VII. cz. 3
i jednak wyrobiłam się w trzech częściach, czwartej nie będzie, kolejny jest rozdział nr osiem
Wstępują do Faerie Tree po miotły, ale okazuje się, że na darmo. Śmierciożercy właśnie wracają. Rozprawiają między sobą, wydają się być w dobrych humorach. Fred ich zaczepia.
— Ten dym to wy?
Dziewczyna krzywi się jakby przemówił do niej karaluch, najwyższy mężczyzna spogląda na niebo i kiwa z uznaniem głową, z kolei blondyn odpowiada:
— Zabite, zwłoki spalone. Nie ma za co.
— A my rozwiązaliśmy prawdziwy problem — chwali się Ron.
Kobieta unosi brew.
— Co ty nie powiesz...
Najwyższy, ciemnoskóry mężczyzna przepycha się między nimi ze znudzoną miną i wchodzi głębiej do Faerie Tree, kierując się w stronę baru. George odprowadza go wzrokiem, a potem wzrusza ramionami i podąża za nim.
Fred wzdycha.
— To może pogadamy? Zbierzemy do kupy co ustaliliście. Fred Weasley. — Wyciąga rękę.
Blondyn spuszcza wzrok, oceniająco unosi brew, gdy wyzywająco spogląda na Freda. Przekrzywia głowę z przekornym uśmiechem.
— Czemu nie.
Siadają więc przy stoliku, a George z Blaisem, jak przedstawia się ciemnoskóry chłopak, roześmiani przynoszą butelkę brandy. Wszyscy przedstawiają się sobie, a Renny przynosi szklanki.
— Łał — mówi, nie potrafiąc oderwać wzroku od tatuaży Pansy Parkinson. — To prawda, że wszyscy macie też tatuaże węży, które działają jak sowy?
— Jak sowy? — Draco Malfoy wydaje się urażony tą sugestią.
— No wiesz... przekazują informacje i tak dalej. Łączą was wszystkich.
Pansy kładzie rękę na ramieniu mężczyzny i wychyla się w stronę kelnerki.
— Jak do nas dołączysz, to się przekonasz, kochana. — Szczerzy zęby.
Renny blednie i uśmiecha się nerwowo.
— Chyba nie dla mnie. Patrząc na to, co stało się dzisiaj... Biedna Laoghaire... Macie kolejne brandy na koszt Faerie Tree. Tylko nie mówcie sołtysowi.
— Co? Czemu? — pyta Harry.
W tym samym momencie George rzuca:
— Ukradliście mu tę jego cenną brandy?
— Nie. —Renny śmieje się dźwięcznie. — No co ty! Po prostu Laoghaire była jego siostrzenicą i nie jest zadowolony z braku procesu, że rozprawiliście się z nią według własnych upodobań.
— Była seryjną morderczynią. — Harry rzuca Renny wyzywające spojrzenie, czując, jak znów krew wrze w żyłach. Zaczyna stukać nogą, kolano jednak uderza o stół. — Ał!
Ginny parska śmiechem i nalewa mu brandy, po czym patrzy po wszystkich i im też nalewa. Parkinson podstawia swoją szklankę z uśmiechem.
— Widzę, że wasz nowy nabytek stylem bardziej pasowałby do nas. Nie chcesz dołączyć, co Potter? Pan przyjmuje takich uzdolnionych czarodziejów z otwartymi ramionami.
Harry już otwiera usta, czując, że to jego szansa, jednak Fred mu przerywa.
— Harry jest nasz, zero złodziejstwa. Pijmy. — Unosi szklankę.
Wszyscy więc piją. Pansy nachyla się w stronę Rona.
— Więc co dokładnie zrobiliście? Może ty mi odpowiesz, skoro tamtego trzymacie na smyczy?
— Nie jestem trzymany na smyczy! — warczy Harry, nie potrafiąc się powstrzymać. Fred rzuca mu karcące spojrzenie, co tylko bardziej podjudza Pottera. A może chodzi też o to, że jest w tym ziarno prawdy. — Gdybym na tej smyczy był, nie mógłbym zabić tej morderczyni, prawda?
— Morderczyni? — Malfoy marszczy brwi.
— Tak. Schowała swoje zombie-dziecko w piwnicy i pozwalała mu zabijać inne dzieci.
