.
Zbiegł po schodach, mając zamiar udać się do biblioteki, kiedy zatrzymała go Bellatrix.
— Tom! — Twarz starszej kobiety rozświetlił drapieżny uśmiech. — Właśnie cię szukałam.
— Nie mam czasu — odparł, wymijając ją. Teraz potrafił myśleć jedynie o ochronie Harry'ego.
— Nie rozumiesz — stwierdziła tonem jakby uważała go za głupszego od siebie.
Riddle mocno zazgrzytał zębami zębami.
— Czego nie rozumiem? — warknął, nie potrafiąc ukryć irytacji.
Kobieta uniosła rękę, jakby chciała go dotknąć, ale on ostentacyjnie się odsunął.
— Tego, że wczorajszy nabytek to były magomedyk. Interesuje się zombie — zaznaczyła. — Przyjdź dzisiaj na posiedzenie, co? Możesz przynieść skrzypce i się przypodobać! To na pewno pomoże w twoich badaniach na temat zombie! Z pewnością wie więcej o leczniczej magii niż jakiekolwiek stare księgi, które zebrał tutaj Grindelwald. To nie biblioteka Blacków — dokończyła z westchnieniem.
Tak bardzo jakby chciał ją spławić, to boleśnie zdawał sobie sprawę jak ograniczoną literaturę zebrano w Dolinie Godryka, a i tak jej większość poświęcona była historii, a nie najnowszym odkryciom i czarnej magii.
Wziął więc skrzypce i wybrał się na spotkanie urządzane w miejscu, gdzie przed epidemią znajdowała się gospoda z prawdziwego zdarzenia. Teraz były tu tylko pozostałości: roztrzaskany bar, zabite deskami okna, ale alkohol lał się strumieniami, a gdy znalazł się muzyk, można było tańczyć do białego rana.
Tom stawał więc pośrodku, a czarodzieje zaczynali tańczyć. Grając skoczną melodię, myślał o tym jak nisko upadło magiczne społeczeństwo. Grindelwald nie troszczył się o rozrywkę — pozostawała więc im rozpadająca się gospoda, której nie potrafili naprawić bez różdżek.
Czasami spełniał ich maleńką prośbę: naprawiał krzesło, czyścił pajęczyny, łatał dziury w podłodze, zyskując przychylność. Członkowie bandy Grindelwalda go uwielbiali. Na tyle, że licznie przychodzili na te mniej legalne schadzki, podczas których uczył ich bezróżdżkowej magii. Najbardziej obiecującymi uczniami byli Bellatrix i Barty, dwójka która opanowała produkowanie wody i unoszenie kamieni.
Grał, czarodzieje robili obroty, Bella kłóciła się z mężem, Lucjusz obściskiwał się z Narcyzą w kącie. Wszyscy w starych ubraniach, które zdecydowanie widziały lepsze dni. Rękawiczki Malfoya miały dziury, suknia Bellatrix miała postrzępione rąbki, a obcas jej ulubionych butów co rusz się odklejał.
Poradzili sobie podczas tej epidemii gorzej niż mugole, chociaż ci prawie wyginęli. Żałosne. Wyginał z pogardą wargi, kiedy tańcząca Andromeda obdarzyła go szerokim uśmiechem, kiedy obracała małą Dorę wokół siebie szybciej i szybciej.
Nimfadora Tonks była promykiem w tej dziurze: używała magii kiedy tylko chciała, była świeżym mózgiem, który mógł zapełniać magią i kształtować do woli.
Zabrzmiały ostatnie nuty Off She Goes, tancerze stanęli, zmęczeni i spoceni, z uśmiechami zaczęli sobie klaskać, z zaraz potem błagać Toma o jeszcze jeden utwór. Z przekornym uśmiechem zaczął grać Swallowtail Jig, mając nadzieję wykończyć ich tak energiczną melodią.
Ukłonił się przy oklaskach i odgłosach świadczących o zawodzie, że to już koniec. Wymigał się zmęczeniem, chwycił butelkę z bimbrem, upił łyk, a potem kolejny pomimo smaku, wiedział, że wody raczej tu nie znajdzie.
