VIII. cz. 1

nowy rok, nowe zombie

1996

W sklepie muzycznym Tom znalazł skrzypce.

— W sierocińcu uczyłem się grać — wyjaśnił, po czym zagrał gamę c-dur. — Tęskniłem za tym dźwiękiem, choć wypadałoby cię nastroić — dodał, zwracając się do skrzypiec.

Tak oto dni zaczęły im mijać na muzyce. Tom grał, Harry słuchał i odkrywał w sobie dziwną wrażliwość, gdy obserwował Riddle'a zatraconego w muzyce. Coś magicznego było w tym widoku, może dzięki temu, że Tom stoił instrument za pomocą magii właśnie.

Większość czasu spędzali, unikając zombie. Podróżowali w dzień, by nie pozostawać zbyt długo w jednym miejscu, a w nocy starali się znaleźć bezpieczne miejsce na spoczynek. Często palili wtedy ognisko, rozmawiali przy muzyce czy po prostu spędzali razem czas. Choć prawdę mówiąc — ciągle spędzali ze sobą czas. Praktycznie się nie rozdzielali, więc kiedy wreszcie to się stało, Harry nie wiedział jak się zachować.

Zaczęło się całkiem niewinnie, postanowili wpaść do kolejnego miasta na ich drodze. Wymienili spojrzenia, widząc majaczący w oddali supermarket.

— Myślisz, że znajdziemy jeszcze jakieś jedzenie w terminie? — Harry zjadłby mrożoną pizzę. Mrożonki nawet jak się przeterminują potrafią być zjadliwe.

— Nawet jeśli nie to przydałby mi się nowy smyczek i struny. I ten koc, co ostatnio zapomniałeś zabrać.

Harry nie zapomniał. Zostawił go specjalnie. Takim sposobem mogą spać pod jednym i jest im ciepło, a także może wtulić się w bok chłopaka, co jest nieocenioną zaletą.

Motywowani zdobyciem nowych przedmiotów zrobili szturm na supermarket. Zaparkowali tuż przed drzwiami, aby było jak najbliżej. Ostrożność na pierwszy miejscu, więc poruszali się powoli, sprawdzając dokładnie otoczenie. Harry mocno trzymał ręce na pistolecie, Tom miał swoje sztylety, a u pasa każdy z nich miał miecz, jeśli doszłoby do walki wręcz. Jednak do tego nigdy nie chcieli dopuścić, ich sposobem było, aby zabić zombie, gdy ten znajduje się jak najdalej. Poza zasięgiem, aby nie ugryzł i nie zaraził.

Sklep oczywiście został już wcześniej splądrowany przez innych, półki z żywnością świecą pustkami. Gdzieniegdzie zostały puste opakowania, jakieś zgniecione puszki.

— Rozdzielamy się? — zapytał Harry. Chciał szybko mieć to za sobą, ale potem pożałuje tego pytania.

Tom spojrzał na niego zaskoczony, uniósł brew, wyglądał, jakby chciał o coś zapytać, ale ostatecznie kiwnął głową.

— Uważaj na siebie — powiedział jeszcze.

Harry uśmiechnął się szeroko.

— Co miałoby mi się stać w opuszczonym sklepie?

Pożałował tych słów całkiem szybko. Chciał sprawdzić magazyny. Wielkie białe drzwi, były opuszczone do połowy. Schylił się więc i przeszedł na drugą stroną. Światło nie działało, nie było też żadnych okien, przywołał więc kulę światła, która zaczęła unosić się na wysokości oczu, oświetlając drogę.

Przed nim znajdowały się stosy pudeł, palety, całe aleje pełne porozrywanych rzeczy. Nic zdatnego do jedzenia. Pomimo tej świadomości i tak sprawdzał każdy karton z nadzieją, że mu się poszczęści.

Panowała cisza. Z jednej strony dobrze, z drugiej wywoływała w nim uczucie niepokoju. Słyszał tylko swój oddech i odgłos kroków. Schylił się, by otworzyć pudło, którego nikt jeszcze nie rozerwał, kiedy zza rogu pojawiła się ręka. Chwyciła go, zanim zdążył zareagować.

— Czyli jednak — odezwał się kobiecy głos. — To ty.

Za ręką pojawiła się twarz. Znajoma. Harry zmarszczył brwi.

— Olivia? — Przypomniał sobie o sytuacji na stacji benzynowej. — Co ty tutaj robisz?