— Okej. — Kiwa głową. — Ale co to ma wspólnego z hordą, którą załatwiliśmy?
— Moja teoria...
— Lepiej wypijmy, skoro Harry ma zamiar mówić o swoich teoriach. — Śmieje się George.
Harry'ego to nie bawi, nie pije więc, zamiast tego niecierpliwie czeka, aby zabrać głos.
— Więc uważam, że w murach jest jeszcze jeden zombie.
— I nie atakuje? — Blaise sceptycznie unosi brew.
— Teraz będzie najlepsze — śmieje się George, rozsiadając się wygodnie na drewnianej ławie.
— Bo to zielonooki.
Obserwuje reakcje na swoje słowa. Ron wzdycha, Ginny uśmiecha się pod nosem, ale trójka śmierciożerców przypatruje się mu uważnie. Draco ma poważną minę.
— Widziałeś zielonookiego? — dopytuje.
— Jak byłem dzieckiem, a ostatnio znaleźliśmy...
— Harry sobie to ubzdurał — wtrąca Fred, więc Harry kopie go pod stołem w nogę. — Ała? — spogląda na niego z pytaniem w oczach, trochę obrażony.
— Zasłużyłeś.
Weasley unosi ręce.
— Touché.
— Szukamy zielonookich — mówi Malfoy. — Nasz Pan bardzo chce udowodnić ich istnienie.
Harry czuje nagle więź z Voldemortem. Nie znają się, ale wreszcie ktoś też myśli tak jak on. Gdyby tylko bliźniacy tak go nie pilnowali... poszedłby ze śmierciożercami. Na pewno osiągnąłby tam lepsze efekty w poszukiwaniu Toma.
— Wy też? — jęczy Fred.
— Mówiłem, że śmierciożercy są dziwni. — Ron podpiera się ręką.
— I śmiertelnie skuteczni. — Pansy uśmiecha się niebezpiecznie, Ron przełyka ślinę i odsuwa się od niej, co sprawia, że kobieta mruga do niego; wydaje się być z siebie niesamowicie zadowolona, widząc czerwone uszy Weasleya.
Zamawiają jedzenie i więcej alkoholu. Zaczynają rozmawiać o mniej istotnych rzeczach, aż w końcu ich umysły przykrywa mgła alkoholu. Piją wszyscy oprócz Harry'ego, który z każdą mijającą minutą coraz bardziej czuje obrzydzenie do swoich znajomych. Ich mowa staje się bełkotem, zdania nie mają sensu, ruchy są wolne i niezdarne, woń sfermentowanego alkoholu wydobywa się z ust za każdym razem, gdy zostają otwarte.
Przysłuchuje się dyskusjom, które zbaczają na kwestie światopoglądowe.
— N-nie... bo musisz zrozumieć... Nie tak łatwo być kobietą. — Ginny po alkoholu zaczyna się jąkać. — Czujesz tę... p-p-p... pieprzoną, cholerną presję, by zajść w ciąże, by mieć dziecko. Wszyscy to mówią i zaczyna ci się w-wydawać, że ty też tego chcesz. — Odbija jej się. — A-a-a... A jak już zachodzisz w ciążę, rodzisz dziecko, to nagle wszyscy... wszyscy cię krytykują. I zaczynasz nienawidzić siebie. Bo powinnaś kochać dziecko, a ono staje się źródłem wszystkich problemów. Psia mać.
Pansy przysłuchuje się jej uważnie, kiwając głową.
— Nigdy tego nie czułam. Nie chcę mieć dzieci.
Blaise parska śmiechem; gdy kobieta rzuca mu pytające spojrzenie, wyjaśnia:
— Bo nikt nie chciałby się z tobą pieprzyć, wiedźmo.
— Więc jak wytłumaczysz naszą wspólną przygodę?
— Błędy młodości — odpowiada bardzo szybko.
Wszyscy parskają śmiechem, Draco kręci głową i upija łyk brandy, Harry jest po prostu zniesmaczony.
— Po ich rozstaniu zaczęła umawiać się tylko z kobietami, aby pokazać mu, że obrzydził jej wszystkich facetów. Blaise nadal ma traumę — mówi Draco, kierując tę uwagę bezpośrednio do Harry'ego, wpatrując się prosto w jego oczy.
