XI. cz. 2

— Musimy porozmawiać o Olivii — mówi, kiedy znajdują się w zaciszu trujących roślin. Czerwona malwa wygina okrągłe łaknące krwi liście w ich stronę. Harry zgrabnie omija wystające spod nich kolce. — Jak bardzo inteligentne potrafią być zielonookie?

— Zależy. — Tom nachyla się i obserwuje krwiożerczą roślinę z zafascynowaniem. — Nie odkryłem jeszcze jak dokładnie to działa, co wpływa na inteligencję zielonookich, ale ten jeden, którego spotkałem... Krzyczał i błagał, bym go nie zabijał — mówi to bez jakichkolwiek emocji. Wyciąga palec i dotyka liść. Roślina go cofa, drży, ale potem ponownie wyciąga swoje liście. Wydaje się zafascynowana Tomem tak samo jak on nią.

— Olivia przekazała mi wiadomość metodą alfabetu Morse'a, chociaż bardziej brzmiało jak ostrzeżenie.

Riddle prostuje się i spogląda na niego uważnie.

— Wystukała, że ona tu idzie — kontynuuje Harry. — W sensie nie, że Olivia, tylko ktoś inny.

— Ktoś zmierza do Hogwartu? Inny zielonooki? — Tom delikatnie się ożywia; zdejmuje okulary, w czerwonych oczach błyszczy iskra sugerująca plan. Taki, który prawdopodobnie nie spodoba się nikomu z Hogwartu. — Możemy wykorzystać zamieszanie, jeśli to prawda oczywiście. Mogła zwyczajnie bredzić.

Harry nabiera nadziei. I to nie tak, że nie wierzył w Toma, po prostu faktycznie klarujący się plan zdaje się czymś rzeczywistym, wręcz namacalnym. Wolność przestaje być czymś odległym i nieosiągalnym, a wydaje się na wyciągnięcie ręki.

— Nie wydaje mi się, aby bredziła. Myślę, że chciała mnie ostrzec. — Nagle uświadamia sobie, co mogłoby być powodem jej przybycia. — Co jeśli ona mnie widziała pod Aberfoyle? I podążyła tutaj za mną? Co prawda sporo jej to zajęło... — Wyobraża sobie umarlaka sunącego przez łąki, powłóczącego nogami, który zmierza wolno ale wytrwale, krok po kroku, powoli, uparcie do celu. — Rozpoznała mnie i ostrzegła.

— Pokładasz niesamowitą wiarę w jej inteligencję — sucho stwierdza Tom. W głosie pobrzmiewa delikatna nuta zazdrości. Czy to dlatego że pamięta Olivię czy może poniekąd chwaląc jej inteligencję, wywołał niedosyt pochwał u Toma, który lubi uważać się za geniusza?

— Nie byłeś przy tym — decyduje się na bezpieczną odpowiedź. — Wydawała się mocno przejęta i zdeterminowana, by przekazać tę wiadomość, by mnie ostrzec — uściśla. — Tak jakby naprawdę troszczyła się o mój los.

Riddle unosi brew; jego mina wyraża więcej niż jakiekolwiek słowa. Harry przewraca oczami.

— Przecież powiedziałem, że jakby.

— Nic nie mówię. — Szczerzy zęby, co u niego wygląda jak uśmiech rekina.

— Pomyślałeś.

— Nic mi nie udowodnisz. — Podchodzi, by go przytulić.

Harry ma ochotę się rozpłynąć; tak okropnie tęsknił za tymi objęciami. Na chwilę zatraca się w uczuciu bezpieczeństwa i przynależności, bo to jest właśnie jego miejsce.

— Ale tak, uważam, że powinniśmy porozmawiać z nią razem. Jestem ciekaw jak funkcjonuje ten twój inteligentny zombie.

Jednak zanim to robią, spędzają jeszcze trochę czasu razem.

— Tu też są te przeklęte skrzaty — zauważa Riddle, kiedy ogląda kuchnię. — Mam wrażenie, że gdyby nie one, czarodzieje pozbawieni magii cofnęliby się do epoki kamienia łupanego.