— Ukrywam się.

Zaczął się uważnie rozglądać po jej słowach, pewniej chwycił broń.

— Przed kim?

— Łowcy ludzi — szepnęła, robiąc wielkie oczy.

Harry przeklął w myślach.

— Dlaczego zawsze cię spotykamy w tak chujowych okolicznościach?

Wzruszyła ramionami.

— Czego chcą? Jak się w to wpakowałaś?

Przełknęła ślinę. Jej wzrok wędrował wszędzie, tylko nie skupiał się na jego oczach. Wyglądała na bardzo przestraszoną.

— Szukają jedzenia. Byłam nieostrożna i... — Jej głos zadrżał.

— Znowu kanibale? — Miał ochotę jęknąć. — Dlaczego tyle ludzi traci rozum?

— Są głodni.

Agresywnie zaczął pocierać czoło.

— Musimy jakoś się dostać do Toma — zdecydował.

Olivia spojrzała na niego dziwnie i pokręciła głową.

— On mnie nie lubi. Lepiej... po prostu znajdźmy drogę wyjścia, co?

— Nie lubi cię, ale przynajmniej cię nie zabije — odwarknął.

Nie był przygotowany na walkę z ludźmi. Spodziewał się paru samotnych zombie co najwyżej, a nie bandy ludzi, która urządza sobie polowania na ludzi jak na jakąś zwierzynę. Nie wiedział, ilu ich jest, jak są uzbrojeni... zapytał więc o to Olivię.

— Nie mam pojęcia.

— A ja mam pojęcia jak się stąd wydostać. To jakbyśmy działali po omacku! — Bo jak mieliby się stąd wydostać, nie znając położenia wrogów? Każdy krok mógłby być tym, który doprowadzi do śmierci.

Jak na zawołanie, jego magiczna kula zgasła, a ktoś przyszpilił go ciałem do podłogi. Mając broń cały czas w ręku, strzelił. Prostu w brzuch tej osoby. Rozległ się krzyk, a Harry poczuł ulgę. Strząsając ciężkie ciało z siebie, myślał o tym, że Tom na pewno już wiedział, że działo się coś niedobrego. Zaraz się tu zjawi.

Nie miał czasu, by czekać na ratunek. Postrzelony człowiek nie był jedynym. Drugi już ciągnął Olivię za włosy. Dziewczyna krzyczała i kopała, gdy jej ciało było ciągnięte w niewiadomą stronę. Harry chciał rzucić się na pomoc, ale drogę zagrodziło mu dwóch mężczyzn.

Jeden próbował wykręcić mu rękę, ale Harry go postrzelił w otwarte usta, gdy ten próbował coś powiedzieć, rozpryskując mózg i jednocześnie brudząc swoją własną twarz. Zajęty nie zauważył, że drugi facet podhaczył jego nogę.

Upadek zneutralizowało ciało, ale i tak poczuł jak powietrze uchodzi z płuc. Krzyknął, gdy mężczyzna usiadł na nim okrakiem, a potem wziął za włosy i uderzył o beton. Zamroczony przypomniał sobie, że wciąż w ręku ma broń. Uniósł ją, spróbował wycelować, ale została wytrącona. Facet walnął go pięścią w twarz, polała się krew z nosa.

Harry charczał coś niezrozumiałego, ale w tym momencie życie uratowała mu Olivia. Chlasnęła mieczem po plecach napastnika. Harry szybko go kopnął, potem strącił na bok, a na dokładkę dołożył parę kulek z magazynku.

Wymienili zmęczone uśmiechy, ale Harry'emu mina szybko zrzedła, gdy zobaczył, że to był dopiero początek, że biegną następni. Poczuł przerażenie i jednocześnie głęboką potrzebę, aby Tom już przyszedł.

Nowoprzybyłej grupie przewodniczyła kobieta z długim warkoczem; twarz oświetlały latarki kompanów. Harry uniósł broń, gotów walczyć do ostatniej kropli krwi. Wtedy na szczęście przybył Tom. Nad nimi uniosła się kula światła, wszyscy obserwowali ją oczarowani, nie zauważając, że sztylety świstały na prawo i lewo. Każdy celnie przebijał szyję i leciał do kolejnej ofiary.

Harry'emu zrobiło się gorąco, gdy tak stał z pistoletem w dłoni i przyglądał się Tomowi. Chłopak stał w łunie światła, z morderczym błyskiem w oczach, a wokół niego świstały sztylety. Ludzie krzyczeli i padali. Nie którzy nawet nie byli świadomi sytuacji, nagle łapali się na gardła i padali na kolana, charcząc.

