XI. cz. 3

po wielu trudach udało mi się skończyć jedenasty rozdział! wreszcie! 

— Nonna. — Rozpoznaje kobietę, z którą spędzili parę lat, żyjąc w ostoi w spokoju i czegoś na kształt rodziny. — To niemożliwe.

Zombie przechyla głowę.

— Przecież... Kochałaś nas! — Deszcz przykleja włosy do czoła, a Harry myśli o tym, że on ją kochał. Jak babcię, która przygarnęła dwóch chłopców i dała im dom.

— Spalona. — Brzmi jak zawodzący duch z Hogwartu.

Przypomina sobie tamte wydarzenia. Kobietę, która wróciła zakażona, której oczy już zmieniały barwę na białą, więc Tom po prostu rozlal benzynę i spalił cały dom.

— Białe. Miałaś białe oczy! — Nic mu się nie skleja. — Powinnaś być białookim! — Bo przecież, patrząc na przypadek Olivii, trzeba być ugryzionym przez czerwonookiego i nie zginąć od jadu zombie, ale w inny, bardziej ludzki sposób, mając ten jad we krwi. A przynajmniej taką teorię opracował Tom. Tom się nie myli. Raczej. Jak już to rzadko.

— Spalona.

— Tak, zginęłaś od ognia, więc to pasuje do teorii.

Zombie wyciąga rękę, Harry odruchowo robi krok w tył, co sprawia, że umarlak warczy sfrustrowany.

— Spalona!

— Tak, tak. — Przewróciłby oczami, gdyby nie był tak przerażony. Na szczęście nikt go aktualnie nie atakuje. Ma przed sobą wyłącznie Nonnę: upiorną, tajemniczą, spaloną.

— Spalony?

Stara się do niego przybliżyć, ale Harry na to nie pozwala. Ślizga się na mokrej trawie, ale nie upada. Wystawia przed sobą otwartą dłoń, jakby chciał ją zatrzymać, w drugiej ściska miecz. Zombie się zatrzymuje, przekrzywia głowę. Nie wydaje się mieć morderczych zamiarów, a jeśli je ma, to bardzo dobrze to ukrywa.

— Nie — warczy. — Nie jestem spalony. — I bardzo nie chce zostać spalonym. — Ale może powiesz mi, czego chcesz? — Krzywi się, gdy te słowa tylko wypuszczają jego usta. Brzmi jak naiwne dziecko, gdyby był tu Tom... Wzdryga się mentalnie. Dobrze, że go tu nie ma, inaczej Nonna już dawno by nie żyła, a on jednak czuje pewnien sentyment. Chce najpierw dowiedzieć się, o co tutaj chodzi, dlaczego Olivia tak zaciekle ich ostrzegała, dlaczego Nonna tutaj teraz jest, próbuje podjąć jakąś formę rozmowy, a nie bezmyślnie atakuje, tak jak możnaby się tego spodziewać po zombie.

Zombie wyciąga rękę, mozolnie, wręcz teatralnie wskazuje na niego placem. Potem przekrzywia głowę, uśmiecha się upiornie, naciągając spaloną skórę na policzkach.

— Czarodziej. Wasza wina — mówi i zabiera rękę, by przejechać palcem po szyi. — Giń. Płoń. GIŃ!

W tym momencie spomiędzy krzaków wyskakują zombie. Jeden wyciąga ramiona i upada tuż pod stopami Harry'ego, więc ten czym prędzej wbija miecz w czaszkę, a potem ciągnie w poprzek, rozpruwając ją i przy okazji oczy, które wypływają na trawę krwawą czerwienią.

Z innymi nie idzie mu tak dobrze. Działają wspólnie: jeden go nieuruchamia, oplatajac rękę wokół czyi, dwa kolejna przytrzymują nogi. Ich współpraca przeraża bardziej niż to, że jeden z nich trzyma szczękę niebezpiecznie blisko policzka Pottera. Oddech przyprawia o mdłości. Odwraca głowę i stara się oddychać ustami, aby nie zwymiotować.