— Dziwne są, ale na swój sposób urocze. O, dziękuję. — Przyjmuje kubek parujacej herbaty od skrzata z sterczącymi uszami. — Czarodzieje są nieporadni bez magii... Też cię zdziwiło, że większość nie potrafi czarować bez różdżek?

Siada na stole, upija łyk. Tom w tym czasie warczy sfrustrowany wzdycha i opiera się o blat tuż obok chłopaka.

— Nawet mi o tym nie mów — warczy. — Próbowałem tych imbecyli nauczyć, przecież to powinno być dla nich jak oddychanie! Od dziecka prali im mózgi, że tylko różdżki. Dla dorosłych nie ma nadziei, dzieci, które wychowały się podczas apokalipsy nauczyły się żyć bez magii, korzystać z mugolskich urządzeń i ich broni. Jedyną szansę widzę w nowym pokoleniu. które od dziecka należałoby szkolić, a raczej nie pozwolić, by zapomnieli pierwotnej magii.

— Są już zaprogramowani do różdżek. W sumie chciałbym mieć swoją — mówi.

Tom parska z niedowierzaniem.

— Chcesz się ograniczyć?

— Ale pomyśl: różdżka jest katalizatorem, wzmacnia i kumuluje magię wewnątrz czarodziejów, prawda? Skoro bez różdżki jesteśmy zdolni do tylu rzeczy, co moglibyśmy osiągnąć z nimi?

— W pewien sposób kuszące. — Tom się prostuje. — Czyli po zgładzeniu wszystkich zombie życzysz sobie różdżki?

Harry już otwiera usta, by powiedzieć, że jedyne, czego teraz chce to opuścić ten przeklęty zamek, ale orientuje się, że właśnie niedługo tak się stanie i może pozwolić sobie na myślenie o przyszłości.

— W sumie? Bo co innego mielibyśmy robić? Uprawiać seks i pić szampana?

Tom krzywi się tak mocno, że Harry nie jest w stanie powstrzymać śmiechu. Ambicja nie pozwala mężczyźnie mu na nudę. Gardzi nią. Nawet w podróży zawsze trzymał w ręce książkę i gdyby mógł nie rozstawałby się z nią w trakcie walki z zombie.

— W takim razie różdżki — przystaje. — Choć wciąż mam inne zobowiązania jako lider, to pomogę ci jak będę mógł.

Słowa go rozczulają. Przybliża się i cmoka blady policzek.

— Kocham cię. Wiesz, te różdżki to tylko pomysł, zachcianka.

— Zachcianki powinno się spełniać.

Śmieje się i trąca go w ramię.

— Tak. Ale bardziej mi zależy na spędzaniu czasu razem. Tyle go przecież straciliśmy. — Przeraża go ta sześcioletnia biała plama oraz prawie rok życia bez Toma. Okropny czas.

— Cóż... po załatwieniu sprawy z Olivią udamy się do Little Hangleton, poznasz to jak działamy.

— Wybierzemy się na jakąś akcję?

— Czemu nie? Zawsze jest pełno zombie do ubicia.

Harry absolutnie kocha tego człowieka. Czuje wreszcie realną perspektywę wolności: dociera do niego, że faktycznie może zrobić co tylko chce i nikt nie będzie mu już zabraniał czegokolwiek.

Jest już wieczór gdy udają się do Olivii. Nie muszą się skradać, Tom po prostu wchodzi do środka, jakby był właścicielem tego miejsca. Harry przez chwilę stoi, rozglądając się, ale potem go dogania ze wzruszeniem ramion.

Olivia znajduje się przy kratach, jakby oczekiwała ich przybycia. Od zgniłych palców odchodzą paznokcie, gdy zaciska je mocno na prętach. Nogi nadal przykuwają ciężkie kajdany.

— Ach, pamiętam cię — mówi Tom. Podchodzi bliżej i nachyla się; trochę jak milioner, który przyszedł oglądać małpki w zoo, bowiem zakłada ręce z tyłu i przekręca głowę.

Zombie szarpie się.

— Zbrzydłaś.

Na tę zniewagę otwiera usta, pokazując brak języka i gnijące, zagrzybione podniebienie. Harry czuje jak cofa mu się jedzenie prze zapach, jaki roztacza się po tej części lochów.

Tom prostuje się i odsuwa nieznacznie.