W końcu została tylko ich trójka: Harry, Olivia i Tom stojący przy małej stercie trupów. Kciukiem starł krew z policzka. Jego spojrzenie odnalazło Harry'ego, a ten nie mógł już dłużej wytrzymać. Ruszył, potykając się o kończyny, by wpaść prosto w ramiona. Nie był pewny tego, co robił. Nie był nawet pewny swojego imienia.

Tom był jak jego ostoja i tylko jego był faktycznie pewny. Że zawsze przy nim będzie, że go nie zostawi. Pocałował go więc. Silnie i z determinacją, że tak, tego właśnie chce. Może trochę niezgrabnie, zahaczając zębami o wargi, ale szczerze.

Dopiero całując Toma, zorientował się od jak dawna chciał to zrobić. Nie liczył się nikt inny: żadne trupy, żadna Olivia, nikt.

Tom na początku nie zrobił nic, stał jak słup soli. Ani nie odwzajemnił pocałunku, ani go nie objął. Dopiero jak Harry się odsunął, zobaczył delikatny uśmiech i ciepło w ciemnych oczach.

— Nigdy nie sądziłem, że to może być przyjemne — stwierdził Riddle. Uniósł dłoń i kciukiem rozwarł wargi Harry'ego, przez co ten musiał delikatnie otworzyć usta, kiedy palce je gładziły, naciskały, czciły. — Są miękkie.

Harry parsknął śmiechem, nie mogąc już wytrzymać.

— Więc idealne do całowania — odparł.

— Tylko dlatego że są twoje.

Zarumienił się na te słowa. Wtulił się w chłopaka.

— Już nigdy więcej rozdzielania się.

— To był twój pomysł.

— Był głupi.

Chciał pocałować Toma ponownie, ale wtedy Olivia odchrząknęła.

— To mogę się z wami zabrać?

Harry wzruszył ramionami, Tom był zbyt zajęty uczeniem się kształtu jego warg, więc ostatecznie żaden z nich nie zaoponował.

Teraźniejszość

Po powrocie do Hogwartu odbywa się pogrzeb; Harry chce porozmawiać z dziećmi Ginny, ale przysadzista kobieta o zmęczonej twarzy odgradza je, mierząc chłopaka zimnym, podejrzliwym spojrzeniem. Wzrusza więc ramionami i odchodzi, drewniana trumna z ciałem kobiety jeszcze się nie spaliła, gdy on zamyka się we własnym pokoju.

Zatrzaskuje drzwi i opiera się o nie. Oddycha głęboko, jego usta drżą, tak samo palce. Powstrzymuje płacz. Najchętniej udałby się w odwiedziny do Remusa i Syriusza, ale ci nadal nie wrócili. Zaczyna go to trochę martwić.

Nie ma ochoty na kontakty z jakimikolwiek Weasleyami, a może po prostu problem leży w ludziach i to ich nie ma ochoty widzieć; udaje się więc na spotkanie z duchami. Szara Dama i Krwawy Baron grają w szachy. Harry przysiada się do nich, przypominając sobie Aberfoyle i to jak przyglądał się rozgrywce strażników na murze.

Kobieta zbija wieżę przeciwnika. Krwawy Baron opiera ręce na obu kolanach, nachylając się nad szachownicą. Rzuca na nią cień jak stare drzewo.

— Tylko ci, co chcą zostają duchami, prawda?

— Nie powiedziałabym, że to kwestia wyboru — stwierdza Helena. — Czasami śmiertelne życie ciąży jak łańcuchy, które łączą cię ze śmiertelnym ciałem i nie pozwalają odejść. Twoje wybory, ludzie, których spotykasz, to co przeżyłeś... Wszystko ma wpływ na to, czy dostaniesz wybór pod koniec.

— Niektórzy tego wyboru nie mieli — wzdycha Krwawy Baron.

— Właśnie. — Kobieta wbija w niego jadowite spojrzenie, przez nieuwagę traci piona, zaczyna stukać paznokciami o stolik.

Siedzą przy wysokim oknie z witrażem. Harry wybrał parapet i z boku obserwuje poczynania duchów.

— Możecie dotykać materialnym rzeczy.

— Oczywiście. Jak inaczej Irytek miałby psocić? Wszystko zależy od woli ducha.