— Czyli jak Harry! — zbyt głośno oznajmia Ron.
— Co? — Rzuca mu szybkie, zdezorientowane spojrzenie.
— Masz chłopaka.
Pansy wydaje się zaskoczona, ale uśmiecha się do niego. Harry z kolei najpierw czuje się skołowany, a potem wkurzony.
— Ale co to ma do rzeczy? Ja nie lubię kobiet. W sensie... — Spogląda spanikowany po Pansy i Ginny. — Nie że nie lubię... to nie tak, po prostu...
— Po prostu nie chcesz z nami uprawiać seksu.
— Dokładnie! — Pokazuje ręką na Parkinson. — Dziękuję.
— Nie ma za co, Potter. — Wymieniają uśmiechy.
— Ale dlaczego? — pyta Fred. — Kobiety są... no są. Niesamowite, miękkie, seksowne...
Harry robi minę, która wywołuje salwy śmiechu. George klepie go po plecach.
— Harry to nasz kochany gej po prostu. Powiedz — nachyla się, a gorący oddech owiewa szyję Harry'ego, który wzdryga się obrzydzony — jestem dla ciebie atrakcyjny?
— Nie — odpowiada zgodnie z prawdą i odsuwa się.
— Auuuu, bracie! Dobrze, że jesteś norm... hetero! Nie masz szans u gejów.
Harry odsuwa się jeszcze bardziej.
— H-harry p-po prostu jest wierny temu chłopakowi. — Ginny szturcha Freda, by jeszcze polał.
— Och? — interesuje się Pansy.
— Możemy przestać gadać o mnie, o mojej orientacji i o moim chłopaku? — pyta zirytowany. — Chyba że wreszcie zamierzacie ruszyć dupę i pomóc mi w znalezieniu go. — Wybrzmiewa to twardo i może jest trochę bezzasadne, bo to nie ich wina, że Dumbledore wyznaczył mu takie warunki, ale w tym momencie czuje, że jego gniew jest uzasadniony.
— Zgubiłeś go? — śmieje się Blaise.
— To... dość skomplikowane. — Spogląda na bliźniaków, zastanawiając się, czy poruszyć temat jaskini, ale przypomina sobie, że nie rozmawiają z byle kim, a ze śmierciożercami, czyli bandą Voldemorta. Mówienie prawdy może przysporzyć mu problemów. Najchętniej spotkałby się z tym człowiekiem osobiście i wszystko wyjaśnił.
Potem tematy schodzą na życie i na zombie. Ginny leży na stole, wypiła najwięcej, najbardziej po niej widać, że jest pod wpływem, Fred i George chichrają się, Ron wciąż rumieni się na zaczepki Pansy, a Blaise pije, jakby wcale nie był pijany, a jego żołądek nie miał dna.
Harry w pewnym momencie idzie się odlać, a potem siada na murku na tyłach gospody, wpatrując się w ciemniejące niebo, które powoli przysłaniają szare chmury.
Ciekawe czy spadnie śnieg — myśli, pocierając dłonią kolano. Czuje dziwną nostalgię; zabił dzisiaj kobietę a nie zastanawia się nad poprawnością swojego działania, zamiast tego myśli o Tomie. Jak zwykle. Obejmuje ramionami kolana i wciska głowę pomiędzy nie.
Co powinien czuć?
Co powinien zrobić?
Nie uśmiecha mu się wracać do Hogwartu, jednak poczucie obowiązku i wdzięczność są jak kajdany: mocno trzymają go skutego w jednym miejscu. Zawsze cenił sobie wolność, to że z Tomem udawali się, gdzie chcieli i ograniczały ich tylko własne możliwości i wyobraźnia. Teraz... teraz został sam i zupełnie nie wie, co powinien zrobić. Porzucić ludzi, których całkiem polubił, którzy go uratowali i udać się z śmierciożercami? Przecież nie są godni zaufania, wręcz przeciwnie, nie ukrywają podejrzanych zamiarów, nie kryją się ze swoją brutalnością. Nie wie, co go czeka jeśli z nimi pójdzie, jednak to lepsze niż stanie w miejscu.
— Wszystko okej?
