XII cz. 1

dzisiaj krótko, ale przynajmniej zdążyłam!

2000

— Hej!

Pomyślał, że ma zwidy. Zatrzymał się przed nim powóz z zaprzęgniętym do niego przedziwnym koniem, który bardziej przypominał czarny szkielet niż żywe zwierzę. W dodatku posiadał równie upiorne skrzydła.

Zamrugał.

— Umarłem?

Poczuł zawód i bezsilną wściekłość. Przecież już był tak blisko, na pewno znalazłby czarodziejów.

— Nie. — Mężczyzna się zaśmiał. — Zaraz, widzisz je? Nie myślałem, że spotkam tu czarodzieja!

Czarodzieja. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Właśnie spotkał czarodzieja. To tak jakby sam los mówił mu, że Harry jest zbyt cenny, musi żyć. Tak wspaniała i ważna osoba musi przeżyć.

— Jesteś czarodziejem — powiedział tylko.

— Wsiadaj — zaproponował mężczyzna, zachęcająco machając ręką. — Nie musisz dźwigać, ciężko tak bez zaklęć, które usuwają ciężar przedmiotów. Wiem coś o tym.

Tom więc to zrobił. Z trudem położył na wóz walizkę, a potem sam podciągnął się na górę. Szybko sięgnął magią do Harry'ego, pobudził na chwilę serce, a potem znów zamroził. Usiadł plecami do woźnicy, tuż za nim. Podciągnął nogę, opierając o nią rękę.

— Peter Pettigrew. — Przedstawił się.

— Tom. — Nie zdradził nazwiska, czarodziej tego nie skomentował.

— Wio! — Szarpnął wodzami, a czarne konie ruszyły kłusem.

Tom przypatrywał się im przez chwilę, odwracając głowę, po czym zapytał:

— Czym one są?

— Ach, wy młodzi. — Kręci głową z uśmiechem. — Zastanawiam się jak to jest żyć i nie wiedzieć jak wyglądał świat przed zarazą. To są testrale. Jedne z magicznych stworzeń, można je zobaczyć tylko jeśli widziało się czyjąś śmierć. I ma w sobie magię oczywiście. Mugole nie widzą żadnych magicznych stworzeń.

— Gdzie zmierzasz?

— Można powiedzieć, że robię zwiady dla mojego szefa.

— Macie całą grupę czarodziejów? — Mimowolnie wychylił się, mocno zaciskając palce na burcie wozu. Szybko się reflektuje, uspokaja, prostuje, przyjmuje wyćwiczony wyraz twarzy wyrażający umiarkowane zainteresowanie.

— Jesteśmy jedną z większych i potężniejszych. Nazywamy się Insygniami, a nasz lider to sam Gellert Grindelwald, choć pewnie niewiele ci to mówi co? Musisz jednak wiedzieć, że to najpotężniejszy czarodziej naszych czasów. Potrafi korzystać z niesamowitej magii nawet teraz.

— Zabierzesz mnie do niego.

— Och? — Pettigrew uniósł brew, wydając się być zadowolonym zadanym pytaniem. — Jeśli się wykażesz to Grindelwald nie odmówi ci pomocy.

Więc Tom zrobił właśnie to. Gdy dojechali do Doliny Godryka, pokazał magię bezróżdżkową strażnikom, a ci od razu wezwali Konstancję Stoneheart, by zaprowadziła go do przywódcy, a w ciemnym salonie Tom zaimponował Gellertowi Grindelwaldowi, tym samym zdobywając bezpiecznie miejsce do spania.

W pewnym momencie rozmowy chciał się poradzić, ale coś w dwukolorowych oczach czarodzieja mówiło mu, że tajemnicę Harry'ego najlepiej zachować dla samego siebie. Zyskał dostęp do magicznych ksiąg, do bibliotek, do wiedzy innych czarodziejów.

Tak też wykiełkował plan, aby rozmawiać z innymi, oczarować szarmancją, popisać się umiejętnościami i intelektem, wydobyć informacje o magicznej medycynie. Jego plan zrodził jednak nie jeden a dwa owoce.

Teraźniejszość

W nocy zaczyna lać, mimo tego Pansy nie ściąga nogi z gazu. Sikorka wytatuowana z boku jej głowy stroszy piórka zaaferowana prędkością i od czasu do czasu skubie dziewczynę w ucho. Harry jest tym faktem zafascynowany i zaczyna marzyć o własnym magicznym tatuażu. Zastanawia się, co on chciałby sobie wytatuować i gdzie.

Z rozmyślań wyrywa go odgłos hamowania. Rozlega się pisk opon, autem zarzuca, Pansy przeklina. Nott łapie się za uchwyt przy szybie.

— Na Marlina...! Pansy! — karci kobietę, ale zanim zdąży powiedzieć coś więcej, Parkinson skręca mocno, omijając rozrzucone po asfalcie kolce.