Bella już na niego zerkała, gdy łapali kontakt wzrokowy, zaczęła ruszać głową, wskazywać podbródkiem na siedzącego w kącie mężczyznę, który szukał szczęścia na dnie butelki.
— Parszywe miejsce — stwierdził, kiedy Tom usiadł, stawiając na stole butelkę bimbru.
— Jak cały aktualny świat.
— W Ministerstwie przynajmniej naprawiają budynki — zauważył.
— Po co to robić, skoro gdy odzyskamy różdżki wszystko odbudujemy w jeden dzień? — odezwała się Bella. — Grindelwald ma plan. Trzeba odzyskać magię, przeczekać tę sytuację.
Przybysz zaśmiał się ochryple.
— Więc jesteś z Ministerstwa? — Tom zignorował Bellę, która dzielnie odgrywała rolę wiernej liderowi. Patrzyła na niego, czekając na pochwałę, która nigdy nie nadejdzie.
— Byłem. — Wychylił butelkę. — Nie wiem, czy dochodzą do was jakiekolwiek wieści na tym zabitym dechami zadupiu, ale była kolejna fala. Ministerstwo i Pokątna padły jej ofiarą.
— Niby zadupie, ale przynajmniej mamy mury. — Bella założyła nogę na nogę, pokazując porwane rajstopy, odkrywające więcej niż mogłyby zakryć.
— Też mieliśmy mury — zaśmiał się gość. — Pracowałem akurat w Świętych Mungo, kiedy rozpętała się rzeź. Wszyscy zgodnie porzuciliśmy ratowanie ludzkiego życia i rzuciliśmy się do ucieczki.
— Która to już fala?
— Kto by to liczył — warknął mężczyzna. — Teraz te skurwysyny atakują magicznych. Nikt nie jest bezpieczny. Nikogo się nie boją.
— To bezmyślne zwłoki — zauważył Tom. — Jak miałyby się bać?
— Dlatego się nie boją.
Tom ostatecznie poczuł się zawiedziony człowiekiem, którego imienia nawet nie zapamiętał. Wyszedł na zewnątrz, by usiąść na schodach. Potarł palce schowane w rękawiczkach. Potrafił coraz lepiej cerować za pomocą magii.
Poczuł, że ktoś się przysiada, już miał warknąć Belli, by zajęła się swoim mężem, jednak kiedy uniósł wzrok nie ją zobaczył, a niejaką Grakchus.
— Czyli Ministerstwo zostało zdziesiątkowane — powiedziała cicho, pocierając nos. — Ile bym dała za papierosa! Pierdolony pierdolnik!
Uniósł brwi, nie komentując ani słowem.
— Pewnie masz mnie za wariatkę. — Przesunęła ręką po niedbale zawiązanym koku, który zaczął się rozplątywać. — Pracowałam kiedyś tam, jednak... się rozeszliśmy. Chciałam badać zombie i trafiłam tu. To moja jedyna szansa.
— Badasz zombie? — Dlaczego nigdy wcześniej nie słyszał o tej kobiecie?
— Kiedy tylko mogę, co niestety nie zdarza się za często. Moim priorytetem są przeklęte różdżki.
— Chciałabyś ze mną porozmawiać? Kiedy będziesz trzeźwa i wypoczęta. Fascynuje mnie parę kwestii związanych z kolorem oczu zombie.
Spojrzała na niego kątem oka.
— Tylko nie podkabluj mnie Konstancji — zgodziła się.
Teraźniejszość
Harry budzi się w ramionach Toma i od razu zamyka z powrotem oczy. Wreszcie chwila odpoczynku, leniwy poranek, który mogą spędzić we dwoje w łóżku. Policzek spoczywa na odsłoniętym ramieniu mężczyzny, trochę kościstym, ale nie dlatego tak wygodnym, bo przede wszystkim zapewnia uczucie bezpieczeństwa. Ma ochotę wtulić się w niego mocniej, ale wtedy mogłoby się już zrobić zbyt niewygodnie.