Gwałtownie podnosi głowę, przestraszony, słysząc czyjś głos tak blisko. Dlaczego nie zauważył Ginny? A co gdyby był to zombie? Tom skarciłby go za nieuwagę, za pozwolenie sobie na odpoczynek na obcym, wrogim terytorium.
— Długo nie wracałeś — tłumaczy, siadając obok niego. — Plus... potrzebowałam świeżego powietrza. — Potrząsa głową na boki, jakby się wzdrygała. — Za dużo wypiłam, ał.
— Też chciałem trochę powdychać świeżego powietrza.
— W środku jest strasznie duszno.
— Ano.
Zapada przyjemna cisza, oboje wsłuchują się w odgłosy Aberfoyle: szum wiatru, szczekanie psa, głośne śmiechy dochodzące z gospody. Ginny kładzie głowę na jego ramieniu. Harry na początku jest zaskoczony, chce coś powiedzieć, ale potem stwierdza, że w sumie mu to nie przeszkadza. Polubił kobietę.
— Dziękuję — szepcze po chwili przez zasłonę włosów, owiewając ciepłym oddechem szyję, po czym się prostuje.
— Co? Za co? — Odsuwa się, by móc lepiej się jej przyjrzeć; szczególnie twarzy, która jest zaczerwieniona, oczy opuchnięte, co wskazuje na to, że płakała.
— Dzięki tobie się odważyłam. Wyszłam zza murów, widziałam zombie, spotkałam tylu nowych ludzi... Cieszę się, że mam cię za przyjaciela.
Harry nigdy nie myślał o niej jak o swojej przyjaciółce, ale gdy to stwierdzenie pada z ust Weasley, stwierdza, że się z nią zgadza. Trąca więc ją ramieniem.
— Do usług.
Ginny śmieje się i wyciera oczy.
— Jestem pijana, wybacz.
— Ale już się nie jąkasz.
— Jąkałam się? — bąka, czerwieniejąc. — O nie... — Chowa twarz w dłoniach, ale zaraz potem się podnosi. — A w sumie? Chuj z tym. Wszyscy byli pijani. Oprócz ciebie.
— Nie przepadam za alkoholem.
— Nie rozumiem cię. — Kręci głową.
Harry wzrusza ramionami. Nie czuje potrzeby, by być zrozumianym.To jego decyzja, woli mieć czystą głowę, jeśli pojawi się jakieś zagrożenie.
Giny wstaje, unosi głowę i ręce, po czym obraca się wokół własnej osi, krzycząc:
— Czuję się taka wolna!
Harry kręci głową z uśmiechem, obserwując jej dziwne tańce; kobieta w końcu siada zarumieniona. Dmucha na kosmyka włosów na twarzy, ale gdy ten ponownie opada, przysłaniając pole widzenia, oboje wybuchają śmiechem.
Tak znajduje ich Fred: chichrająca się Ginny siedząca na ziemi i Harry na schodach patrzący na niebo z zamyśloną miną.
— Zbieramy się.
— Co? — Ginny przestaje się śmiać, odgarnia włosy za uszy.
— Czemu? — Nie jest gotowy, jeszcze nie wymyślił, co chce zrobić, ale raczej nie pewno nie chce z nimi wrócić. Myślał, że ma trochę więcej czasu, że poukłada sobie wszystko w głowie.
Coś sprawia, że chce tu zostać. Dziwne wrażenie, że powinien na kogoś czekać.
— Bo zaraz zrobi się tu niebezpiecznie. George z Ronem poszli po nasze rzeczy.
Pociera głowę zdenerwowany, po czym nagle sobie przypomina.
— Frania! — wykrzykuje.
— Kota też mają wziąć. Koniec leżenia, idziemy.
Ginny wstaje, delikatnie się chwiejąc, opiera się o murowaną ścianę. Harry niewiele myśląc bierze ją pod rękę. Podążają za Fredem, który prowadzi ich przez boczne uliczki. Zatrzymują się dopiero za murem, strażnicy przepuszczają ich przez bramę z słowami życzącymi powodzenia.
— Szerokiej drogi! — Macha kapeluszem Ian McKay.
Harry odmachuje mu z uśmiechem. Zapada zmrok, więc widoczność staje się gorsza z każdą mijającą minutą.