— Więc co ciekawego miałaś do przekazania, hm? — Gdy zombie nie odpowiada, tylko tępo się w niego wpatruje, wzdycha i pyta: — Wiesz, Harry? Kiedyś czarodzieje mieli bardzo sprytne zaklęcie pozwalające zajrzeć do umysłu innej osoby. Legilimens. Ciekawe czy działa na martwy umysł...

— To brzmi bardzo inwazyjnie. Nie chciałbym, aby ktoś grzebał mi w głowie.

— To trudna sztuka, nie każdy czarodziej był w stanie ją opanować, więc raczej nie masz o co się martwić. Tym bardziej teraz, kiedy nikt z nich nie ma różdżki. Uczyłem się od Bellatrix, tyle, ile była w stanie mi przekazać.

Harry czuje ukłucie zazdrości, ale szybko o tym zapomina, gdy obserwuje Toma, który szepcze:

— Legilimens.

Olivia wzdryga się, jakby ktoś faktycznie włożył jej pręt w głowę. Potter obserwuje ją z ciekawością i rosnącym niepokojem. Zielone oczy są wbite w niego, choć zombie zdaje się być zupełnie gdzie indziej, w świecie umysłu i wspomnień.

Po pewnym czasie Tom przerywa zaklęcie.

— To dziwne doświadczenie. Jej umysł to poprzerywana tkanina, złączona przeróżnymi nićmi, barwna i kolorowa, dopóki nie umarła. Po staniu się zombie jej umysł przełączył się na tryb awaryjny... Fascynujące. Nigdy nie pomyślałem...

— Niech zgadnę? Chcesz teraz złapać jakiegoś zielonookiego i dokładnie zbadać jego umysł?

— Naturalnie — odpowiada, nie zaszczycając go spojrzeniem. Olivia wreszcie wygrała walkę o jego uwagę. — Wiesz, że wyobrażała sobie nas w trójkącie? Nawet masturbowała się do takich myśli.

— Przestań. — Krzywi się. — To obrzydliwe.

— Co? Kobieta?

— Seks z kobietą.

Tom targa jego włosy z czułością, a potem przygarnia głowę, by pocałować jej czubek.

— Poza fantazjami seksualnymi znalazłeś coś ciekawego?

— Fantazje nie były ciekawe, ale tak. No powiedzmy. Faktycznie śledziła cię od momentu, w którym zabijasz rudowłosą zombie w połowie przemiany.

— Ginny. — Przypomina sobie z bólem tamte chwile. — Nie zasłużyła na ten los. Osierociła dzieci, wiesz? To takie niesprawiedliwe.

— Tragedia. Okropna tragedia.

Harry przewraca oczami na ten bezemocjonalny ton.

Olivia nagle się ożywia, chwyta za kraty i zaczyna nimi desperacko szarpać. Gwałtowne ruchy wzmacniają zapach zgnilizny w pomieszczeniu.

— Co...?

Zombie zachowuje się jak rozszalałe zwierzę. Tom robi krok w tył, bacznie obserwując ruchy kobiety. Miękka skóra na jej palcach pęka i odchodzi, pokrywając kraty ropą, starą krwią i dziwnym śluzem.

— Coś musiało się stać — mówi Harry. Instynkt z reguły go nie zawodzi.

— Widziałem w jej wspomnieniach innego zielonookiego. Kobietę w kapeluszu. Więc jeśli faktycznie coś się dzieje, to może być ona.

— Chodźmy sprawdzić. — Nie może usiedzieć na miejscu; ewentualna walka go ekscytuje.

Wychodzą w pośpiechu, strażnik kiwa im głową na pożegnanie. Harry wręcz wybiega z zamku, dzięki czemu pierwszy dociera na mur; Tom powoli stąpa za nim z ręką na pistolecie. Słońce jeszcze świeci, kładzie więc dłoń nad oczami, by je zasłonić, ale i tak nie widzi nic wartego uwagi. Drzewa, droga prowadząca do Hogsmeade i mury ciągnące się aż do wioski, gdzie znajduje się druga brama, oraz kolejna droga prowadząca prosto do Hogwartu od przeciwnej strony. Nic niepokojącego. Stróżujący czarodzieje przechadzają się, jeden rzuca im zdziwione spojrzenie, drugi wita się z uśmiechem. Z daleka macha do nich Fred, więc Harry odmachuje, stając na palcach, by być lepiej widocznym.