Przy takiej prędkości autem zarzuca przy gwałtownym manewrze, ale śmierciożerczyni udaje się utrzymać samochód na drodze. Harry odwraca się, mruży oczy oślepiony przez reflektory auta, które rusza z pobocza i zaczyna za nimi podążać.

— To nie Voldemort z Crouchem, prawda? — pyta zrezygnowany.

— Pierdolone Insygnia! — mówi Pansy przez zaciśnięte zęby, po czym wrzuca wyższy bieg.

— Skąd wiedzieli?! — wydziera się Nott.

— Jesteś pewna? — pyta natomiast Harry, nie rozumiejąc, skąd wie, że auto należy właśnie do tej bandy

— To zawsze są, kurwa, te oszołomy. — Spogląda w boczne lusterko, szczerząc zęby. — Nie lubimy się, bo tak jakby jesteśmy ich schizmą? Można to tak ująć. Zresztą... śledzili nas w tamtą stronę.

— I nic nie powiedziałaś? — Teodor (Harry już wie jak ma na imię) rzuca jej oburzone spojrzenie.

— Pan wiedział — odpowiada jakby to wszystko wyjaśniało. I najwyraźniej tak jest, bo Nott nie drąży dalej tematu.

— Godzina jazdy przed nami... — Stuka palcami o kierownicę.

— Mam spowolnić ich magią? — Mógłby przedziurawić oponę albo wybić szybę.

— Nie. — Pansy kręci głową. — Kusi mnie, ale Pan wydał jasne rozkazy. Ty masz się nie mieszać.

Harry'emu bardzo nie podoba się taka odpowiedź. Odchyla więc głowę na tylnym siedzeniu tak, że widzi reflektory, skupia magię i rozrywa gumę przedniej opony. Samochód od razu traci pęd i zbacza z toru jazdy. Uśmiecha się zadowolony, bo nikt nie zauważył jego ingerencji.

— Zrobiłeś coś, prawda? — pyta Pansy, która najpierw zerka w boczne lusterko, a potem w tylne, wpatrując się prosto w niego.

— Pewnie pomyślą, że to jeden z tych gwoździ co rozrzucili czy coś.

— Albo teraz mają właśnie pewność, że ty jesteś w tym samochodzie.

— To mógłby być Voldemort — broni się Harry. — Też potrafi używać magii.

— Voldemort już dawno by ich rozstrzelał jak kaczki — odpowiada Pansy. — No nic. I tak by się dowiedzieli, że cię przechwyciliśmy. To była kwestia czasu, ale z Panem wyjaśnisz sobie to ty. Ja chcę zachować życie.

Wciąż pada, gdy dojeżdżają do muru. Ciężka brama otwiera się powoli, błyskają magiczne runy ochronne. Harry przygląda się nim oniemiały. Czarodziej w strażnicy salutuje im, gdy przejeżdżają przez żelazną bramę. Pręty zostały powyginane w kształty run, dzięki czemu chronią całą wioskę, ale raczej nie przed zombie, co żywymi ludźmi.

Za murem ciągnie się wybrukowana uliczka, którym podążają na parking przed budynkiem, który kiedyś musiał być ratuszem. Kolejna brama i kolejni strażnicy, którzy salutują, gdy są mijani. Pansy parkuje obok rzędu identycznych aut.

— Nasz główna baza, ta bardziej oficjalna — mówi Pansy, kiedy wszyscy już wychodzą z samochodu.

Budynek zbudowany jest z piaskowca, na każdym rogu znajduje się wieżyczka z dachem w kształcie kopuły. Rozmiar budowli nie imponuje, szczególnie jeśli widziało się Hogwart, ale jest większy niż przeciętny dom jednorodzinny na przedmieściach.

Harry rozgląda się po rozległym parkingu i wszystkich tych maszynach. Przed samym ratuszem znajduje się fontanna wokół której rosną kwiaty. Pansy zauważa jego spojrzenie.

— To sprawka Luny. Przyszła, zasadziła i zabroniła Panu choć ich dotykać — mówi to z pewną dozą sympatii tak odmienną od zwyczajowej ironii.

— Z pewnością dodają uroku — komentuje Harry, bo ogrodnictwo nie jest jego specjalnością i nie wie, co innego miałby powiedzieć.

— Na mnie nie patrz. Badyle jak badyle. — Unosi ręce.

— Krokusy — mówi Nott, a gdy spoglądają na niego z identycznym wyrazem zdziwienia wymalowanym na twarzach, wzrusza ramionami. — No co? Krokusy to pierwsze wiosenne kwiaty, to nie tak że rozmawiamy o rzadkim gatunku jeżówki.

W tym momencie na posesję wjeżdża kolejny czarny samochód identyczny jak ten, którymi tu przybyli. Hamuje z piskiem opon, a z miejsca pasażera wysiada Tom. Nie ma okularów. Szybkim krokiem zbliża się do ich grupy i taksuje spojrzeniem Harry'ego.