— Irytek? Chyba go nie spotkałem. — Nie widział zbyt wiele duchów, głównie przecież spędza czas z tą dwójką.

— I dobrze.

Spędzają razem popołudnie, dopóki nie przerywa im Hermiona. Idzie szybkim tempem i przystaje gwałtownie, zauważając ich.

— Tu jesteś! — wykrzykuje. — Szukam cię po całym zamku!

— Jest środa — od razu się broni. — Nie mam obowiązku ci się meldować — wyrzuca z siebie, trochę ostrzej niż zamierzał.

— Wiem, wiem, spokojnie, nie przyszłam cię zbesztać.

— A spróbowałabyś tylko... — mamrocze pod nosem, ale dziewczyna go ignoruje.

— Myślę, że wpadliśmy na pomysł, jak wyodrębnić magię! — oznajmia podekscytowana.

Szara Dama uważnie się jej przygląda.

— Chodź! — Ciągnie Harry'ego za rękę, ale ten zapiera się nogami.

— A nie możemy jutro? Według grafiku, który tak dokładnie przestrzegasz?

— Harry. — Spogląda na niego poważnie. — Tu nie chodzi o jakieś widzimisię, ale o przyszłość ludzkości.

Ma ochotę przewrócić oczami, zamiast tego jedynie wzdycha i podąża za nią do gabinetu. Snape już jest w środku, nachyla się nad parującym kociołkiem. Lavender z kolei układa igły. Rozpoznaje jedną z nich jako tą od pobierania szpiku.

— Pozwól, że wyjaśnię, pamiętaj, że to twoja decyzja, do niczego cię nie zmusimy, ale Harry, jeśli nam się uda...! Pomyśl, co będzie, jeśli nam się uda!

— Koniec mojej męki — stwierdza sucho. Siada z rozłożonymi nogami, pomiędzy które wkłada złączone ręce, opierając łokcie o kolana.

— Oj tam, nie przesadzaj. — Dziewczyna macha ręką. — Chociaż... właśnie. — Wzdycha. — Doszliśmy do wniosku, że problem w wyodrębnieniu twojej magii stanowi właśnie magia. Przez to że używamy eliksirów, które przecież tworzone są ze składników przesiąkniętą magią świata czy stworzeń, od których pochodzą, twoja magia zostaje zanieczyszczona. To co otrzymujemy ze szpiku traci wszelkie cudowne właściwości, które posiadało.

— Czyli potrzebujecie to zrobić bez eliksirów?

— Dokładnie.

— Jak bardzo będzie bolało? — Nawet nie kwestionuje szalonych pomysłów. Wreszcie są blisko i choć jego powody są dalekie od tych altruistycznych Hermiony, nie oznacza to, że nie oczekuje jak najszybszego zakończenia eksperymentów. Chce to zakończyć i ruszyć szukać Toma.

— Kurewsko — odpowiada Lavender. Hermiona rzuca jej karcące spojrzenie. — No co? Prawdę powiedziałam. Harry nie lubi jak się owija w bawełnę.

— Jednak jeśli zrobisz to teraz, prawdopodobnie będzie to jeden i jedyny raz. My zyskamy lekarstwo, ty wolność od nas.

Harry mruży oczy, czując lekkie rozbawienie. Wszyscy chyba uparli się, by go przekonywać, a on już dawno się zgodził. Nie czuje, jakby miał wybór, ale chce mieć to już za sobą.

— Mnie to pasuje — mówi tylko.

Hermiona rozpromienia się i podchodzi, by uklęknąć i chwycić obie jego dłonie.

— Dziękuję! Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy! Ile to znaczy dla świata.

— Tak, tak.

Siada więc na stole operacyjnym, ściąga koszulkę. Lavender nasącza wacik alkoholem i przemywa skórę.

— I na brzuch — mówi.

Przewraca oczami i kładzie się zgodnie z poleceniem, zsuwając delikatnie spodnie, tak by jego biodra były odsłonięte. Lavender przemywa jego ciało delikatnie. On opiera się na ramionach, oczekując.

Odsłoniętą skórę pokrywa gęsia skórka, gdy czeka na to aż Hermiona wreszcie zacznie.

— Normalnie wbija się igły w dwa miejsca, ale my aż tak dużo nie potrzebujemy. I nie chcę cię przemęczać. Pobierzemy aż nadto z jednego miejsca. W końcu robimy przeszczepu szpiku kostnego — próbuje zażartować.