— Nie lepiej byłoby czekać wewnątrz muru? — pyta, rzucając na siebie i Ginny zaklęcie ogrzewające. Zapowiada się na mroźną noc, pociera ramiona w oczekiwaniu aż czar zacznie działać. Odchyla głowę z ulgą, gdy fala ciepła rozlewa się po ciele.
— Nie.
Ma ochotę krzyczeć z frustracji.
— Nie mamy broni — tłumaczy cierpliwie, choć ta cierpliwość powoli się kończy. — Co zrobimy jak pojawią się zombie?
— Śmierciożercy wytłukli hordę.
— Bo horda to jedyne zombie w pobliżu! — Nie wytrzymuje i unosi głos. — Myślałem, że masz więcej oleju w głowie.
— Nie było ciebie, nie słyszałeś tego co my.
— To może mnie oświecisz? Abym zrozumiał sytuację? Bo tak do niczego nie dojdziemy.
Fred pociera twarz dłonią.
— Podsłuchaliśmy rozmowę Malfoya i tej kobiety. Ich tatuaże służą za jakieś pojebane komunikatory i z tego, co zrozumiałem to wezwali Voldemorta. Jakoś musieli się zorientować, że to ja z George'em włamaliśmy się do jaskini, że to nas szuka. A Regulus ostrzegał, psia jego mać! — Uderza dłonią o pień drzewa.
— Czyli uciekamy przed Voldemortem?
— Dokładnie. — Fred wzdycha. — Jak tchórze, ale Voldemort zna magię na poziomie Dumbledore'a, jak już nas znajdzie... Jesteśmy martwi.
— Nie przesadzasz? — Harry czuje, że nie odkryli jeszcze całej tajemnicy Aberfoyle. Brakuje kluczowej informacji: jak syn Laoghaire stał się zombie? Żałuje, że zabił kobietę, ona mogła jako jedyna posiadać tę informację. Z tego powodu nie chce jeszcze wracać do Hogwartu.
— Z...
Przerywa mu krzyk. Ginny właśnie gałęzią uderza białookiego, który upada na ziemię; jego szczęka jest przekrzywiona, jakby żuchwa zaraz miała się oderwać.
— Kurwa! — Fred odciąga siostrę.
Harry z kolei wyrwa z ręki dziewczyny gałąź i wbija ostry koniec w oko. Najpierw jedno, potem drugie, rozpryskując srebrną maź.
Fred ciągnie go za ramię.
— To nie jedyny! W nogi!
Nic innego im nie pozostaje. Kij nic się nie zda na taką ilość. Nie ma nawet czasu, by ich dokładnie policzyć, ale na pewno jest ich więcej niż trzech. Po prostu biegnie, nie oglądając się za siebie. Fred mocno ściska rękę Ginny, która potyka się o własne nogi. Harry uświadamia sobie, że przecież jeszcze nie wytrzeźwiała.
— Myślałem, że śmierciożercy wszystkie wybili!
— Najwidoczniej chujowo wykonują swoją robotę! — Fred nawet się nie odwraca, ciągnie za sobą siostrę, narzucają coraz szybsze tempo.
Harry odwraca się przez ramię. Goni ich jakieś pięć zombiaków... Może dałby sobie z nimi radę kijem? Całe szczęście gnijące zwłoki są wolniejsze od żywych ludzi, więc udaje im się w miarę szybko osiągnąć bezpieczną przewagę.
— Stop — charczy Ginny. — Stop! Nie dam już rady...! — Wyrywa rękę z uścisku brata i pada na tyłek.
— Ginny — mówi Fred przez zaciśnięte zęby; wręcz nimi zgrzyta. — Nie mamy czasu. Jakbyś nie zauważyła gonią nas zombie, a my nie mamy żadnej broni ani mioteł!
— Fred... — Harry szarpie za rękaw mężczyzny, patrząc na Ginny, która kuli się na ziemi. — Patrz na jej rękę. — Wskazuje palcem na krew.
Gdy dochodzi do niego, co to może oznaczać, od razu klęka przy kobiecie, odsłania rękaw bluzki, ukazując ugryzienie.
— Masz jakiś nóż? — pyta Freda, sam desperacko rozglądając się wokół, choć wie, że nic nie znajdzie. Są w środku lasu.
— Ja...
