VIII. cz. 2

zdążyłam? zdążyłam. krótko, ale już tuż-tuż fajnych wydarzeń, do których chcę przejść jak najszybciej ^^


— Lekarstwo? — dopytuje dla pewności.

Czuje ulgę, podekscytowanie, nadzieję; wszystko naraz. Jeśli im się to uda, będzie wolny. Wreszcie. Odejdzie, nie oglądając się na siebie. Koniec z zagadką, dlaczego zombie zostały wpuszczone do zamku (bo co do tego, że zostały wpuszczone nie ma wątpliwości), koniec osamotnienia, braku Toma, poczucia wyobcowania... Za duchami może będzie tęsknił, ale poza tym? Z chęcią to wszystko porzuci.

Wszystkie te emocje muszą malować się na jego twarzy, bo uśmiechnięta Hermiona kiwa głową. Zbłąkany kosmyk wysuwa się z fryzury spiętej wielką spinką, nadając jej wygląd szalonego naukowca z komiksów; brakuje tylko okularów i morderczego błysku w oku. Biały kitel już ma. Wkłada do niego ręce, uśmiech nie schodzi z warg.

— Też nie mogę w to uwierzyć, ale zobacz sam!

Ciągnie go w stronę jednego ze stanowisk i pokazuje fiolki pełne przezroczystych płynów, które zdają się delikatnie migotać. Harry spogląda to na nie, to na kobietę, po czym kiwa z uznaniem głową, choć tak naprawdę nie wie, o co chodzi z fiolkami i co powinien w nich widać.

— To były próbki zakażone wirusem białookich. Teraz to czysty płyn. Pobrałam też swoją krew — podchodzi do kolejnego stanowiska, gdzie obok mikroskopu znajduje się kolejna fiolka, tym razem czerwona — i zaraziłam ją wirusem. Parę kropli jadu, potem oczywiście odczekałam, a wreszcie dodałam wyodrębnioną z twojego szpiku magię. Pod mikroskopem komórki krwi są po prostu komórkami krwi. Czerwone, białe, płytki... żadnych wirionów!

— Mają imię? — dziwi się.

Hermiona parska śmiechem.

— Powiedzmy — zbywa go jak kogoś zbyt głupiego, by zrozumiał. — W każdym razie! Krew nie posiada wirusa, ale aby mieć pewność, musimy sprawdzić na zakażonej osobie. Co nie będzie łatwe. Sprawdziłam parę razy, mamy trochę ponad piętnaście minut od zakażenia, by zadziałało. Potem krew... tak jakby obumiera. Traci tlen, nie funkcjonuje. Moja teoria jest taka, że lekarstwo zadziała, jeśli ma jeszcze co wyleczyć. Jeśli ugryziona osoba przemieni się w zombie całkowicie... Lekarstwo na nic się zda.

— Ale to i tak dobrze!

Ma w pamięci Ginny. To jak szybko to się wydarzyło, nie zdążyli zareagować. Gdyby mieli ze sobą na lekarstwo, nie byłoby za późno, zadziałałoby, uratowaliby kobietę.

— Bardzo dobrze! — Uśmiecha się do niego szczerze. — Dlatego potrzebuję jeszcze próbek. Tym razem z kości biodrowej.

— Czy to nie za szybko? — Minęły niecałe trzy dni.

— Trochę tak — przyznaje; jej entuzjazm delikatnie przygasa. — Uwierz mi, gdybym miała inne wyjście, nie prosiłabym cię o to.

Harry zgadza się z westchnieniem. Są już przecież tak blisko, nie może teraz zrezygnować. Nie, kiedy od Toma dzieli go tak niewiele.

Tym razem boli bardziej. Nie powstrzymuje długich krzyków. Muszą unieruchomić go brązowymi pasami z żelaznymi klamrami. Lavender spogląda na niego przepraszająco, gdy je zaciska. Mocno i bezlitośnie.

Zabieg przeprowadza Hermiona, stanowczo wykonując kolejne kroki. Snape jej asystuje, a Lavender monitoruje funkcje życiowe Harry'ego.

Igła wbija się boleśnie powoli. To jak droga przez mękę, wielka drzazga, która zagłębia się i zagłębia, powodując coraz większy ból. W dodatku jego wzrok zaczyna go zawodzić, pojawiają się czarne plamy. Ostatecznie traci przytomność, gdy ją odzyskuje, udo pulsuje tępym bólem. Przed nim kuca zatroskana Lavender wycierająca pot mokrą szmatką.