Spogląda na Toma, który mamrocze coś pod nosem, co przypomina łacinę.

— Nie mam lornetki — tłumaczy z krzywym uśmiechem. — Zaklęcie na wzrok jest bardziej przydatne i tak.

Harry siada na murze, a potem dołącza do niego Tom, więc kładzie głowę na ramieniu, oddychając znajomym zapachem, za którym tęsknił. Zalewa go fala wspomnień i usypia, słuchając równego oddechu, czując się bezpieczny z drugą połówką u boku.

Budzi go delikatne potrząsanie za ramię.

— Wstawaj. — Tom wręcza mu do dłoni miecz. — Nie wiedziałem, czy będziesz chciał pistolet.

Nie chciał.

Od razu się budzi, gdy słyszy znajome charczenie, a równie znajomy strach przed czerwonookimi pobudza do działania. Zmierzają w stronę zamku długą falą od strony głównej bramy. I...

Ma ochotę otworzyć szeroko usta, przetrzeć oczy, uszczypnąć się, cokolwiek, aby to okazało się dziwnym snem. Spogląda w stronę Toma: poważnego, wpatrującego się w zbliżającą się hordę, nie, armię.

Zombie idą w szeregu, gdyby nie powłóczyły połamanymi i gnijącymi kończynami, sprawiałyby wrażenie maszerującej armii przez to, że każdej grupie przewodniczy czerwonooki admirał, który charcząc niejako wydaje rozkazy.

— O-ho. — Tom uśmiecha się zadowolony. — To coś nowego! — krzyczy. Harry czasami ma wrażenie, że tylko nadchodzący rozlew krwi potrafi wywołać w nim taką euforię.

Zrywa się wiatr, niosąc za sobą woń zgnilizny. Śniadanie podchodzi mu do gardła, gdy czuje ten dławiący smród.

— Cieszy cię cała pierdolona armia? — W jego głosie pobrzmiewa zwątpienie, ale z każdą chwilą entuzjazm Toma udziela mu się coraz bardziej.

— Cieszy mnie każda chwila, w której za jednym zamachem mogę ubić ich tak wiele. Hogwart ma na zbyciu bomby?

— Nie mam pojęcia.

— Obawiam się, że nie przywieźliśmy za wiele broni...

Czarodzieje na murach zaczynają wykrzykiwać rozkazy, przygotowują gorącą smołę oraz gromadzą broń dalekiego zasięgu jak kusze i łuki. Niedługo dołącza do nich Dumbledore. Staje na wieżyczce z ponurą miną, broda i szata łopoczą na wietrze. W tym momencie wydaje się mężczyzną, za którego przywództwem warto podążyć.

Tom bez oporów podchodzi do niego.

— Śmierciożercy mają pozwolenie działać? Nie chcemy się narzucać.

— Przyjmiemy każdą pomoc. Będziemy wdzięczni...

Jednak Tom go nie słucha, jedynie kiwa głową i odchodzi, by wydawać rozkazy swoim ludziom, którzy zbierają się pod murem. Harry podąża za nim, bojąc się rozdzielenia w takim momencie. Co jeśli potem nie znajdzie chłopaka? Nie ufa Dumbledore'owi. Już nie.

Zakon nie otwiera bram, decyduje się na obronę oblężenia. Harry w sumie nie widzi innej opcji: po co otwierać bramy i wpuszczać zarazę do zamku, który pełni rolę bezpiecznej przystani?

Jednak niewielu czarodziei stawia się na mury. Barty sprawnie rozstawia karabin maszynowy, a Tom wyciąga dwa sztylety, a potem rozpoczyna się rzeź. Oni, bezpieczni schowani na murach kontra nadciągające masy zgniłego mięsa.

Riddle stoi wyprostowany i z zaciętym wyrazem twarzy czaruje. Kieruje sztyletami tak, że tną oczy całych szeregów umarłych. Ostrza rozcinają kolorowe gałki, przecinają je na pół, wylewa się z nich maź, a trupy padają nieruchome.