Palce poryte rękawiczką dotykają skóry, badają ją rozciągają, aż w końcu czuje zimną igłę przymocowaną do strzykawki. Snape podchodzi od przodu i go unieruchamia. Harry chce powiedzieć, aby zabrał te ręce, że nie potrzebuje pomocy, ale wtedy Hermiona wbija igłę.

Nagle i precyzyjnie. Jego ciało się wzdryga w reakcji na inwazję, a potem dochodzi do niego ból. Skupia się w jednym punkcie, sięga głęboko, do samej kości.

Zaciska zęby, starając się nie jęknąć, gdy Hermiona zaczyna ciągnąć tłok i odprowadzać szpik kostny pomieszany z krwią. To niemiłosiernie długi proces, Harry czuje pot. Napina wszystkie mięśnie, jego organizm jest gotowy do walki. Jednak nie ma tutaj żadnego wroga.

Przygryza wargę, próbując odwrócić swoją uwagę od bólu w talerzu kości biodrowej. Nie daje to za wiele, bo to dziwny ból, zupełnie inny od tego, gdy zombie rozszarpuje zębami ciało. O wiele gorszy od bycia dźgniętym nożem. Igła sięga głęboko. To tak jakby ktoś grzebał we wnętrzu niego. Tarł kości, miażdżył tkanki.

Wyciąganie igły też jest bolesne. Hermiona nie robi tego sprawnym ruchem, nie chcąc rozerwać mięśni. Zamiast tego robi to powoli, z uwagą. Lavender już czeka z opatrunkiem, który zakłada, gdy tylko igła opuszcza ciało.

Harry opada z ulgą. Czuje się jak po przebiegnięciu maratonu.

Snape unosi jego głowę, podaje dwa eliksiry, ale w jego głowie szumi, nie rozumie, co do niego mówią. Traci przytomność.

Budzi się dopiero następnego dnia. Chce usiąść i syczy z bólu. Czuje, jakby całe biodro miał stłuczone. Skarży się, Hermiona jednak tylko klepie go po policzku, mówiąc, że wszystko ładnie się goi, a pierwsze próby są obiecujące. Znów skupia się bardziej na badaniach niż na Harrym.

Ten wzdycha i stacza się ze stołu, na którym spał. Ściąga koc, którym ktoś go przykrył (stawia na Lavender, nie posiądziłby Snape'a o taką troskliwość), po czym ubiera koszulę. Palce drżą, gdy zapina guziki. Czuje zmęczenie. Hermiona wręcza mu eliksir i instruuje, by zjadł coś odżywczego, ale lekkiego na śniadanie.

Siada więc samotnie w Wielkiej Sali i nakłada sobie owsianki. Odczuwa brak Ginny. Czasami odwraca głowę, chcąc opowiedzieć jakiś żart, zapytać się o jakiegoś czarodzieja, który go zainteresował... zawsze zamiera w połowie, przypominając sobie, że Ginny przecież już nie ma. I nie będzie.

Je swoją owsiankę, przełyka ją z gulą w gardle; smakuje jak piach (piach, który gryzł zębami, gdy trenował walkę wręcz z Tomem i ten raz po raz rzucał go na ziemię, dopóki Harry nie stał się lepszy, potem to on rzucał Tomem, wyginał ręce i siadał na plecach, szczerząc się jak głupek).

Nie mając, co robić, obserwuje ludzi. Fred i George siedzą na samym końcu, razem, pochyleni nad czymś dyskutują. Orientuje się, że nie zna tutaj prawie nikogo. Lavender siedzi z nieznanymi mu osobami, Dumbledore'a nie ma. Czuje się... osamotniony.

Uświadamia sobie, że naprawdę częściej spędza czas z duchami niż z żywymi ludźmi. Jedyną osobą, z którą stworzył jakąkolwiek relację w Hogwarcie, była Ginny i... zwyczajnie za nią tęskni.

Czuje wzbierające się łzy, szybko wyciera oczy. Kobieta w szmaragdowej, czarodziejskiej szacie przyozdobionej czarną koronką, rzuca mu krzywe spojrzenie. Chyba wpatruje się w nią zbyt długo, bo wykrzywia usta w drwiącym uśmiechu, po czym unosi filiżankę i upija łyk herbaty. Robiąc to, cały czas patrzy prosto w jego oczy.