— Wróciłeś. — Uśmiecha się z ulgą. — Profesorze Snape! Obudził się!

Od razu zostaje mu podana cała gama najróżniejszych eliksirów.

— Hermiona trochę przesadziła, w sensie... straciłeś ciutkę krwi, której nie powinieneś był stracić! Ale spokojnie, wszystko już gra. Przestała, gdy tylko zauważyliśmy, że straciłeś przytomność.

Przez jego głowę przemyka myśl, kiedy dokładnie się zorientowali.

— Mamy trochę mniej niż zakładałam. — Hermiona wydaje się być niezadowolona. — Chyba faktycznie nie powinniśmy byli tego robić tak wcześnie. Musisz wypocząć. I odżywiać się porządnie. Rozpiszę ci dietę. — Klepie go po policzku, a potem odchodzi do stanowiska pełnego fiolek, nucąc pod nosem nieznaną mu piosenkę.

Postanawia usiąść, ale powstrzymuje go dłoń Snape'a. To stanowczy, ale delikatny dotyk.

— Odpoczywaj. Najlepiej jak dzisiaj już nic nie będziesz robił. Odpocznij tu.

Chce powiedzieć, że tu jest niewygodnie, zimno, czuje się nagi i bezbronny. Że myśl o spaniu tutaj, bez ubrań, pod cienkim prześcieradle, na metalowym stole sprawia, że ma ochotę się rozpłakać jak małe dziecko. Zanim jednak zdąży, zasypia.

Budzi się następnego dnia. Od razu zostaje zbadany z Lavender, zażywa dawkę eliksirów na czczo, a potem zmuszony jest do zjedzenia kleiku. Kobieta pilnuje, by zjadł każdą jedną łyżkę. Pustą miskę nagradza uśmiechem.

— Odpocznij dzisiaj. Możesz już odejść do siebie, ale spędź dzień w pokoju. Nie przemęczaj się, regeneruj siły. Przydadzą się. — Jej wzrok na chwile twardnieje. — Zajrzę do ciebie później — dodaje już ze swoim zwyczajowym, delikatnym uśmiechem.

Staje na nogi. Oddycha. Czeka, aż przestanie mu się kręcić w głowie. Czuje na sobie zmartwione spojrzenia. Jest zły. Zły i słaby. Zbyt słaby, by wyrazić swoje dobitne zdanie. Choć chce, bardzo chce wykrzyczeć, co myśli o tym zabiegu. Ale jednocześnie czuje, że nie ma prawa narzekać. Że to nic w porównaniu do tego, ile dobrego z tego wyniknie. W dodatku pomęczy się przez chwilę, a potem będzie miał spokój do końca życia. A w dodatku zrobi coś dobrego dla świata.

Śni o bólu. O ucieczce, szaleńczym biegu, który jednak jest zbawieniem w porównaniu do klatki, z której się wydostał. Jej pręty wbijały się w ciało. Powoli, aż do kości; tak ostre, że ją przebiły.

Budzi się wolny od koszmarów, ale nie od bólu. Noga jest odrętwiała, nie może na nią stanąć. Kładzie się na wznak, czując łzy zbierające się w kącikach oczu. Zasłania je ręką. Zasypia ponownie. Gdy budzi się ponownie, jest ciemno. Czuje głód, więc schodzi do kuchni, w której Darunia robi mu pierożki. Opowiada o tym, że widziała dzisiaj Franię.

Harry przez to wszystko zapomniał nakarmić kotkę; widocznie poradziła sobie sama. Czuje wyrzuty sumienia.

Spotyka ją, gdy wychodzi zza obrazu z gruszką. Miauczy na powitanie, ociera się o nogi. Podnosi ją z uśmiechem.

— Przepraszam. — Głaszcze po głowie, drapie za uszami. Frania zaczyna mruczeć zadowolona. Uznaje, że mu wybaczyła. Chociaż nie jest zbyt humorzastym zwierzakiem, nie okazuje niezadowolenia, przynajmniej nie wobec niego.

Włóczy się po zamku, nie mogąc spać. Siada na parapetach, udaje się do Wieży Astronomicznej, obserwuje niebo. Potem znowu głodnieje i idzie do kuchni. Frania dostaje miseczkę mielonej wieprzowiny z surowym żółtkiem, a on wcina pudding.