Wypuszcza powietrze, po czym prostuje nogi, wyciągając się na dużym, przestronnym łóżku. Satynowa pościel wręcz gładzi skórę niczym dotyk kochanka. Mruczy zadowolony. W Hogwarcie nie było takich luksusów: mały pokój, pojedyncze łóżko, no i brak Toma, chyba największa wada z możliwych.
W leniuchowaniu przerywa mu miauknięcie, za którym zaraz podąża dźwięk drapania. Wzdycha i wstaje, by nago otworzyć drzwi, wpuścić kota, po czym z jękiem paść z powrotem na łóżko. Z mruknięciem (godnym samej Frani) obraca się twarzą w stronę ukochanego, by wpatrywać się w niego do woli, czując dziwną wolność i ulgę, że wreszcie może. Jeszcze parę dni temu zdawało się do odległym, desperackim marzeniem głupca, a teraz ma Toma na wyciągnięcie ręki. Chcąc udowodnić prawdziwość myśli, wyciąga dłoń, dotyka prostego nosa, po czym przesuwa palce na policzek, żuchwę, wąskie, kuszące usta.
Śpiąc mężyczyzna wygląda beztrosko, zmarszczki od zamartwiania się na czole są wygładzone, bruzdy na policzkach trochę mniej widoczne. Niewinny i taki obnażony Tom nie jest częstym widokiem, Harry chłonie go więc póki może, bo nie przychodzi mu do głowy myśl, że teraz codziennie będzie się budził w ramionach ukochanego.
Tom przebudza się po chwili. Nie przeciąga się, nie przewraca na drugi bok. Otwiera oczy: od razu świadome, nie zasnute senną mgłą, żywe, gotowe do funkcjonowania. Tak też i ich właściciel; podnosi się na pozycji siedzącej i drapie po głowie.
— Dlaczego w sypialni jest kot?
Harry podnosi się, by spojrzeć na Franię bawiącą się zasłoną. Opada na poduszki zmęczony niepotrzebnym wysiłkiem.
— Bo chciała tu wejść. Była bardzo smutna sama. Nie jest przyzwyczajona do spędzania takiej ilości czasu beze mnie.
Tom tego nie komentuje. Wstaje, rusza ramionami i udaje się do łazienki, by wziąć prysznic. Harry przez chwilę chce się przyłączyć, ale łóżko jest tak wygodnie, a pościel taka miękka...
Z drzemki wybudza go Riddle. Wokół szyi ma czarny ręcznik, nachyla się w jego stronę z mokrymi włosami, kapie z nich zimna woda prosto na twarz Harry'ego.
— Nie chciałeś iść ze mną na spotkanie? Czy wolisz się wylegiwać? — Nie pyta tego z pogardą, zadaje konkretne pytanie, oczekując równie jasnej odpowiedzi. Oszczędza sobie zbędnych sentymentów w postaci formułek grzecznościowych.
— Było mi tak wygodnie, że zapomniałem. — Wyciąga się z jękiem. — Ale chcę. Nie idź beze mnie.
— Spokojnie. — Całuje go w czoło ze śmiechem. — Będę czekał w kuchni.
I tak robi, Harry zastaje go czytającego książkę ze znudzonym wyrazem twarzy.
— Coś ciekawego? — Zagląda przez ramię, wcześniej całując w policzek.
— Nic, czego bym wcześniej nie znał. — Zamyka książkę. — Odłożę na regał i możemy iść.
Po drodze spotykają paru śmierciożerców, którzy wydają się być zajęci własnymi sprawami. Przed ratuszem czeka na nich Barty. Żwawo do nich podbiega, gdy tylko ich zauważa.
— Wszyscy już czekają, sir. Lucjusz znów chce iść na ratunek Narcyzie, dostaliśmy list z Ministerstwa, a także z Hogwartu, w dodatku przyszły najnowsze wyniki z laboratorium... czy o czymś zapomniałem... Ach! Luna składa zażalenie, że ktoś jej wczoraj podeptał kwiatki.