Raz kozie śmierć — stwierdza, wzrusza ramionami i przysiada się bliżej kobiety. Teraz widzi, że jej makijaż jest nierówny, puder ma zbyt grubą warstwę, szminka wyjeżdża poza wargi, cień do powiek ciemny, krzywo pomalowany.

— Dzień dobry — rzuca z uśmiechem.

Kobieta uśmiecha się kwaśno w odpowiedzi. Odstawia z wdziękiem filiżankę.

— Nie znam pani.

— Nie lubię ludzi. Szczególnie... tak pospolitych.

— Jestem jedynym człowiekiem odpornym na jad zombie — rzuca wyzywająco.

Czarownica odchyla głowę i przygląda się mu z uznaniem.

— Ach tak... Słyszałam o tobie. Zamierzasz nas ocalić? Dobrze. — Kiwa głową. — Zombie to zaraza. Przydatna, jednak wciąż zarazą pozostaje.

— Przydatna? — Marszczy brwi. Kobieta śmieje się cicho.

— Przydatna, a jakże. Pozbyła się innej zarazy. Jak to mówią? Zwalczaj ogień ogniem.

— I ta druga zaraza to co? Cywilizacja? Bezpieczny świat? Swoboda przemieszczania się?

— Blisko. — Nachyla się do niego, światło załamuje się na licznych zmarszczkach, sprawiając, że wygląda upiornie. — Mugole. Zombie prawie wybiły mugoli. Świat sam się leczy.

Harry mruga i odchyla się.

— Przepraszam, ale czy panią pojebało?

— Och. — Ze śmiechem macha ręką. — Przy innych okazach z mojej rodziny? Jestem jedyną normalną. Jeden syn porzucił rodzinne tradycje, napluł na nie, drugi porzucił rodzinę i wybrał siebie. Egoista, ale wciąż go kocham, wiesz? Taki już los matki. Dzieci cię nienawidzą. a ty musisz je kochać. — Obraca peirścieniem z wielkim kamieniem na palcu. — Taki już los matki — wzdycha.

Harry zostawia ją samą. Robi taktyczny odwrót. Czarownica chyba nawet tego nie zauważa. Nie dojada owsianki. Nie ma ochoty. Może rozmowa go obrzydziła, a może po prostu nie jest głodny. Nie wie. Siada na parapecie przy wysokim oknie z witrażem. Robi mu się trochę słabo, więc musi odpocząć. Powinien był zjeść tę owsiankę.

Dzięki eliksirowi nic go już nie boli, choć czuje się dość osobliwie. Ma ochotę przymknąć oczy i zasnąć. Co nieświadomie robi. Budzi go stukanie. Otwiera okno z jeszcze zamroczonym snem umysłem. Słońce jest już wysoko na niebie, a do środka wlatuje sowa. Siada, wypinając dumnie pierś i unosi nóżkę z przywiązanymi do niej czerwoną wstążką listem.

Jest od Syriusza. Wyjaśnia, że nie wrócą prędko. Regulus wpakował się w jakieś tarapaty, nie mogą wyjaśnić jakie, ale muszą go z nich wyciągnąć i to może zająć dłuższą chwilę.

Odkłada list, czując zdradę i zawód. Chciałby być tam z nimi, zamiast tkwić uwięziony w zamku, kiedy tryb życia nadają eksperymenty. Wyciąga rękę i palcem gładzi brzuch sowy. Huczy uroczo, zadowolona z uwagi.

— Piękna jesteś — chwali ją.

W sobotę udaje się do Hermiony. Otwiera mu Snape. Mierzy wzrokiem i bez słowa wpuszcza do środka. Granger robi coś z fiolkami, ale uśmiecha się szeroko, gdy go widzi i porzuca pracę.

— Chyba się udało! — informuje go z podekscytowaniem. — Został nam ostateczny test, ale, Harry, myślę, że to mamy!

_____________________

bo ich pierwsze pocałunki muszą być wśród trupów, takie wychodzą zawsze najlepiej. 

jesteśmy na dobrej drodze, by mieć lekarstwo! kwestia ze szpikiem totalnie inspirowana tym jednym odcinkiem dr House'a. byłam fanką w gimnazjum. 

jednym z motywów, który miałam w głowie, zaczynając Save me, były właśnie eksperymenty medyczne na Harrym, by stworzyć lekarstwo. trochę się tym jeszcze pobawimy. 

jak się uda, to w dziewiątym rozdziale spotkamy Lunę :)

miłej niedzieli~!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top