— Dlaczego nie mówiłaś wcześniej? — Najbardziej boi się tego, że jest za późno, że jad jest już w zbyt dużej części organizmu. — Dla bezpieczeństwa będziemy musieli uciąć wyżej... — mruczy do siebie.
Fred dalej stoi jak wmurowany: blady i nieruchomy.
Ginny wpatruje się w Harry'ego wielkimi oczami, które na szczęścia nadal są ludzkie i brązowe.
— Ja... — mówi, ale Harry jej przerywa.
— Nic nie rób. Zaraz coś wymyślimy...
Niewiele jest możliwości w środku lasu, ale na szczęście ich ubranie już do czegoś się nadaje. Wstaje i chwyta sznurek z bluzy Freda. Wyciąga go z kaptura, po czym szybko klęka i wiąże nad łokciem Ginny. Mocno zaciska. Jak najmocniej się da. Ugryzienie znajduje sie tuż koło nadgarstka, ale minęło już jakieś piętnaście minut, nie chce ryzykować, musi spowolnić przepływ zatrutej krwi.
W tym momencie rozlega się krzyk Rona:
— Fred! Harry! Ginny! Gdzie jesteście!
— Eeeee-oooo! — wtóruje mu George.
— Tutaj! — Krzyki braci rozbudzają Freda, który podnosi rękę i zaczyna nią wymachiwać. — Tu jesteśmy! Na dole!
Harry tworzy magiczne światełko i posyła je magią trochę wyżej, mając nadzieję, że zostaną szybciej zauważeni. Chwilę później dwie miotły lądują tuż obok.
— O nie — wyrywa się Ronowi.
Harry nie traci czasu, ignoruje Franię, która wyskakuje z plecaka, by się z nim przywitać, od razu sięga po miecz. Przerażony George daje mu butelkę alkoholu.
— Biały? — upewnia się, rzucając spojrzenie na leżącą siostrę.
Jedną rękę trzyma na brzuchu, ta ugryziona leży na trawie. Twarz kobiety jest spocona, zapewne zaczyna gorączkować, bo ciało walczy z infekcją.
— Na szczęście — odpowiada Harry. Dokładnie oblewa ostrze miecza alkoholem. — Stójcie na straży, nie daliśmy rady zabić wszystkich, zaraz tu będą.
George bez słowa chwyta broń. Fred klęka przy siostrze, drżącymi palcami odgarnia mokre włosy z twarzy.
— Niedobrze mi... — jęczy Ginny.
— To nie będzie ładne ani łatwe. Nie przepiłuję kości mieczem, ale... ze stawem powinno pójść łatwiej.
Fred ściąga bluzę i rękaw wpycha w usta kobiety, cokolwiek, by nie odgryzła języka. Harry w tym czasie zabiera się za cięcie. Uderza z całej siły, starając się zakończyć to jak najszybciej, piłowanie bez środków znieczulających... Na szczęście kość ustępuje za pierwszym razem, potem tylko przecina pozostałą skórę. Ron podaje mu czystą koszulkę, którą opatrują ranę. Rozwiązuje ucisk i wykorzystuje sznurek, by jakoś ustabilizować prowizoryczny bandaż. Potem odsuwa się, siada na piętach i obserwując kobietę.
— Przeżyje? — pyta cicho Ron.
— Nie wiem. Alkohol przyspiesza krążenie krwi. Ciąłem wysoko, ale... — Wzdycha, podnosząc się. — Nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić. Lepiej się stąd wynośmy.
Fred wpatruje się w odciętą rękę.
— Co z nią zrobić? Zakopać?
— Nie mamy na to czasu — stwierdza George. — Słyszę jak powłóczą nogami, zaraz tu będą.
— Wspaniale. — Fred przeładowuje magazynek.
— Nie mieliśmy uciekać?
Słowa Harry'ego zostają zignorowane przez braci, którzy skupiają się na zemście. Nie musi im pomagać, sami wykańczają pozostałych umarlaków. Harry tylko się przygląda, pilnując Ginny.
Jej czoło nadal jest rozpalone, pojawia się więcej potu, ciężko oddycha. Na całe szczęście oczy nadal pozostają brązowe, cudownie ludzkie.