— Przekaż jej, że za skomlenie, podepczę jej męża.
— Narzeczonego — poprawia go. — Jeszcze się nie hajtnęli.
— Jeden pies. — Ucina dyskusję lekceważącym machnięciem ręki. — Listy są w moim gabinecie? Przeczytam je przed spotkaniem, powiedz, że się spóźnię.
— Już jesteś spóźniony, panie! — Krzyczy za nimi, kiedy wchodzą do wnętrza budynku. Tom tylko przewraca oczami.
Gabinet jest bardzo surowy, nie licząc zdobionego sufitu. Poza tym wszystko jest proste i pragmatyczne. Duże, szerokie, czarne biurko, zwykłe regały, które ciągną się aż po samo sklepienie.
— Zupełnie inaczej niż w domu — komentuje Harry z głową zadartą ku górze.
— To miejsce pracy, ma być praktyczne, nie ładne — mówi, otwierając nożem pierwszy z listów.
Czyta ze zmarszczonymi brwiami, siedząc na skraju biurka, potem sięga po drugi. Po jego lekturze tylko parska i pali pergamin na miejscu, zgniatając prochy w pięści.
— Same głupoty, tylko marnują mój czas.
Jest zły, mija Harry'ego bez żadnego słowa, kierując się do sali konferencyjnej z półokrągłym stołem. Czeka już tak parę osób, siedząc i rozmawiając. Harry przemyka bokiem i siada obok Toma, mając nadzieję, że nie popełnia jakiejś wielkiej gafy, ale nikt nie składa pretensji.
— Panie...! — Wstaje mężczyzna o długich blond włosach związanych kokardą w elegancki kucyk.
— Nie teraz, Lucjuszu. — Voldemort unosi rękę. — Sytuacja twojej żony i jej siostry jest w planie dzisiejszego spotkania. Najpierw jednak... Dostaliśmy propozycję współpracy od Ministerstwa. Żałosną doprawdy. Jak wiecie nabyliśmy Harry'ego Pottera, źródło lekarstwa, o które biją się wszystkie bandy, co wzbudziło spore poruszenie. Ministerstwo chce nagle utrzymywać z nami dobre stosunki i proponują wymiany handlowe. Postanowiłem, że przyjmiemy ich przedstawicieli, a do listu z odpowiedzią dołączę listę artefaktów, które nas interesują. Przygotujcie się więc, to nie czas na opieszałość w treningach. Z kolei Hogwart robi sobie żarty. — Tylko tak komentuje drugi list. — Czy ktoś z rodziny Black, którzy już dawno mieli wrócić, odpowiedział na list? — pyta, wpatrując się oczekująco w Croucha.
— Nie.
Riddle wzdycha ciężko.
— Co więc proponujecie? Akcję ratunkową? — Wykrzywia wąskie wargi z pogardą.
Lucjusz Malfoy od razu zaczyna przemowę o tym, że na pewno stało się coś złego, inni jednak nie chcą przerywać misji. Lord Voldemort godzi się więc na użycie znaku, który może ich ujawnić jako szpiegów.
— Zakładam, że moi ludzie są dobrze wyszkoleni. Nie będziemy ich ratować jak dzieci.
Wezwanie znakiem to rozczarowująco krótki proces, mężczyzna po prostu dotyka dwoma palcami przedramienia, przymyka oczy. Wszyscy jednak wpatrują się w niego z nabożną wręcz uwagą.
Spotkanie trwa, a Harry z każdą mijającą minutą nudzi się coraz bardziej. Gdy zaczynają rozmawiać o rezerwach paliwa i sposobie jego przechowywania, spogląda zbolały na Toma. Ten unosi brew, ale widząc jego minę, przewraca oczami i podbródkiem wskazuje drzwi.