Serce głośno uderza w klatce piersiowej, gdy zastanawia się, co powinien zrobić. Nie może przecież bezczynnie stać! Nonna zbliża się do niego powoli, a on desperacko myśli. Gdy zombie jest tuż przy nim, z desperacji uderza głową w tył. Impet poluźnia uścisk, odcina więc trzymające go ramię mieczem, niechcący rozcina też trochę swojej skóry. Ignoruje krew, która spływa z obojczyka, ignoruje też ból, od razu pozbywa się dwóch kolejnych trzymających go zombie, a potem dobija tego, który trzymał go za szyję.

W końcu jest tylko on i Nonna. Oddycha ciężko i wyciera krew płynącą z ust, nawet nie pamięta kiedy się zranił.

— Wy...! — Krzyk jest ochrypły i jeży włosy na głowie. — Gdyby nie wy...!

Harry nie czeka na dalszą reakcję, z bólem serca unosi miecz i robi zamach. Zombie osłania się ręką, ale ostrze przechodzi przez nią bez problemu, palce rozsypują się po ziemi. Kolejny zamach i tym razem jest on celny: miecz przecina oczy, które wylewają się zielonymi strumieniami.

Zapach go dławi, odkaszluje, ale specyficzna woń nie chce odpuścić. Cuchnie solą, zgniłą pokrzywą i czymś ostrym, co wdziera się do nosa, sprawia, że oczy łzawią. Upada na chwilę, mruga, próbując nawilżyć oczy i pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia.

Widzi siebie i Toma. Młodych, dziwnie beztroskich, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło im dorastać. Siedzą na trawie, Riddle coś czyta, a on leży na plecach wpatrując się w krążące na niebie ptaki.

Obraz rozmywa się. Teraz widzi Nonnę w kapeluszu przycinającą sekatorem krzaki róż, która spotyka w ogrodzie zagubione dziecko. Klęka przy nim z uśmiechem, który szybko rzednie, gdy widzi białe oczy. Nie zdąża się uchylić, zombie już chwyta zębami za nadgarstek. Robi ruch sekatorem jak nożycami i przecina gałki oczne.

Przeklina, a potem rozlega się krzyk. Nie należy jednak do Nonny. To krzyczy czerwoonoka zombie, kobieta, która wpatruje się w martwe dziecko z przerażeniem. Rozszalała rzuca się na Nonnę, wgryzając bezpośrednio w szyję. Ostrze sekatora przebija ją na wylot, a potem Nonna wyciąga je z obrzydliwym, mokrym dźwiękiem, a potem dobija, wyłupując oczy.

Przerażoną Nonnę, trzymającą rękę na krwawiącej szyi, zastępuje inna, która szpera w szafkach, szukając leków. Potem pojawia się Tom z kanistrem benzyny.

Wspomnienie znów się zmienia. Nonna ma zielone oczy i przemierza opustoszałą drogę asfaltową. Głowę nadal zdobi kapelusz, ale tym razem ciało w połowie jest już spalone. Prawa noga jest nadpalona i krótsza, co sprawia, że zombie kuleje, jednak pomimo tego uparcie zmierza przed siebie.

Czasami przystaje. Zagląda do budynków, obserwuje z daleka ludzi, jeśli ich znajdzie, i oblizuje spierzchnięte usta. W pewnym momencie napotyka białookiego posilającego się podrygującymi jeszcze zwłokami. Nie atakują się nawzajem. Nie. Zombie odsuwa się i kiwa głową, jakby zachęcał do wspólnego posiłku. Nonna się przyłącza, a potem oba zombie wędrują już razem, a w ich relacji białooki zdaje się być sługą, bo wypełnia polecenia Nonny.