Harry dość niechętnie sięga po pistolet. Nigdy nie miał dobrego cela, ale z mieczem za wiele tutaj nie wskóra, a nie chce tylko stać i się przyglądać. Nott też stoi obok i strzela. Raz za razem. Dwa strzały i zombie pada w białej kałuży. Pansy ma dwa mniejsze pistolety, więc celuje raz, naciska równocześnie oba spusty i zabija z zimną precyzją.

Harry trochę się myli, ale i z jego ręki giną dziesiątki. Czuje się jakby wreszcie trafił na właściwe miejsce, którym jest walka u boku ukochanego.

W końcu ktoś wpada na pomysł, by użyć dynamitu, więc pod murami zaczynają tworzyć się sterty pourywanych kończyn i śmierdzących, splątanych jelit. W dodatku zostają systematycznie polewane wrzącą smołą które wżera się w nieświeże mięso, wzmaga zapach mdłej krwi. Harry musi na chwilę odwrócić głowę, odkaszlnąć, zaczerpnąć haust świeżego powietrza, żeby nie zwymiotować na buty. Czuje zbierający się kwas w ustach, przełyka go czym prędzej.

Walka szybko dobiega końca, pod murami zbierają się stosy części ciała w różnym stanie: rozerwanych, spalonych, zgniłych, wszystkie są ze sobą splątane i jest ich na tyle, że sięgają szczytu muru.

Podchodzi do Toma, który przygląda się parującym od smoły zwłokom, mrużąc oczy.

— Obrzydlistwo. — Zabawnie marszczy nos.

Harry staje na palcach i całuje go prosto w czubek. Tom mruga i odchyla się. Wydaje się szczerze zaskoczony.

— Zombie sprawia, że chcesz się całować?

— Czy jest coś bardziej romantycznego od cuchnących zwłok? — przekornie pyta Riddle, po czym trąca go ramieniem ze śmiechem.

Tom uśmiecha się czule w odpowiedzi i przygarnia go bliżej. Całuje czubek głowy, wpatrując się w horyzont. Pansy odkaszluje i zaczyna rozmawiać z Nottem. Ludzie wokół zaczynają krzątaninę. Chwila spokoju po walce mija, czas uprzątnąć ten bałagan.

— Co? Idziemy rozmawiać z Olivią raz jeszcze? — Zastanawia go, kim była ta ona. Żadnej nie widział. Czy umysł dawnej przyjaciółki jest już tak przegniły, że sens w ostrzeżeniu miało tylko samo ostrzeżenie? Skupiła się na tym, by przekazać informację o ataku i nic poza tym.

— Nie chcesz odpocząć?

 
Długie palce wędrują po ramieniu Harry'ego w znajomym i pokrzepiającym geście. I z jednej strony chce, ale pomimo skończonej walki, wciąż czuje krążącą w żyłach adrenalinę.

— Uroczy jesteś. — Unosi głowę, by cmoknąć krawędź szczęki. Chciałby przejechać po niej językiem i... Przechodzi go dreszcz, potrząsa głową. To nie czas i miejsce.

Riddle prycha, unosi głowę, by spojrzeć na kłębiące się chmury. Zrywa się wiatr, niosąc woń spalonego, zgniłego mięsa, stęchłej krwi i smoły. Zmierzcha. Harry skupia się na tym, że chmur jest więcej i więcej, więc może zanosi się na deszcz, kiedy zostaje popchnięty na ziemię.

Uderza barkiem o mur, nie ma czasu przejmować się bólem, bo w ich stronę właśnie pełznie zombie. Białooki podąża ku niemu na czworakach przez zniekształconą kończynę, z której wystaje przegniła kość. Rozwiera szczęki już chce ugryźć, Harry w tym czasie próbuje uciec. Obite ramię sprawia, że ręka się załamuje, on pada całym ciałem. Syczy z bólu, a wtedy Tom kopie zombiaka, czym wyrywa żuchwę z zawiasów. A gdy odrzucony ciosem zombie pada, dobija dwoma strzałami.

Harry podnosi się czym prędzej i wtedy zauważa, co się dzieje. Jeszcze większa horda zombie wyszła zza linii drzew korzystając z zapadającego zmroku i wspina się po kopcach usypanych z ciał ich poprzedników.