Harry wymyka się przy pierwszej lepszej okazji z lekkością w sercu i postanowieniem, że zwiedzi budynek. Hall i korytarze wyłożone są ciemnozielonymi płytkami, przez co wnętrze ratusza jest mroczne i wydaje się małe. Pośrodku znajduje się wysoki kwietnik obrośnięty bluszczem o błyszczących liściach, a za nim ciągną się dębowe schody. Obecność kominka kwituje uniesieniem brwi, bo bardziej pasowałby do gabinetu czy do sali, w której odbywają się spotkania.
Wędrując znajduje łazienki, pomieszczenia z biurkami, małą jadalnię, skład broni, aż wreszcie jego oczom ukazuje się składzik z latającymi miotłami. Tu przystaje, palce świerzbią chętne do sięgnięcia po jedną. Tęskni za wiatrem we włosach. Nie chce być aż tak bezczelny i po prostu sobie zabrać jedną, ale nie chce też przerywać spotkania. Przez chwilę zastanawia się, która z tych opcji będzie mniejszym złem, aż w końcu chwyta miotłę o gładkiej, ciemnobrązowej rączce i wychodzi na dwór, czując podekscytowanie. Od razu przekłada nogę i wzbija się powietrze. Mocno odbija się obiema nogami, wystrzeliwując jak torpeda. Pęd wiatru od razu w niego uderza, zabierając na chwilę dech, ale szybko wyrównuje lot, zwisając na chwilę and ratuszem.
Pod nim rozciąga się cała wioska. Mury, budynki, niektóre mniejsze, starsze, p strzelistych dachach, inne długie, niskie, nowo wybudowane. Jest plac treningowy, na którym parę osób walczy wręcz, a parę ćwiczy strzały bronią.
Harry robi pierwsze okrążenie, z pewnym wzruszeniem zauważa dom Toma z aleją białych magnolii. Może robić wszystko, wyruszyć gdzie chce i ma miejsce, do którego może wrócić i przyjmą go z otwartymi ramionami. Przyspiesza, mając ochotę roześmiać się na głos. Jest wolny!
Wycieczkę kończy lądując lekko przed ratuszem z piaskowca. Zsiada z miotły jeszcze w biegu, łapiąc ją w rękę, gdy stopy tylko stykają się z podłożem. Odstawia ją na miejsce, odwraca się, by odejść i staje twarzą w twarz z Luną.
— Przestraszyłaś mnie! — mówi zgodnie z prawdą. — Dlaczego nic nie mówisz? Tylko stoisz cicho jak jakiś... ktoś o złych zamiarach.
— Byłeś pod obserwacją.
— Hę?
— Chciałam sprawdzić, czy to nie ty zdeptałeś mi kwiatki, ale obserwowałam cię jak startowałeś, jak leciałeś i jak lądowałeś i nie zauważyłam nic podejrzanego. Jesteś oczyszczony z zarzutów.
— Em... dziękuję?
— Nie ma za co! Cieszę się, że udało ci się do nas dołączyć — dodaje, nawiązując do ich wcześniejszego spotkania w Hogwarcie. — Chociaż zapewne nie odbyło się bez przeszkód.
Myśli o roszadach z Dumbledorem i jego odejściu, które było bardziej ucieczką. Nie wiedziałby, od czego zacząć mówić. Od eksperymentów, próbach mącenia w głowie czy dziwnej przysiędze?
— Zostaliśmy zaatakowani w trakcie jazdy — mówi zamiast tego.
— Słyszałam. — Kiwa głową. — Chcesz zobaczyć bibliotekę? — Przekrzywia głowę, pochylając się delikatnie. — Roi się w niej od nargli — dodaje tonem sugerującym, że to wielka zaleta tego miejsca.
— Z chęcią zobaczę.
— Kocham to miejsce.
Luna odwraca się, długie włosy falują od nagłego ruchu, i wchodzi po schodach, przeskakując po dwa stopnie, a splątane warkoczyki z wielokolorowymi koralikami podrygują. Pawie pióro zaplątane we włosy przykuwa uwagę Harry'ego i go hipnotyzuje. Wydaje się jakby oczko pośrodku przedmiotu go wabiło, wpatrywało się w niego. Mruga, potrząsa głową i podąża za kobietą.