Potem dołączają do nich inni, znajdują magazyn, który zajmują jako swoisty dom. Makabryczne wspólne polowania na ludzi, walki o żywe jeszcze jedzenie i wyrywanie sobie z zębów kończyn. Nonna wszystkim tym zarządza, dopóki nie spotyka jednookiego zombie, którego tylko jedno oko ma kolor zielony, drugie jest wyłupane.

Odkrywają. że mogą się ze sobą porozumieć. O wiele lepiej niż z białymi czy czerwonymi. Rozmawiają, zakochują się, zdradzają sobie najskrytsze sekrety. On mówi o czarodziejach, o potrzebie ukarania ich, że to wszystko ich wina. Ona słucha, mówi o dzieciach, które kochała, które chciały ją uratować, ale przez nich stała się tym.

Potem on ją zostawia. Ma swój cel, nie może marnować czasu z bandą nieogarniętych białookich. Ona za nim nie podąża, choć może. Zbyt kocha swoją gromadę.

Żyją w krwawym, makabrycznym spokoju. Dopóki nie niszczy go kolejny zielonooki przybysz. Tym razem jest to Olivia, która szła tutaj pokierowana przez Jednookiego. Dołącza do zgrai, zostaje najbliższą przyjaciółką Nonny, której ta zdradza sekrety.

Przez taki sekret w pewną deszczową noc Olivia ucieka. Tropi Harry'ego, śledzi go wzrokiem, gdy polaną zakrywa mgła dementorów. A potem przychodzi do zamku, niezauważona wdrapuje się na mur w miejscu, gdzie wartownicy rzadko patrolują.

Nonna jest wściekła i rusza w pogoń, bo wie, że wszystkie sekrety teraz wyjdą na jaw i już nic...

Harry zostaje wyrwany z dziwnego ciągu zmysłów, zapachów, odczuć i emocji. Całą rękę pokrywa zielona maź. Nie wie, dlaczego, nie dotykał przecież zombie. Rozszerza palce, pomiędzy którymi rozpościera się kleista zawiesina. Obrzydzony wyciera rękę o spodnie.

Nonna jakby zwiędła; to poskręcane, spalone kończyny i puste oczy, krwawiące zielonymi łzami.

— HARRY!

Ma ochotę się uśmiechnąć, gdy słyszy zatroskany ton, ale jest zbyt zmęczony. Pozwala wziąć się w ramiona, Tom lepi się od stęchłej krwi, mazi, potu i Merlin jeden wie czego jeszcze, ale to mu zupełnie nie przeszkadza. Na chwilę zatraca się w poczuciu bezpieczeństwa, ale już po chwili wyrywa się, kiedy Tom próbuje sprawdzić, czy na pewno nie jest ranny: sprawdza twarz, maca skórę palcami, obracając głowę w różnych kątach.

— Nic mi nie jest, ale... — Jest jeszcze trochę roztrzęsiony, trudno połapać się w chaosie, który teraz szaleje w jego głowie. — Musimy porozmawiać z Olivią. — Chwyta rękę mężczyzny i ściska lekko. — Musimy. To wszystko chyba nas przerasta...

Tom nie zadaje pytań, kiwa głową, po czym jeszcze przez chwilę się mu przygląda, gładząc dolną wargę kciukiem. Gdy wychodzą zza linii drzew okazuje się, że jest już po walce. Na środku pobojowiska znajduje się Albus Dumbledore z mieczem, którego rękojeść zdobią rubiny, w ręce; zapewne to jemu zawdzięczają tak szybkie rozprawienie się z zombie. Ma poważną, skupioną minę, jego oczy rozświetlają się, gdy zauważa ich dwójkę wyłaniającą się z lasu.

— Wszystko w porządku? — Wyciąga rękę, jakby chciał dotknąć ramienia Harr'ego, ale ten się odsuwa, tym samym wtulając się bardziej w Toma. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem — mówi, rozglądając się po roztaczających się wokół trupach.

Czarodzieje przechadzają się pomiędzy stosami i sprawdzają, czy aby na pewno wszyscy nie żyją.