Kiedy zombie są już tylko nieruchomymi rozkładającymi się zwłokami, bracia stają nad leżącą Ginny z nieprzeniknionymi minami.
— Co teraz? — zadaje pytanie Ron, wyrażając to, co myślą wszyscy.
Frania przychodzi i zaczyna ocierać się o nogi Harry'ego, więc bierze ją na ręce, przytulając do piersi. Kotka długo nie wytrzymuje głaskania i po chwili wdrapuje się na swoje ulubione miejsce na ramieniu Harry'ego. Jej ogon porusza się powoli, łaskocząc w plecy.
— Musimy wracać. Nie mamy nawet dyptamu. Ginny potrzebuje pomocy — stwierdza Fred.
Nikt z nim nie dyskutuje. Harry zapomina o tym, że nie chciał wracać, zbyt przejęty stanem swojej przyjaciółki. Podnoszą Ginny, Fred sadza ją przed sobą na miotle. George z kolei niesie bagaże i miotłę siostry. Harry bierze swój pistolet i leci trochę z tyłu. Nie wie, czego boi się w powietrzu, ale w ten sposób czuje się bezpieczniej. Przynajmniej nie tak bezsilny i bezużyteczny.
Magiczne światełka wciąż wirują wokół niego, w końcu jest ciemno. Harry czuje się nieswojo, gdy nic nie widzi. Światełka i Frania dotrzymują mu towarzystwa i dodają otuchy.
Lot przebiega spokojnie dopóki Fred nagle nie nurkuje w dół. Wszyscy podążają za nim. Harry od razu wyciąga miecz. Wie, co musiało się wydarzyć. Fred upada, przetacza się na bok, Ginny jęczy przeciągle i powoli się podnosi. Jej lewe oko jest białe.
Harry nie czeka na reakcję, nie mówi nic do Ginny, nie próbuje się pożegnać, robi to, czego wymaga sytuacja. Tnie mieczem, rozcinając obie gałki oczne. Ciało upada, podrygując, aż w końcu nie nieruchomieje.
Fred przytyka pięść do ust, gryząc knykcie. Ron krzyczy, George pada na kolana przy ciele siostry. A Harry... Harry czyści ostrze z krwi i srebrnej mazi, która wypływa z oczu zombie.
Ma ochotę się rozpłakać, ale jednocześnie czuje też pustkę. Pozwala braciom na chwilę żałoby, sam siada na trawie i karmi Franię pierożkami w kształcie zwierzątek, które dostał od skrzatki Daruni.
Sypie śnieg. Zaczyna pokrywać zmarzniętą ziemię cienką białą warstwą. Obsypuje również martwe ciało Ginny. Jednak żaden z nich się nie rusza. Ron płacze cicho, bliźniacy szepczą między sobą. Harry spogląda w niebo, obserwując wirujące płatki śniegu. Myśli o Tomie i tym, że musi być żywy. Musi gdzieś tam być i na niego czekać. Wyciąga rękę, pozwala, by śnieżynka spadła na otwartą dłoń. Roztapia się w parę sekund.
Nadchodzi zimniejszy podmuch, niesie ze sobą zapach lasu, zgnilizny i mrozu. Robi się chłodniej. O wiele chłodniej. Harry ponawia zaklęcie ocieplające i pociera dłonie. Frania się wtula w jego szyję, więc i ją ogrzewa magią. Mimo tego wciąż jest zimno.
Coś szeleści.
Harry od razu podrywa się na równe nogi i obserwuje zarośla. Gdy już chce się odwracać, wtedy ją zauważa. Mruga i jej nie ma. Jednak jest pewny, że tam była. Ukryta za pniem sosny. Gnijąca, ale piękna. Z wielkimi zielonymi oczami.
Obserwowała go. Z uśmiechem.
Czy to ta, o której pisał bezimienny czarodziej w liście, który znaleźli z Remusem? Czy to oznacza, że w jakiś sposób go tropiła? Albo... wybawiła z Hogwartu, wywołując zamieszanie w Aberfoyle?
Stoi jak wmurowany, wpatrując się w miejsce, w którym widział oczy. Przeraźliwe, piękne i zabójcze. Przełyka ślinę. Palce świerzbią. Chciałby ruszyć w pogoń, ale nie jest pewny, czy aby na pewno widział zielonookiego. Odwraca się w stronę Weasleyów, ale ci na niego nie spoglądają, zbyt zajęci siostrą i targającymi ich emocjami. Pewnie i tak by mu nie uwierzyli.