— Co do... — szepcze, przyglądając się, jak zaskoczeni czarodzieje giną w gnijących objęciach, rozrywani na kawałeczki.

Tom od razu przechodzi do akcji, wykrzykuje rozkazy i śmierciożercy zaczynają działać stosownie do swojej nazwy: jak wielka machina śmierci, która pokonuje kolejne zombie.

Harry też się ogarnia. Oddycha, ignoruje ból w ręce i przechodzi do działania.

Walka idzie opornie, Harry mocuje się z jednym czerwonookim na krawędzi muru. Stara się odepchnąć zakrzywione zęby lufą pistoletu włożoną między nimi. W końcu zdenerwowany kopie miękki brzuch, czując jak wbija się do wewnątrz, otaczają go mokre wnętrzności. Z obrzydzeniem wyciąga nogę, strzela dwa razy, oczy wypływają, a on stoi, oddychając szybko. Nie ma za wiele czas na odpoczynek. Uchyla się przed ręką z długimi, zakrzywionymi paznokciami, a noga mokra od krwi ślizga się na krawędzi muru. Upada więc na stos trupów. Cały oblepiony jest najobrzydliwszymi substancjami. Nawet nie myśli o tym jak musi cuchnąć. Charczy, próbując powstrzymać odruch wymiotny.

Białooki łapie go za kostkę próbując ściągnąć na dół. Pistolet wypada z ręki i ginie w plątaninie zgnilizny. W tym momencie przelatuje sztylet Toma, który wściekle wbija się w jedno, a potem drugie oko.

— HARRY! Co ty wyprawiasz? — woła Tom, który już do niego schodzi. Zeskakuje i jakimś cudem nie traci równowagi na śliskich szczątkach.

— Próbuję przeżyć, nie widać? — Chlasta mieczem, pistolet gdzieś mu wypadł. Irytuje go nagana słyszalna w głosie mężczyzny. Ma ochotę walnąć go w ten pusty łeb i... Ale nie może, bo nadchodzą kolejne i kolejne fale zombie, a on jest poza murem.

Są z Tomem sami przez chwilę, bo niedługo dołączają do nich wierni śmierciożercy, siejąc spustoszenie. W ferworze walki Harry jednak odłącza się od Riddle'a, wciągnięty w wir czarnych kończyn i brązowych zębów śmierdzących zgniłymi jajami.

W pewnym momencie uderza piorun. Rozpętuje się burza, wzmaga się wiatr. Niedługo po tym zaczyna lać. Deszcz podbija zapach trupów, który dusi w gardle.

Przedziera się przez hordy umarlaków, gdzieś zgubił Toma, trochę go to niepokoi, bo mężczyzna nie opuściłby go z błahego powodu. Gryzłby zombie zębami, żeby tylko go ocalić — w to nie wątpi.

W pewnym momencie staje twarzą w twarz z zielonooką. Dziurawy kapelusz przysłania połowę twarzy, ale gdy unosi głowę okazuje się, że skóra jest czarna. Spopielona.

___________________________

okej. trochę się zmieniły plany, bo musiałam skupić się na życiu. ale chyba wszystko zmierza w dobrą stronę, więc mam dla was kolejną część, która miała kończyć ten rozdział, ale się rozrosła. w sensie uparłam się, że 12 rozdział to już co innego, więc chcę zakończyć wątek ataku i inne w tym jedenastym.

mały cliff hanger wyszedł, ale myślę, że jest totalnie do przeżycia. 

ta historia rozrasta się tak ładnie, że chyba przekroczy długością NG. bo planowo zostało mi jeszcze sporo wydarzeń, choć główny wątek tajemnica zombie powoli dobiega końca. w sensie z następną częścią będziecie wiedzieć prawie wszystko na temat tego jak działają i funkcjonują zombie. zostanie nam tylko tajemnica ich powstania. 

nie mogę usiedzieć, bo w nocy nowy odcinek HOTD (o którym się non stop rozpisuję na dc) i czeka nas pierwsza bitwa smoków! wybaczcie więc błędy, do zobaczenia niedługo! mam nadzieję, że za tydzień!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top