— Trzeba będzie to spalić — kwituje Tom. Jego warga drga delikatnie, kiedy widzi jak ciała z jednego stosu zaczynają się osuwać, a spanikowany czarodziej odsuwa się w popłochu.

— Przewodziła im inna zielonooka — Harry od razu przechodzi do rzeczy, chce mieć to jak najszybciej za sobą. — Powinniśmy spróbować wyciągnąć coś z Oli..., od zombie w lochach.

— To poważna sprawa. Spotkajmy się w lochach. Mogę liczyć na twoją pomoc, Lordzie Voldemorcie?

— Obiecałem — odpowiada Riddle, a zadowolony Dumbledore ich zostawia.

Stosy zostają podpalone, a Harry i Tom siadają na murze.

— Potrzebuję prysznica — narzeka Potter.

— Planuję jeszcze dzisiaj opuścić Hogwart. — Tom rzuca kamieniem, który wpada prosto do ognia. Buchają iskry.

Barty rechocze, kiedy ze stosu posypują się kończyny, w połowie spopielone spadają na ziemię. Potem je bierze i wrzuca, parząc sobie czubki palców, ale przynajmniej wydaje się zadowolony. Harry nie może tego o sobie powiedzieć, w jego głowie panuje mętlik.

— Tak szybko? Myślałem, że zamierzasz pomóc, coś doradzić.

— I to zrobię. W końcu obiecałem. Nie zamierzam jednak tu się bawić. Powiem, że zieloni są bardziej rozumni i przewodzą. Dumbledore dostanie swoje ochłapy, a my będziemy wolni. Chociaż żałuję, że nie będzie nam dane spędzić więcej czasu z zielonooką, to twoje bezpieczeństwo jest priorytetem.

— Rozumni? Oni są tak samo inteligentni jak my! Nie rozumiesz, to...

Tom ucisza go, przykładając palec do ust.

— Wiem, że sporo się działo i sporo odkryłeś, ale na Merlina, Harry, zachowaj to dla siebie, dobrze? A przynajmniej nie krzycz o tym tak, że każdy słyszy. Dumbledore nie musi o tym wiedzieć.

— Myślałem, że z nim współpracujesz.

Mężczyzna przygląda mu się ze spokojem, ale pytanie, które zadaje ocieka chłodem:

— Mam współpracować z człowiekiem, który cię torturował? Teraz najważniejsze jest, aby jak najszybciej opuścić Hogwart. Jesteś wolny od przysięgi, jedyne co musimy zrobić, to pomóc z zielonooką, a potem wpuścić tę samozwańczą naukowiec, pozbyć się jej i jesteśmy wolni.

— Huh. A więc tak to sobie zaplanowałeś.

— Nie masz obowiązku ratować całego świata.

Przyciska ich czoła do siebie i przez chwilę tak siedzą, dotykając się, będąc tak blisko, oddychając jednym powietrzem. Wokół płoną stosy zgniłych zombie, czarodzieje świętują, zaczynają wynosić alkohol, a oni tę chwilę poświęcają dla siebie. Dym gryzie w oczy, ale jednocześnie otula duszącym, stęchłym kokonem.

Nastaje zmierzch, kiedy przychodzi Dumbledore. Z ponurą miną, smugą popiołu na policzku i mieczem w pogotowiu.

— Obawiam się, że nastały komplikacje.

Tom od razu się podnosi, by stanąć z czarodziejem twarzą w twarz.

— Lepiej, żebyś sam to zobaczył.

— Harry, zostań z Nottem.

— Co? — Podnosi się od razu. Trochę zaspany, więc wciąż do niego nie dociera, co się dzieje i co tak naprawdę zostało powiedziane. — Czemu? Nie! Idę z tobą!