— Nic ci nie jest? — upewnia się.

— Nic a nic. Ani draśnięcia.

Mężczyzna z ulgą wypuszcza powietrze, po czym przenosi wzrok na Pansy.

— Raport?

— Czekali na nas. Chcieli złapać nas w pułapkę, ale jej uniknęliśmy, więc rzucili się w pościg. Unieszkodliwiliśmy ich pojazd i bezpiecznie uciekliśmy.

— Unieszkodliwiliście? — Wzrok Toma od razu przenosi się na Harry'ego.

— No co? — burczy. — Miałem siedzieć i pozwolić, by do nas strzelali?

— Nie strzelali — mówi Nott.

Harry posyła mu spojrzenie zdradzonej osoby.

— Ale mogli!

— I tak wiedzieli, że cię mamy, więc bez różnicy. — Pociera zmęczone oczy. — To były kompletne płotki nieprzygotowane na to, że przeciwnicy są czarodziejami. Strzelali do nas z karabinów — śmieje się cicho. — Mimo to Grindelwald poczyna sobie zbyt śmiało. Crouch — zwraca się do mężczyzny, który wysiadł z miejsca dla kierowcy — zwołaj na jutro spotkanie oficerów. I wyślij wiadomość do Bellatrix. Za długo już to trwa.

Mężczyzna kiwa głową i od razu wchodzi do budynku z piaskowca, pozostawiając ich czwórkę na placu. Harry spogląda w stronę drzwi, za którymi zniknął Crouch, zastanawiając się jak wygląda wnętrze budynku. Jak Tom urządził miejsce, z którego włada tą niemałą osadą?

— Zabiorę cię tam jutro — obiecuje Riddle, zupełnie jakby czytał mu w myślach. — Na razie pokażę ci nasz dom, co ty na to?

Śmierciożercy wymieniają dziwne spojrzenia, ale Harry już przestaje zwracać na nich uwagę, liczy się tylko Tom i cudowny uśmiech, który przypomina mu tego nastolatka podekscytowanego kradzieżą książki medycznej.

Okazuje się, że Tom mieszka w rezydencji znajdującej się niedaleko od ratusza, wystarczy wyjść na drogę pełnej typowo brytyjskich kamieniczek z brązowej cegły, pójść na jej kraniec, gdzie na niewielkim wzgórzu znajduje się ogrodzona wysokim kamiennym murem posiadłość. Do samego budynku prowadzi gruntowa droga otoczona przez białe magnolie, których gałęzie dopiero zdobią niewielkie pąki.

Sam budynek przypomina gotycką willę z czarnego kamienia. Nad ciężkimi drzwiami wejściowymi znajduje się kamienny portal, a nad nim góruje niewielka wieża na planie kwadratu z oknem wychodzącym w ich stronę. Jej dach jest płaski w przeciwieństwie do strzelistego jaki posiada dalsza część budynku.

— Spodziewałem się czegoś bardziej imponującego — mówi, spoglądając z ukosa na mężczyznę.

Tom prycha.

— Nie jestem Malfoyem, który przywlókł tutaj pawie i odtwarza swoją rodową rezydencję, którą splądrowały zombie.

— Pawie? Serio?

— Albinosy — akcentuje Tom.

Harry parska śmiechem.

— Będę musiał je zobaczyć! Malfoyowie, tak? Czyli Luna też tam mieszka?

— Nie. Ona i Draco mają własny dom. Ale jak chcesz pawie, to też możemy je mieć.

— Uwielbiam cię. — Harry przystaje, by stanąć z Tomem twarzą w twarz i musnąć usta swoimi. Lekko, miękko, obiecująco, że to dopiero zapowiedź. — Ale nie jestem z tobą dla pawii. — Przewraca oczami, po czym chwyta dłoń mężczyzny. — Inaczej już dawno bym cię rzucił. Przez tyle lat nie sprezentowałeś mi pawia.

— Ale jeszcze mogę. — Tom podejmuje zabawę, ściska palce. — A teraz chodź, musisz powiedzieć, co sądzisz o naszym domu. 

__________________________

wybaczcie, jest bardzo krótko, ale bardzo chciałam być w porę, abyście mieli choć trochę tekstu. możecie w sumie dać znać, czy wolicie regularność czy długość.

ja się będę starać wrócić do bardziej regularnego pisania i wyrobić na nowo nawyki.

rozdział 12 to przede wszystkim rozmowy, choć zaczyna się akcją, poznajecie Petera, mamy pościg. teraz będziemy mogli się skupić na wojnach band, skoro nie jesteśmy w Hogwarcie, który ma w miarę pokojowe stosunki ze wszystkimi. 

w kolejnej części: dużo Harry'ego i Toma, zwiedzanie domku, no i pewnie będzie też spotkanie i zwiedzanie Little Hangleton ^^


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top