W poniedziałek czuje się już lepiej, zaczyna mu się nudzić. Zastanawia się, co porabiają Syriusz i Remus. Też chciałby wyruszyć na wyprawę. Postanawia, że porozmawia z Dumbledorem. W końcu lekarstwo jest już gotowe, nie musi aż tak dużo czasu spędzać w zamku.

— Panie profesorze? — Puka do drzwi od gabinetu.

— Wejdź, Harry, mój chłopcze!

Krzywi się na to określenie i nie potrafi się uśmiechnąć, gdy wita się z czarodziejem.

— Dzień dobry.

— Witaj, witaj. Severus przekazał mi dobre wiadomości. Jesteśmy naprawdę wdzięczni za twoje poświęcenie.

— Miło, że odbieracie to jako poświęcenie właśnie. — Harry odsuwa krzesło i siada na nim z Franią na rękach. Ta zaczyna wyciągać łapki i ugniatać materiał koszuli.

— Dla większego dobra — zgadza się Dumbledore. — Wierzę jednak, że jesteśmy już u kresu tej ciężkiej podróży. Jeszcze trochę i osiągniemy upragniony cel.

Wygląda jakby naprawdę w to wierzył. Ma dobry humor, proponuje herbatę z brązowym cukrem i cytryną. Podaje ją w granatowych filiżankach ze złotymi zdobieniami.

— Ciastko?

Harry odmawia. Miesza herbatę.

— Chciałbym to jak najszybciej zakończyć. Aby lekarstwo było już gotowe — dodaje. Ma ukryty motyw: chce uzyskać większą swobodę, obietnicę, kiedy dokładnie może wypisać się z tego całego Zakonu Feniksa i pójść własną drogą. I tak bardzo jak tego pragnie, tak bardzo czuje się zobowiązany wobec ludzi, którzy tak bardzo mu pomogli i bez których prawdopodobnie dawno już by nie żył.

— Wreszcie to życzenie ma szansę się spełnić. Nigdy nie byliśmy tak blisko.

Harry kiwa głową, upija łyk słodkiej, orzeźwiającej herbaty.

— Dlatego chciałbym wyruszyć poza mury. — Stawia sprawę jasno.

Dumbledore nie daje nic po sobie poznać, splata palce i przygląda się uważnie.

— Obawiam się, że na razie będzie bezpieczniej, jeśli zostaniesz wewnątrz.

Odstawia głośno filiżankę na spodek.

— Dlaczego? Lekarstwo gotowe. Hermiona sama tak powiedziała. Pozostało znaleźć zakażoną osobę i sprawdzić je na niej.

Z pomarszczonych ust wydobywa się długie, ciężkie westchnienie.

— To nie takie proste, mój drogi chłopcze. Nie mamy jeszcze lekarstwa, a raczej: nie jesteśmy w stanie go wytwarzać samodzielnie bez twojego udziału. Gdy stracimy ciebie, stracimy nadzieję, dlatego musisz zrozumieć...

Harry wstaje, uderza ręką o stół. Frania zeskakuje z oburzonym miauknięciem.

— Śmie pan...

— Harry. — Dumbledore od razu mu przerywa, zanim z jego ust zdąży wypłynąć coś, czego by żałował. — Wiem, że to dla ciebie trudne. Że to trudna sytuacja. Nie możemy jednak zapominać o celu, który nam przyświeca. Tu nie chodzi o ciebie czy o mnie, czy o kogokolwiek innego. Stawką jest cała ludzkość. Życie niewinnych ludzi. Jako ludzkość nie możemy pozwolić sobie na to, abyś zginął. Jesteś jedyną nadzieją ludzkości, Harry. Jedyne, co od ciebie wymagamy to to, abyś przeżył.

Pieką go oczy, gdy schyla się po kota. Obejmuje ją w ramionach, nie wie, co odpowiedzieć, nie mówi więc nic. Wychodzi z gabinetu, odprowadzany zmartwionym spojrzeniem Albusa Dumbledore'a.

Harry wpada w swego rodzaju letarg. Oprócz wizyt u Hermiony, nie robi praktycznie nic innego. Czasami pogra w szachy z duchami, czy porozmawia z kimś żywym, ale większość czasu spędza zamknięty w pokoju. Drzemie zmęczony, próbując zregenerować energię.