Ale Tom zupełnie go nie słucha, odchodzi z Dumbledorem, zostawiając wkurzonego Harry'ego. Stoi przez chwilę z zaciśniętymi pięściami, świdrując wzrokiem plecy mężczyzny. W końcu stwierdza, że nie, dość, idzie za nimi, w końcu sam decyduje za siebie. Nie potrzebuje specjalnego zaproszenia, sam się wprosi. Jednak plany krzyżuje mu Nott, który łapie go za nadgarstek i kręci głową.

— Jest plan — mówi. — Pan odwraca uwagę, my zabieramy cię autem, korzystając z tego całego rozgardiaszu.

— Co?

— Zbieramy się stąd. — Mężczyzna spogląda na niego pytająco. — Wcześniej niż oficjalny plan, aby nie było nieplanowanych zatrzymań.

— Czyli już teraz? Zaraz?

— Teraz, zaraz — potwierdza.

— Muszę zabrać Franię!

— Nie mamy na to czasu, Potter. Rozkazy są jasne, musimy...

Harry wyrywa rękę z uścisku.

— Tom nie ma nade mną władzy. Bez kota nie jadę.

Nott wzdycha i przejeżdża ręką po twarzy.

— Leć po niego, ale szybko. Wracasz tu na mury, Pansy podstawi auto. Jak się nie wyrobisz, do czasu jak Pan wróci z Dumbledorem...

— Wyrobię się. — Jest pewny, że zdąży.

Żeby nie tracić czasu od razu odbiega w stronę zamku. Po drodze jednak zatrzymuje go Szara Dama.

— A więc odchodzisz — mówi, szybując delikatnie w jego stronę. Zatrzymuje się krok przed, jej obraz faluje jak tafla wody.

— Skąd wiesz? — Nie ma czasu, więc ją wymija i otwiera drzwi do pokoju. Frania zeskakuje z miauknięciem z łóżka i do niego podbiega. — Pewnie jesteś głodna, co? — Drapie ją pod brodą, po czym bierze na ręce.

— To było nieuniknione — kontynuuje enigmatycznie duch. — Pozdrów ode mnie Lunę i... nie umieraj ponownie, co?

— Oooch. — Ma ochotę ją przytulić. — Czy ty się o mnie martwisz?

— Po prostu nie chcę, aby Voldemort w złości zniszczył zamek, całkiem go lubię. Dobrze mieć ciekawe miejsce do nawiedzania.

— Też będę za tobą tęsknić!

— Żegnaj więc. — Uśmiecha się jeszcze i przechodzi przez ścianę, znikając mu z oczu.

Już ma zamykać za sobą drzwi, ale zatrzymuje się. Czy nie powinien wziąć czegoś jeszcze, skoro już tu jest? Jakieś ubrania, pamiątki... po prostu rzeczy należące do niego. Jednak gdy tak się zastanawia, nie jest w stanie wymyślić, co dokładnie mógłby zabrać i dochodzi do wniosku, że nic tak naprawdę nie posiada.

Oprócz głodnego kota, który niecierpliwie wierci się w ramionach, nie ma nic wartościowego, żadnej pamiątki. Ta myśl trochę go zasmuca. Jak puste życie prowadził? Nie zostanie tu po nim żaden ślad, nie licząc lekarstwa. Żył w sumie tylko dla niego.

Czym prędzej otrząsa się z ponurych myśli i wraca na mur. Trochę mu to zajmuje. Po drodze wpada na bliźniaków, więc tłumaczy im, że tak dołączy do imprezy świętującej zwycięstwo, ale szuka Toma, a poza tym jest umówiony z Nottem. W myślach zastanawia się jak śmierciożerca ma na imię; dziwnie tak wciąż mówić mu po nazwisku.

Na szczęście bramy w murze są jeszcze otwarte, czarodzieje nadal palą zombie, a dym skutecznie odstrasza kolejne. Zresztą bo takiej bitwie nikt nie ma ochoty stosować się do restrykcyjnych reguł bezpieczeństwa, wszyscy są w euforii po zwycięstwie. Kolejny atak to ostatnie o czym myślą.