— Harry, odsuń się. — Fred podnosi się, trzymając otwartą rękę w górze, jakby chciał ujarzmić rozszalałego byka. — Na miotłę i spierdalasz, rozumiemy się?
— C-co?
— O kurwa... — Ron otwiera szeroko oczy, po czym wraz z Georgem podnoszą ciało Ginny i przywiązują do miotły, którą zaraz rusza bliźniak.
Harry nie słucha Freda, odwraca się. Las spowiła mgła. Ciężka i gęsta. Jednak nie widzi żadnego wroga.
— Na miotły! — ponagla Fred.
Potter szybko się pakuje, wsadza kota na ramię i odpycha się nogami, wzbijając się w powietrze. Dopiero wtedy ogląda się przez ramię i widzi parę zakapturzonych figur, w miejscu gdzie jeszcze przez chwilę byli.
Jeden ze stworów unosi głowę, jakby węszył. Harry'emu serce podchodzi do gardła. Stwór pod kapturem nie ma twarzy, nie ma oczu. Tylko wielką paszczę pełną przegniłych zębów.
— Co to ma być?! — próbuje przekrzyczeć wiatr.
— Dementorzy! — odpowiada George. — Szybciej, potrafią latać! Musimy ich zgubić!
Harry mocniej zaciska palce na rączce. Skupia się na tym, by nie spaść. małe opady śniegu zmieniają się powoli w śnieżycę. Nawet magia już nie pomaga w ogrzewaniu zmarzniętego ciała.
Przed oczami ma przywiązane ciało Ginny. Jej jedna ręka dynda niekontrolowanie. Wreszcie odważyła się żyć dla siebie, żeby zaraz po tym zginąć. Pamięta ją pijaną, szczęśliwą w zaułku za Faerie Tree, jak kręciła się wokół własnej osi, a jej włosy wirowały.
Czy to jego wina? Bo z nią rozmawiał, niejako namówił, by wreszcie spróbowała?
Skostniałe palce ledwo trzymają miotłę, gdyby nie Ron, właśnie by spadł. Ten podlatuje i podpiera go ramieniem.
— Dementorzy sprawiają, że czujesz smutek! Musisz się od tego odciąć!
Frania miauczy przerażona i chyba ten dźwięk wyrywa go z dziwnego letargu. Nie odwraca się, nie chce widzieć, czy te stwory za nimi podążają.
Lecą tak długo, że śnieżyca w końcu mija. Hogwart majaczy na horyzoncie. Słońce powoli wschodzi zza linii lasu. Harry pozwala sobie na cichy płacz.
________________________
przypominam, że listę szczegółowych ostrzeżeń w miarę aktualizuję, więc jeśli chcecie być pewni, że nie wystąpi jakiś motyw który was triggeruje, sprawdzajcie przed przeczytaniem słowem wstępu
kochani, rozdział 7 ma 10k słów i 26 storn. a ja sporo z niego wycięłam. na pewno skróciłam scenę w gospodzie (i tak wyszła mdła, bez sensu ją przeciągać), cała ucieczka z Aberfoyle miała być długa i rozbudowana, ale stwierdziłam, że w sumie po co? chcę już lecieć z fabułą dalej.
rozdział ósmy może być trochę triggerujący, dużo eksperymentów medycznych i tak dalej, więc radzę się przygotować.
wybaczcie za błędy, dajcie znać jak znajdziecie, poprawię ;)
myślę, że dementorzy jeszcze wrócą (tutaj mieli dostać o wiele większą rolę, ale się rozmyśliłam). kocham koncepcję, że świat należy teraz do zombie i magicznych stworzeń, a ludzie zostali zapędzeni za mury. jeśli zapytacie co z centaurami, to odpowiem, że dowiecie się w odpowiednim czasie.
nie mogę się doczekać ósemki, wreszcie ruszamy do przodu, wreszcie będzie fabuła, o której myślałam, zaczynając Save me.
trzymajcie się cieplutko~! śnijcie o zombie czy coś i miłego ostatniego dnia weekendu!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top