Są dni, w które nie wychodzi w ogóle. Są takie, w które ledwo może chodzić, każda kość go boli. Snape pracuje na eliksirem, który ma szybciej regenerować szpik. Ciągle ulepsza receptury. Harry jest mu za to wdzięczny, jednak nie może nic poradzić na to, że czuje swego rodzaju poirytowanie. Mógłby się bardziej postarać, mógłby bardziej się przyłożyć i stworzyć coś, co sprawiłoby, że nie czułby żadnego bólu. Harry ma dość bólu. Czasami nie ma siły wstać z łóżka. Leży tępo wpatrując się w ścianę, zmartwiona Frania wskakuje na łóżko, trąca policzek nosem czy czołem. Czasami miauczy żałośnie, a czasami ma go gdzieś i zajmuje się sobą.

Teraz siedzi w Wielkiej Sali i próbuje zmusić się do zjedzenia ziemniaków z groszkiem. Pieczeń sobie odpuścił, zapach mięsa przyprawia go o mdłości. Przysiada się do niego Fred. Uśmiecha się, ale w taki sposób, jakby chciał go podnieść na duchu, a nie dlatego że ma dobry humor.

— Słyszałeś nowiny?

Wzrusza ramionami. Fred nie wydaje się zniechęcony jego brakiem zainteresowania i kontynuuje:

— Dumbledore oficjalnie ogłosił, że mamy lekarstwo.

— Przecież nie mamy. — Wbrew sobie się ożywia.

— Wczoraj wieczorem jeden z naszych miał wypadek. Nie uważał i został ugryziony, więc jak najszybciej przetransportowaliśmy go z George'em do Hogwartu. W ostatniej chwili podaliśmy mu twój szpik. I dzisiaj oficjalnie jest już zdrowy, choć na razie wciąż siedzi w izolatce. Tak dla pewności.

— Mimo tego Dumbledore już się pochwalił?

Harry nie wierzy w tę historię. Jeśli miałby obstawiać, powiedziałby, że ten zarażony człowiek był ochotnikiem, który gotów poświęcić się dla ludzkości, dał się ugryźć. Dzięki temu lekarstwo mogło zostać przetestowane, na czym tak bardzo zależało Hermionie.

— Polityka. — Fred rozkłada ramiona. — I tak nikt mu nie uwierzył. Jednak boją się na tyle, że każda z większych band przyśle do nas delegację.

To przykuwa uwagę Harry'ego.

— Śmierciożercy też?

— Też. Myślisz, że pojawią się nasi znajomi z Aberfoyle?

— Nie powinni przysłać kogoś bardziej... wyżej postawionego? — Nie skupia się na tym co mówi, jego myśli zajmuje fakt, że wreszcie pojawiła się szansa. Szansa, by wyrwać się z Hogwartu, przecież nic nie będzie stało mu już na przeszkodzie. Lekarstwo już gotowe, Hermiona ma potężny zapas jego szpiku. Nic go tu nie trzyma. Może udać się ze śmierciożercami i porozmawiać z Voldemortem. Przedstawić sprawę jaskini, zapytać o to, co mógł tam robić, może przy okazji znaleźć Toma.

— Słuszna uwaga. — Fred nabija marchewkę na widelec i zjada ze smakiem. — Będzie się działo. Ma być wielkie spotkanie, dyskusja, przedstawienie dowodów. Hermiona pewnie wygłosi jakiś referat.

Harry przytakuje i zjada obiad ze smakiem. Pierwszy raz w tym miesiącu. 

______________________

wybaczcie za błędy, jeśli się pojawiły, ale mam nadzieję, że bawiliście się przednio! wreszcie zbliżamy się do wydarzenia, którego nie mogłam się doczekać, czyli spotkania reprezentantów wielu band, możecie zgadywać kto od kogo się pojawi. 

już wam zdradziłam, że Luna, a po jednym z komentarzy stwierdziłam, że Umbridge jako reprezentantka Ministerstwa sprawdzi się idealnie i zapewni ciekawy kontent. będzie po 2/3 z każdej bandy ^^ i wielka scena, dyskusja... ach! nie mogę się doczekać. 

nie, nie Tom, nie nastawiajcie się, on najszybciej w 10 się pojawi. 

jeny, ale się jaram. Harry przeżywa teraz ciężkie chwile, a ja się jaram, że będę mogła wreszcie Lunę pokazać. ale wątek eksperymentów medycznych na Harrym jeszcze się nie skończył, bo to zawsze był cel tego ff. jak daleko można się posunąć w takich eksperymentach, mając nawet najbardziej szlachetny cel? 

widzimy się w rozdziale dziewiątym i ojeju, czy mu zbliżamy się do połowy tego ff? o.O


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top