Frania przygląda się pogorzelisku ze swojego ulubionego miejsca na ramieniu, a on szuka śmierciożerców. Już ma się kogoś zapytać o pomoc, kiedy zauważa Toma rozmawiającego z Dumbledorem nieopodal.

Przeklina siarczyście.

Spóźnił się. Ma przejebane. Powinien po cichu się wycofać, póki go nie zauważyli... Kładzie rękę na karku Frani i robi parę kroków w tył, rozglądając się za drogą ucieczki. Całe szczęście zauważa pod murem zirytowanego Notta. Udaje się w jego stronę, odwracając się przez ramię. Dumbledore zdaje się spokojnie rozmawiać z Tomem, ręce ma założone za plecami i coś tłumaczy. Riddle znudzony kiwa głową.

— Jesteś — mówi z ulgą. — Szybko. — Nott od razu zaczyna iść w kierunku lasu.

Jest już ciemno, a w ciszy roznoszą się okrzyki czarodziejów i wielkich ognisk, które wciąż jasno płoną, rozświetlając noc. Pansy siedzi na masce samochodu w miejscu, gdzie światło to nie dociera. Zgarbiona pali papierosa.

— Nareszcie. — Komentuje ich przybycie. — Wskakuj, Potter. — Rzuca niedopałek i wgniata go obcasem.

Światła samochodu palą się jasno, a dzięki temu, że są umiejscowione wysoko w terenowym pojeździe, to rzucają światło na małą polanę otoczoną krzewami.

— Nie czekamy na Voldemorta? — pyta Harry, kiedy usadawia się na tylnym siedzeniu, a Pansy odpala silnik.

— Przyjedzie z Crouchem. My mamy wydostać ciebie, zanim Dumbledore będzie coś kręcił — mówi Nott.

— Postawimy dziada przed faktem dokonanym — dodaje z satysfakcją Pansy, puszcza sprzęgło i dodaje gazu, a auto rusza z warkotem.

Takim sposobem zostawiają zamek za sobą. Z lasu szybko wyjeżdżają na drogę, gdzie kobieta porządnie rozpędza samochód i pędzą przed siebie.

Harry jest... wolny.

Zaciska palce na pasie, który niepotrzebny zwisa obok. Frania wyłożyła się obok i obwąchuje siedzenie. Nie wie, co powinien czuć, ale wypełnia go ekscytacja. Jego podróż się zaczyna.

Spogląda na Notta, który znudzony wygląda przez szybę, podpierając brodę ręką.

— Jak masz na imię tak w ogóle? 

__________________

wreszcie możemy zostawić Hogwart za sobą, moi drodzy i ruszamy do Little Hangleton! ja nie mogę się już doczekać, bo trochę mi się dłużyło już w tym zamku. w sensie nie wiem dokładnie dlaczego, bo teraz mieliśmy całkiem ważne i ciekawe wydarzenia, ale mam ich dość, miałam problem z pozbieraniem tego do kupy i byłam zmuszona wyrzucić fav scenę, bo mi nie pasowała.

Harry jak Zgredek jest już wolny. teraz czeka nas poznanie tego jak funkcjonują śmierciożercy, parę misji, trochę kontaktu z innymi bandami. wróci Luna i Draco, ale też wrócimy do wątku Regulusa i poszukujących go Syriusza z Remusem! 

okropnie nie mogę się tego doczekać! 

możecie się domyślać, że w sumie jesteśmy już za połową tej historii. nie chcę się spieszyć, chcę jeszcze trochę pokazać wam ten świat, ale powoli będziemy zmierzać do końca. teraz powinnam mieć wreszcie trochę czasu na pisanie, więc trzymajcie kciuki, aby mi się udało regularne publikowanie Save me~! 

cały ten 11 rozdział ma 8k słów i 20 stron, może dlatego tak się dłużył, ale jestem zadowolona, że udało się zawrzeć to co najważniejsze i możemy ruszać dalej.

do napisania! (w niedzielę mam nadzieję)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top