Biblioteka znajduje się w tylnej części budynku, kryje się za wielkimi białymi drzwami z witrażami u góry o różnych odcieniach zieleni. W środku najpierw wita ich niewielka otwarta przestrzeń z okrągłymi stolikami, za którymi ciągną się długie rzędy zdobionych, hebanowych regałów.
— Ładnie tu. — Wchodzi do środka z rękami w kieszeniach i rozgląda się wokół.
W miejscu służącym za czytelnię kafelki wyłożone są w kształcie gwiazdy, w środku której znajduje się róża. Luna staje na niej i kiwa głową.
— Też tak sądzę. Magiczne miejsce, choć zbudowane przez mugoli, a jedynie ulepszone magią.
— Tom to zrobił? — dziwi się.
— Ma dryg do magicznych arcydzieł.
Harry spogląda na sufit przypominający wijące się brzozowe gałązki, na wysokie okna z witrażami przedstawiającymi magów i nie może się nie zgodzić.
— Morgana, Merlin. Nimueh — przedstawia postacie na witrażach Lovegood. — Oraz czwórka założycieli Hogwartu, same ważne, niesamowicie potężne osoby.
— Nie mają różdżek — zauważa Harry, który podchodzi do witrażu przedstawiającego czarnowłosą kobietę z świecącą kulą w dłoniach. Z artefaktu rozchodzą się promienie, oświetlając twarz o surowej urodzie i fioletową szatę wiedźmy.
— Oczywiście, że nie mają. Byli tak potężni, że różdżki tylko by ich ograniczały.
— Czyli byli takimi Dumbledore'ami i Tomami?
— Byli nawet potężniejsi. Kiedyś w ogóle czarodzieje nie mieli różdżek, potem odkryli magię drzew, to jaka jest łatwa, i z żarłocznością zaczęli ścinać święte drzewa.
— Naprawdę? — Próbuje wyczytać z jej twarzy emocje, ale nie jest w stanie. Wielkie, bladoniebieskie oczy wydają się patrzeć przez niego.
— To bardziej moja teoria, przyznam z niechęcią, ale mój tato zwykł opowiadać o tamtych czasach, o tym jacy potężni byliśmy, jak różdżki nas uwięziły.
— To by oznaczało, że Zniknięcie Różdżek to dar, a nie przekleństwo.
— Dokładnie! — Oczy ożywają, witraż rzuca kolorowy cień na jej policzek. — Dlatego tak cieszę się, że jestem w Śmierciożercach i mogę trenować swoją wewnętrzną magię. Jeśli różdżki wrócą, nie będę ich potrzebować — dodaje pewnie.
— I jak ci się żyje z Voldemortem? — zastanawia się na głos Harry. Ciekawi go postronna opinia kogoś, kogo darzy choć jakąś dozą zaufania. Wie, że Pansy i Teodor są wierni, tak wierni, że określą wszystko w superlatywach. To brzmi jak oksymoron, ale Luna Lovegood wydaje się przy nim bardziej przyziemna, rzeczywista, z własnymi opiniami, których nie boi się wyrażać.
— Nie potrafię go rozgryźć jako człowieka, ale w pewnym sensie jestem wolna.
— Tylko w pewnym sensie?
— Tak. — Nie elaboruje, a Harry nie docieka.
_________________________
mam wrażenie, że jesteśmy aktualnie na takim etapie tej historii, że przeszłość jest ciekawsza od teraźniejszości ^^
czasami wydaje mi się, że jeszcze tyle wydarzeń przed nami, te rozdziały się rozwlekają, a czasami myślę, że przecież tak niewiele zostało, zaraz kończymy.
na pewno nie chcę się pospieszać, i choć może być nudnawo, to bardzo chcę, aby wszystko toczyło się swoim tempem. niech Harry spędzi z Tomem trochę czasu szczęśliwy, zanim wrzucę ich znowu w paszczę zombie!
mam nadzieję, że się podobało, że wytrwaliście ten okres i że wytrwacie do następnej aktualizacji~!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top